50 filmów w 10 dni, czyli jak rozbić bank na Nowych Horyzontach
Tegoroczna edycja Nowych Horyzontów była moją trzecią z kolei. Zgodnie z popularnym przysłowiem była też najbardziej udaną – chociaż poprzednie wyjazdy wspominam bardzo ciepło, to wszyscy, z którymi rozmawiałam na temat festiwalu, zgodnie przyznali, że selekcja filmów była najlepsza od przynajmniej kilku lat.
Znam ludzi, którzy co roku podczas Nowych Horyzontów w ciągu 10 dni oglądają ok. 50 filmów: zakładając, że podczas każdej projekcji wyświetlana jest pełnometrażowa produkcja, jest to maksymalny wynik, jaki można uzyskać we Wrocławiu. Imponujące, nie? Mój to zwykle ok. 20 projekcji – nie naciskam na siebie przesadnie, a pomiędzy kolejnymi filmami staram się zwykle zwiedzić trochę miasto, spędzić czas ze znajomymi, odwiedzić ukochaną galerię Awangarda na ul. Wita Stwosza, poślinić się do perełek w Galerii Plakatu.
W tym roku nastawiłam się jednak tylko na kino: gdyby nie drobny kryzys po drodze (kac + małe zatrucie pokarmowe), zaliczyłabym ok. 40 tytułów. Udało mi się dociągnąć do 31 , więc i tak jestem z siebie zadowolona, tym bardziej, że zmotywowałam się ostatecznie i wybrałam się także na dwie głośne opery filmowe prezentowane podczas festiwalu w Narodowym Forum Muzyki: „Zagubioną autostradę” na podstawie filmu Davida Lyncha, z librettem autorstwa Elfriede Jelinek oraz „River of Fundament” Matthew Barneya, inspirowaną kontrowersyjną powieścią Normana Mailera „Starożytne wieczory”.
Po raz drugi z kolei brałam udział w festiwalu na zaproszenie T-Mobile. Chociaż zwykle omijam eventy opierające się na przemówieniach, jak gale otwarcia i zamknięcia, w tym roku załapałam się na tę pierwszą. Uderzyła mnie jedna z uwag Romana Gutka, organizatora festiwalu: współpraca MFF Nowe Horyzonty z T-Mobile to ewenement na skalę ogólnopolską. Marka (wcześniej Era) jest sponsorem tytularnym wydarzenia już od 14 lat. W kraju, w którym państwo nie może się zdecydować, na co warto dać pieniądze, a na co nie, w którym tak wiele przedsięwzięć kulturalnych po prostu przeszło do historii z powodu braku dofinansowania, zaangażowanie bądź co bądź prywatnej firmy cieszy tym bardziej. I tak, chyba mogę to powiedzieć głośno: ponieważ mój operator ani mnie ziębi, ani grzeje i nigdy dla mnie jeszcze niczego istotnego nie zrobił, w przyszłym toku przechodzę do T-Mobile w zasadzie tylko z powodu tej właśnie aktywności marki. Bo przecież obok Nowych Horyzontów ta madżentowa sieć sponsoruje również katowicki OFF Festival, Audioriver, Festiwal Filmu i Sztuki Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym i Janowcu nad Wisłą oraz szereg mniejszych i większych eventów, w tym między innymi TweetUp Polska. Go, T-Mobile!
Walka o miejsce
Festiwal filmowy to nie są rurki z kremem. Zwłaszcza Nowe Horyzonty. Wszystko jest tu dopięte na ostatni guzik i niezwykle rzadko zdarzają się jakieś wpadki, ale ta perfekcyjna organizacja sprawia, że walka o wejściówki na poszczególne pokazy jest niezwykle zacięta. System rezerwacji otwiera się o 8.30 i umożliwia zaklepanie sobie miejsca na kolejny dzień – i tak codziennie. W praktyce wygląda to tak, że o 8.31 nie ma już miejsc na najbardziej oblegane filmy i jeśli nie masz szybkiego łącza i zręcznych palców, to wybranych wcześniej tytułów podczas festiwalu nie zaliczysz. Zapominalskim i powolnym zostaje jeszcze czatowanie przy komputerze w dniu wybranej projekcji: system umożliwia zwolnienie rezerwacji do 15 minut przed rozpoczęciem seansu, więc zawsze przynajmniej kilka osób zwalnia miejsce na ok. pół godziny wcześniej. Warto wówczas czekać w pogotowiu z appką na smartfonie lub przykleić się do jednego z komputerów stojących w hallu kina.
