10 książek na lato: co czytać podczas wakacji?
Niektórzy szukają na lato książek, jak to się mówi, lekkich, żeby się przypadkiem nie przemęczyć wśród piasków, fal i szumu lasów podczas urlopu. Inni stwierdzają, że dopiero na ulopie i podczas długich letnich dni mają czas i energię zmierzyć się z czymś wymagającym autentycznego skupienia. Cóż, każdemu jego porno, ja tam na przykład na urlopie najbardziej lubię spać. Ale kiedy nie śpię, zdarza mi się sięgać po literaturę.
1. Krótkie formy
Krótkie formy – eseje, opowiadania, listy czy felietony – idealnie nadają się na wakacyjne wyjazdy. Świetnie sprawdzają się w podróży, zwłaszcza kiedy kilkakrotnie zmieniasz środek lokomocji lub robisz przerwy, na plaży, podczas leżenia bykiem w hamaku lub kiedy czekasz na autobus lub pociąg, który ma zawieźć Cię np. do muzeum, które bardzo chcesz odwiedzić. Ogółem: zawsze wtedy, kiedy wiesz, że na czytanie masz np. pół godzinki. I pół godzinki za jakiś czas. I znowu pół godzinki pod wieczór. Poręczny zbiór opowiadań pozwoli Ci wtedy zrelaksować się przy lekturze, ale jednocześnie nie pochłonie na tyle, żeby cały urlop spędzić z nosem w książce, nie wychodząc z hotelowego pokoju.
Wszystkie książki Olivera Sacksa są takie same. To znaczy wybitne. Niektóre są wybitne bardziej, inne mniej, różnica jest mniej więcej taka jak między „Ojcem chrzestnym” i „Ojcem chrzestnym II”, czyli kosmetyczna i zależna jedynie od gustu odbiorcy. „Antropolog na Marsie” to jedna z tych wybitniejszych bardziej i nie spotkałam się jeszcze z inną opinią. Tym, co odróżniało Sacksa od innych lekarzy prezentujących studia przypadków, było jego podejście do pacjentów: z jednej strony rzetelne i naukowe, z drugiej – głęboko humanistyczne. Sacks dostrzegał w swoich podopiecznych ludzi i opisywał ich z przepełnioną szacunkiem fascynacją. Opisuję pacjentów z syndromem Tourette’a, autyzmem, amnezją i całkowitą ślepotą na barwy – pisał we wstępie do „Antropologa…”. – Są oni nie tylko „przypadkami” w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, ale także wyjątkowymi jednostkami, które zamieszkują (i w pewnym sensie tworzą) własny świat. (…) zdjąłem mój biały kitel i opuściłem szpital, w którym spędziłem ostatnie dwadzieścia pięć lat, po to, by badać bohaterów tej książki, w części jak naturalista, który bada rzadkie formy życia, w części jak antropolog, neuroantropolog – przede wszystkim jednak jako lekarz, wzywany tu lub tam na wizyty domowe, wizyty na krańcach ludzkiej egzystencji.
Tytułowym antropologiem na Marsie nie jest jednak sam Sacks, chociaż nieprzypadkowo przywołuje on to określenie we wstępie. Niezależnie od tego, czy wybierzecie „Antropologa…”, czy „Mężczyznę, który pomylił swoją żonę z kapeluszem”, czy też może traktującą m.in. o synestezji „Muzykofilię”, macie szansę podążyć ścieżką tego niestrudzonego badacza po nieznanych krainach innych ludzi. Trzeba przeczytać.
Zbiór felietonów Macieja „młodego” Stuhra „W krzywym zwierciadle” przeczytałam niedługo po premierze i bardzo ciepło wspominam tę książkę. Za jej poszerzone wydanie ręczę więc głową: jest świadectwem erudycji i poczucia humoru autora i stanowi idealną propozycję na letnie wojaże. Bezpretensjonalne rozważania nad przeszłością i teraźniejszością przesycone są zadumą nad naturą codzienności, a językowa sprawność sprawia, że nic tu nigdy nie zgrzyta, nie wywołuje nerwowego grymasu. Można przeczytać, pożyczyć mamie, koleżance, babci i siostrze. Mężowi czy ojcu też można, ale po co. Oni raczej nie kochali się nigdy w Maćku Stuhrze.
