Marek Krajewski – „Mock”. Niepublikowany dotąd fragment!
Zdawało mu się, że uwodzicielskie spojrzenie Dory ma w sobie coś więcej niż tylko zawodową rutynę.
– Którą wybierasz? – zapytała.
– A które z was były z moimi kolegami? – Jego ochrypły głos wypełnił celę.
– Theresia i ja nie byłyśmy. – Dora wskazała dłonią pulchną blondynkę o bardzo jasnych oczach.
Przypatrywał się im z zakłopotaniem. Theresia podciągnęła powoli halkę. Jej czarne pończochy były podtrzymywane przez gumowe podwiązki tuż nad kolanami. Powyżej rozpościerały się koronkowe majtki specjalnie rozcięte w kroku i odsłaniające antrum amoris. Widział już taką fikuśną bieliznę, której córa Koryntu nie musiała nawet zdejmować w trakcie aktu. Zawsze taki widok wzbudzał w nim gwałtowne zwierzęce siły. Nie tym razem.
Spojrzał na Dorę. Nasunęła zawadiacko swój kapelusz na czoło. Smukłe dłonie zanurzyła w staniku i wyjęła na światło dzienne swe piersi. Mock kiedy indziej szalałby z żądzy. Ale nie tym razem.
– Ty jesteś dla szefa – warknął ze złością. – A ty – wskazał brodą na Theresię – a ty mi się nie podobasz.
– Ty też mi się nie podobasz! – odpyskowała zuchwale blondynka. – Ale taki jest mój zawód, jakbyś nie wiedział!
Mock kopnął materac i ruszył ku Theresi. Był rozwścieczony. Stanął przed nią na rozkraczonych nogach. Kiedy indziej już sama ta scena – jego lędźwie blisko twarzy dziewczyny – wzbudziłaby w nim priapiczne moce. Ale nie teraz.
– Zawód wykonujesz wtedy – wysyczał – kiedy robisz coś, za co się płaci. A tutaj nikt ci nie zapłacił. Robisz to pod przymusem.
– Hipopotam nam zapłacił – powiedziała Dora. – Nie ma żadnego musu.
Mock stał zdumiony i przenosił wzrok z jednej dziewczyny na drugą. Nigdy by nie podejrzewał starego o taki hojny gest. W końcu się uśmiechnął. Zrozumiały właściwie jego uśmiech i obie naraz zaczęły rozpinać mu spodnie.
I wtedy zadziałało to, co wcześniej tak złośliwie odmawiało mu posłuszeństwa.
Wszystko wróciło do normy.