Osoby, które nie zwolnią miejsca i nie pojawią się na projekcji, otrzymują 5 punktów karnych. Karnet Nowych Horyzontów ma ich 55, co sprawia, że każda niewykorzystana rezerwacja obniża ilość filmów, na które posiadacz karnetu może się wybrać („koszt” jednej rezerwacji to 1 punkt). Jak łatwo obliczyć, karnet zaprogramowano tak, aby jego właściciel mógł podczas festiwalu obejrzeć 50 filmów i raz pozwolić sobie na błąd (np. spóźnienie – osoby spóźnione nie są wpuszczane do sali, jeśli seans się już rozpoczął: ich rezerwacje przepadają i są odsprzedawane ludziom tłoczącym się w kolejkach do kasy ostatniej szansy).
Jak wybrać?
Program Nowych Horyzontów obejmuje co roku kilkaset filmów o różnym metrażu (większość to produkcje pełnometrażowe). W tym roku widzowie wybierać mogli spośród 393 obrazów, spośród których największe emocje budziła oczywiście selekcja z festiwalu w Cannes i nazwiska znanych reżyserów. Moje 31 obejrzanych filmów to niecałe 8% całości!
Festiwal zaczyna się dla mnie co roku na około miesiąc przed galą otwarcia, kiedy zostaje ogłoszony kompletny program wraz z harmonogramem. Poświęcam wówczas jedno popołudnie, żeby ułożyć listę tytułów, które koniecznie muszę zobaczyć, licząc się z tym, że w wielu przypadkach Nowe Horyzonty to jedyna w Polsce okazja do zapoznania się z danym obrazem. W pierwszej kolejności wykreślam z grafiku wszystko to, co już oglądałam – szkoda czasu na powtórki. Następnie rezygnuję z filmów, o których wiem, że pojawią się w regularnej dystrybucji niedługo po festiwalu – w tym roku tak było np. ze „Śmietanką towarzyską” Woody’ego Allena i „Zjednoczonymi stanami miłości” Tomasza Wasilewskiego, które mam zamiar obejrzeć na dniach w Cinema City. Te dwa punkty wydają się dość logiczne, ale trzeci pewnie nie przysporzy mi fanów: przygotowując swój harmonogram, konsekwentnie wykreślam z niego wszystkie filmy produkcji hiszpańskiej, bo te złe kino jest. W tym roku upiekło się temu erotomanowi Almodóvarowi, ale powiem szczerze, że wiele bym nie straciła, gdybym postąpiła tak, jak mam w zwyczaju. O tym jednak w kolejnym poście. Do hiszpańskiej czarnej listy dorzucam także wszystko, co przyjechało z festiwalu w Rotterdamie, zwłaszcza jeśli zdobyło tam jakąkolwiek nagrodę lub zostało „ciepło przyjęte”. Dałam się nabrać na Rotterdam wystarczająco wiele razy, żeby wiedzieć, że w najlepszym wypadku mogę dostać migreny po 2 godzinach migających glitchowych obrazków, a w najgorszym będę miała ochotę zaraz po projekcji rzucić się z dachu budynku po tym, jak mój mózg zamieni się w gąbkę nasączoną kwasem.
Po wykreślaniu przychodzi czas na zakreślanie: zaczynam zawsze od zaznaczenia filmów, na które od dawna czekałam i dorzucam do nich wszystko, co przyjechało z Cannes, zwłaszcza zdobywcę Złotej Palmy. Na listę wciągam też głośne filmy z poprzednich edycji, których nie udało mi się jeszcze obejrzeć, a i co roku – z mizernym jak dotąd skutkiem – próbuję obejrzeć jak najwięcej filmów z konkursu głównego. Marzę o festiwalu, podczas którego uda mi się odhaczyć wszystkie, ale póki co to marzenie ściętej głowy. Obowiązkowo zaznaczam też wszystkie greckie filmy, o ile takie pojawiają się w programie, a od niedawna patrzę też cieplej na kino włoskie (tak, przyznaję się bez bicia, to z powodu „Wielkiego piękna) i staram się znaleźć dla niego miejsce na swojej liście. Na tym etapie wiem już zawsze, że nie mam szans obejrzeć wszystkiego, oznaczam więc priorytety, próbuję dopasować terminy projekcji i w teorii wygląda to wszystko pięknie. A przecież jeszcze za każdym razem czytam katalog i wybieram „na oko” dodatkowo te produkcje, które zainteresowały mnie opisem!