„Nie każdy umiał się przewrócić” Toona Tellegena to gratka dla podróżujących z dziećmi rodziców, ale nie tylko – te absurdalne, rozbrajające historyjki doceni każdy, kto kochał „Kubusia Puchatka”. Gwarantem jakości jest już samo wydawnictwo – ostatecznie Dwie Siostry nie wypuściły jeszcze na rynek żadnego babola. Tę książkę jednak pokochałam wyjątkowo: początkowo planowałam podarować ją mojej chrześnicy, ale że jestem złą ciotką, to została na zawsze na mojej półce; po prostu nie byłam w stanie rozstać się z tymi opowiadaniami.
Dyskutujące o sensie istnienia zwierzaki nie dają jednoznacznych odpowiedzi: zachęcają do samodzielnego odnalezienia odpowiedzi i do otwartej dyskusji. Inspirują i intrygują, każą spojrzeć na świat, na naturę, oczami dziecka i dostrzec w niej nieskończoną potęgę i odwieczną magię. Ilustrowana rewelacyjnymi grafikami Ewy Stiasny publikacja doczekała się kontynuacji: lektura „Urodzin prawie wszystkich” jest wciąż jeszcze przede mną i książka na pewno będzie towarzyszyć mi w którejś z podróży.
2. Napięcie i zagadka
Fanów Murakamiego zachęcać nie trzeba, przeciwników pewnie przekonać nie zdołam. Tym jednak, którzy z autorem nigdy się nie zetknęli (są tacy?) lub którzy wciąż robią do niego podchody i nie wiedzą, jak zagadać, chciałabym ułatwić sprawę: „Po zmierzchu” to moim zdaniem jedna z dwóch najlepszych książek tego autora na „pierwszy raz”. Nie tylko dlatego, że objętością ustępuje zdecydowanie pozostałym tytułom (co podczas pakowania wakacyjnej walizki wcale nie jest bez znaczenia), ale przede wszystkim ze względu na zawartość: w moim rankingu pozostaje drugą najlepszą książką Murakamiego w ogóle i stanowi świetny rozbieg do „Kroniki ptaka nakręcacza”, czyli tej pierwszej. Gwarantuję, że do gustu przypadnie przede wszystkim fanom twórczości Davida Lyncha. Dlaczego? Poczekajcie, aż przeczytacie o dziewczynie, która śpi. I o telewizorze w jej pokoju.
Do Murakamiego warto zrobić dwa podejścia. Pierwsze to właśnie „Po zmierzchu”. Drugie – „Norwegian wood”. Jeśli nie spodoba Ci się żaden z tych tytułów, to możesz ze spokojem sumienia dać sobie spokój, bo pozostałe książki tego autora przypominają albo jedną albo drugą. I nie to, że są wtórne, po prostu w mniejszym lub większym stopniu odrywają się od rzeczywistości i zapuszczają się bądź to w psychodelę, bądź w oniryzm. O ile więc „Po zmierzchu” mocno pachnie Lynchem, to „Norwegian Wood” jest senną, sensualną opowieścią o bardzo dziwnej miłości. „Koniec świata i Hard-boiled wonderland” ma momenty wyjęte żywcem z Kafki, a „Kronika” eksploruje mroczne zakamarki ludzkiej podświadomości poprzez tajemne przejście na dnie studni.
Kiedy po raz pierwszy sięgnęłam po książki Murakamiego, popełniłam błąd i wybrałam „Przygodę z owcą”, która do czołówki jego dokonań bynajmniej nie należy. Trochę się zniechęciłam, na szczęście dałam mu jeszcze jedną szansę i „Kronika ptaka nakręcacza” zachwyciła mnie absolutnie. Przez długi czas myślałam, że to właśnie Murakami dostanie literacką Nagrodę Nobla i byłam pewna, że zasłużył na to w pełni, ale potem skończyłam liceum i trochę mi przeszła ta fascynacja. Dzisiaj widzę, jak bardzo popowy jest to autor: ogromną zaletą jego twórczości jest pomost, jaki buduje między Japonią i kulturą Zachodu w opisach życia i upodobań swoich bohaterów, jednak to samo pozostaje w pewnym sensie jego wadą. Murakami przepuszcza swoją ojczyznę przez zmiękczający filtr i podaje ją na tacy Europejczykom i Amerykanom jako danie łatwo strawne i nie budzące zastrzeżeń pomimo fikuśnych dekoracji i dołączonych pałeczek. Jego książki to nie stuletnie jajka czy ślimaczy kawior, ale znane wszystkim sushi, w dodatku z wędzonym łososiem norweskim. Smakując tę pozorną egzotykę, czujemy się jak w domu.
„Kolacja” Hermana Kocha spodoba się na pewno tym, którzy – jak ja – pokochali „Rzeź” Polańskiego: oto znowu dwie pary spotykają się w zamkniętym pomieszczeniu, żeby porozmawiać o dzieciach. Akcja rozwija się w rytmie wytyczanym przez kolejno podawane dania, emocje rosną, napięcie się potęguje. Czwórka rodziców zmaga się z nie lada dylematem moralnym, a ich pobudki pozostawiają wiele do życzenia. Po drodze z szaf wypadają trupy, a czytelnik zupełnie gratis dostaje z półobrotu refleksją na temat współczesnego społeczeństwa, która przyda się przede wszystkim odbiorcom fantazjującym o Holandii jako Ziemi Obiecanej i kraju bez skazy.
China Mieville to moje wielkie literackie zakochanie ostatnich lat. Chociaż żadna książka nie wgniotła mnie w ziemię tak mocno jak „Dworzec Perdido”, który wybrałam na początek i „Blizna”, to wciąż wierzę w to, że rzuci mnie na kolana jeszcze raz. „Miasto i miasto” nie jest tak mroczne i tchnące rozpaczą jak „Dworzec…”, nie jest też 650-stronicową cegłą (znowu „Dworzec”, ale „Blizna” też), nie brnie w filozoficzne rozważania na temat języka („Ambasadoria”) i nie trąci nawet przesadnie marksizmem, co po „Żelaznej radzie” wcale nie bylo aż tak oczywiste. To w zasadzie sprawny thriller z bardzo subtelną i nie do końca oczywistą domieszką fantastyczną. Nade wszystko jest to jednak niezwykle celny kopniak wymierzony w polityczny absurd, wypaczony obraz świata z ideą miasta podzielonego zrealizowaną w sposób potwornie dosłowny, który zakłada sumienną realizację założeń urzędniczego koszmaru. Z pozoru ta historia jest prosta: jest zbrodnia i pościg za winowacją, są problemy i dylematy, jest zmęczony glina, który próbuje nad tym wszystkim zapanować i są rozmaite przeszkody na jego drodze. Akcja „Miasta…” usuwa się jednak ostatecznie na dalszy plan: jak zawsze u Mieville’a pierwsze skrzypce gra samo miasto właśnie, fascynując i strasząc opisami swoich ulic i praw.
3. Terry Pratchett
Terry to pewniak dla ludzi, którzy lubią brytyjskie poczucie humoru, czyli dobre poczucie humoru. Przypadnie też do gustu tym, którzy lubią łamigłówki: każda z jego książek osadzonych w uniwersum Świata Dysku to kolaż kontekstów, zlepek postaci, miejsc i dialogów ze znanych dzieł kultury i historii. Pratchett w swojej sadze nie oszczędza nikogo i nie uznaje świętości: wiedźmy z Makbeta wysyła w daleką podróż, zrzuca jednej z nich domek na głowę, tak że wystają tylko czerwone buty, potem konfrontuje drugą z nich z zamaskowanym mężczyzną w drodze do opery, a wszystko to przy wtórze wdzięcznej piosenki „Tylko jeża przelecieć się nie da”. Czego tu nie ma! W Świecie Dysku znalazło się miejsce dla alter ego (i to niejednego) Conana Barbarzyńcy i samego Cthulhu (praise the Lord!), miasta Krull, wojny na Bliskim Wschodzie, Australii z jej krwiożerczą florą i fauną, starożytnych Chin, klasztoru pachomiańskiego (patrz: cenobityzm), całego zastępu bóstw ze wszystkich znanych mitologii. Pratchett nie zostawił suchej nitki na dziełach Szekspira, Piktach, kompleksie Wielkiej Bogini Gravesa, going postal, narodzinach prasy, wampirach, Billu Gatesie, a nawet Świętym Gaju, czyli Holy Woodzie. Cała zabawa polega na tym, żeby nie przeoczyć niczego, nawet tych najmniejszych smaczków – trzeba przy tym wykombinować, co grobla ma wspólnego z mostem (bridge), a brama z wrotami i dlaczego Dwukwiat, turysta z odległego kontynentu, ma czworo oczu i zarzuca swojego obrazkowego demona pracą.