Potem moje śmiałe plany zderzają się z możliwościami. Średnimi, mówiąc wprost.
Czy to się nie myli?
Wiele osób zastanawia się, jak można oglądać 5 filmów dziennie przez 10 dni z rzędu i ogarniać, o co w tych filmach chodzi. Faktycznie, coś w tym jest – nawet nie tyle, że mieszają się fabuły, ale czasami odczuwam ten brak oddechu między jednym obrazem i drugim, brak możliwości przetrawienia go, przegadania z kimś, rozłożenia na części. Nierzadko jest tak, że pędzi się z jednego seansu na drugi przez 14 czy 15 godzin z rzędu, a po powrocie do domu pada się bez czucia na łóżko, marząc o masażu mózgu. Kiedy pojawia się chwila czasu na refleksję, wrażeń jest po prostu już zbyt wiele: w efekcie w pamięci pozostają te najlepsze produkcje, najmocniejsze sceny, najsilniejsze wrażenia. Czy to dobrze, czy źle – trudno określić, ale trudno odmówić racji tym, którzy twierdzą, że to tempo jest po prostu mordercze.
Osobiście staram się po prostu dobrze planować: jeśli wiem, że danego dnia mam obejrzeć 5 filmów, staram się wybrać takie, które albo są krótsze (i dają mi dzięki temu długie, nawet 2-godzinne przerwy między projekcjami) albo przynajmniej zapowiadają się na coś lżejszego niż to, co określam mianem „filmów o niedoli irańskiego chłopa”, tzn. sprawiających, że człowiek po seansie czuje się jak przepuszczony przez psychiczny odpowiednik tarki do sera z bardzo małymi oczkami. Chociaż na festiwalach filmowych wciąż pokutuje jeszcze (zwłaszcza wśród snobów) niechęć do kina gatunkowego, to co roku można znaleźć parę lżejszych komedii, horrory puszczane w ramach Nocnego Szaleństwa lub proste dokumenty unikające cudowania z formą. Nowe Horyzonty są bowiem miejscem, w którym „Amy” Kapadii to film lekki i przystępny w odbiorze. Żeby udowodnić tę tezę, wystarczy postawić obok obraz „Kurt Cobain: Montage of Heck” z jego spazmatyczną, gorączkową narracją i animowanymi wstawkami. A i tak mówimy wciąż o filmach, które opowiadają w jasny, przejrzysty sposób proste w zasadzie historie…
Mam kolegów z ciężkiej ligii hardcore’u, którzy zaliczają te 50 tytułów, a przy tym jeszcze odwiedzają codziennie klub festiwalowy w Arsenale, gdzie pozwalają sobie na spożycie. Zazdroszczę im i podziwiam formę, bo ja, jak nie prześpię codziennie 8 godzin, jestem takim wrzodem na tyłku, że sama siebie nienawidzę momentami, jak się słyszę. Staram się więc redukować używki i nocne posiadówki do zera lub minimum, pamiętając, że każda zarwana noc to opuszczona projekcja lub, co gorsza – zmęczenie i rozkojarzenie, które uniemożliwi mi skupienie się na śledzonej historii.
Dlaczego warto
Z roku na rok czuję się na Nowych Horyzontach coraz bardziej u siebie. To dzięki festiwalom filmowym kocham kino tak bardzo i to z ich winy boję się trochę pojechać na festiwal muzyczny, żeby nie złapać takiego samego bakcyla, bo wtedy to ja już nie wiem, kto na to wszystko zarobi i kiedy ja w ogóle miałabym niby pracować. Fakty pozostają faktami: uczestnictwo w takich imprezach wciąga i uzależnia. Nie tylko ze względu na samą możliwość obejrzenia konkretnych filmów czy pójścia na koncert: poza tym liczy się też niepowtarzalna atmosfera tych miejsc, skupiających na kilka dni w jednym budynku ludzi dzielących pasje i zainteresowania. To właśnie dlatego tak łatwo nawiązać tu nowe przyjaźnie, a niektórzy donoszą, że i poderwać przyszłego ojca lub matkę swoich dzieci.
Do kultury, rozrywki i czynnika ludzkiego warto dopisać jednak też last, but not least Wrocław. Piękny, przyjazny i intrygujący Wrocław, który łączy w sobie najlepsze cechy innych polskich miast bez ich wad. Chociażby dla niego samego warto odwiedzić Nowe Horyzonty przynajmniej na kilka dni.