Zaczęłam czytać książki Pratchetta, gdy miałam 9 lat. Do wielu wracałam dużo później, kiedy wreszcie docierało do mnie ostrze ironii. Nawet jednak bez tej wiedzy czerpałam z lektury ogromną przyjemność i zaśmiewałam się do łez. Jeśli chcesz zacząć swoją wycieczkę po Świecie Dysku, sięgnij w pierwszej kolejności po „Kolor magii” i następujący po nim „Blask fantastyczny”. Reszta wyniknie naturalnie.
Jeśli masz do nadrobienia ostatnie pozycje z serii, wybierz „Łups” lub „Niuch” – mnie przypadła do gustu zwłaszcza ta druga pozycja i chociaż Sam Vimes był dla mnie zawsze postacią dalece mniej interesującą niż Babcia Weatherwax, to ta świetna detektywistyczna powieść prezentuje pełnię możliwości literackich i narracyjnych Pratchetta i była jak dla mnie jego ostatnią świetną książką. Późniejsza „Para w ruch” nie zapadła mi specjalnie ani w pamięć, ani w serce. „Pasterska korona” to z kolei jedna z trzech części sagi, których nie zdążyłam jeszcz przeczytać, obok „W północ się odzieję” i „Świata finansjery”. Przyznam, że trochę opornie się do tego zabieram – „Pasterska korona” i w „Północ się odzieję” należą do skierowanego do nieco młodszego czytelnika cyklu o Tiffany Obolałej (vel. Akwili Dokuczliwej), a „Świat finansjery” – do cyklu o Moiście von Lipwigu. Żaden z nich nie należy do moich ulubionych, ale wypadałoby rzecz zakończyć, więc zapewne przełamię się i machnę sobie sobie cały zestaw książek o Tiffany raz jeszcze, jako że zniechęciłam się do nich pierwotnie głównie za sprawą fatalnego, nudnego i wypranego z poczucia humoru tłumaczenia Doroty Malinowskiej-Grupińskiej (jedynego słusznego przekładu Pratchetta dokonał Piotr W. Cholewa).
„Kot w stanie czystym” nie należy do serii – ta zabawna książka to w zasadzie nic wielkiego i nie ma nawet startu do Świata Dysku, ale powinna spodobać się kociarzom, pomoże nabrać apetytu na sagę, a co najważniejsze – nie niesie za sobą ryzyka rozbudzenia zainteresowania tak wielkiego, żeby człowiek skracał wakacje w Grecji i wracał do kraju tylko dlatego, że czuje potrzebę przeczytania kolejnej książki z serii. „Kot w stanie czystym” to zbiór anegdot, historyjek i obrazków, które rozbawią z pewnością każdego miłośnika wrednych sierściuchów (ja też je kocham) – to właśnie dla nich została napisana ta książka. Kot Schrödingera pojawia się tu absolutnie gratis.
+ Interesujące nowości, po które sama chciałabym sięgnąć:
Dokonując zakupu książki za pośrednictwem któregoś z linków zamieszczonym w powyższym tekście, przyczyniasz się do rozwoju bloga i umożliwiasz mi odwlekanie w nieskończoność momentu, kiedy będę musiała wziąć się za prawdziwą pracę. Z góry dziękuję.
Znajdź mnie na Goodreads.
Jeśli nie chcesz przegapić kolejnych wpisów, obserwuj mnie na Facebooku lub Twitterze. Zwłaszcza na Twitterze. Tam jest po prostu fajniej. Jeśli jednak wolisz Facebooka, dołącz do mojej grupy „Wygrzebki: pretensje do kultury”, która w założeniu ma stać się miejscem do merytorycznej dyskusji na związane z kulturą tematy niekoniecznie z pierwszych stron gazet.