Jak wspominałam ostatnio, moją festiwalową listę priorytetów podczas Nowych Horyzontów otwierają zawsze filmy z konkursu głównego w Cannes. W tym roku przyjechało ich aż 11, z czego udało mi się dotrzeć na 8. Misję uważam za wykonaną.
1. Julieta (reż. Pedro Almodóvar, 2016) – 6/10
Do filmu otwarcia podchodziłam z rezerwą, nie spodziewając się fajerwerków: oczekiwanie ich od Almodóvara uważam za stratę czasu. Ostatecznie gdyby każdy z jego filmów skrócić o niewnoszące nic do fabuły sceny seksu, reżyser ten nie miałby chyba na koncie żadnego pełnego metrażu, a jedynie półgodzinne etiudy. Oczywiście trochę przesadzam, ale odkąd niemal zemdliło mnie na „Porozmawiaj z nią”, a podczas „Złego wychowania” w głowie tłukło mi się jak szalone pytanie „po co?”, podchodzę do tego reżysera jak pies do jeża. „Julieta” nie ma szans zmienić mojego zdania: chociaż sceny seksu są tylko dwie i – oczywiście – nic nie wnoszą poza tym, że są ładne, to w całym filmie chodzi w zasadzie o nic i po nic się go ogląda. To przyjemne, lekkie i okrutnie banalne kino, idealne do prasowania i malowania paznokci: akcja rozwija się niespiesznie, aktorka wcielająca się w młodą wersję głównej bohaterki jest śliczna jak malowanie, a seans upływa widzowi na wysłuchiwaniu średnio zajmujących gorzkich żali zapisywanych w pamiętniczku przez tę samą bohaterkę, tym razem już w wieku średnim.
Tęskniąca za córką Julieta pod wpływem przypadkowego spotkania z jej dawną przyjaciółką porzuca plany wyprowadzki ze swoim partnerem i powraca do budynku, w którym po raz ostatni widziała swoje dziecko. Pozostałą część czasu ekranowego przeznacza na rozpamiętywanie przeszłości: w liście-pamiętniku wspomina swoją wielką miłość, wielką tragedię i analizuje krok po kroku wszystko, co mogło doprowadzić Antíę do radykalnej decyzji. Myliłby się jednak ten, kto spodziewa się jakichkolwiek wniosków: koniec końców to i tak Beatrice deus ex machina będzie musiała wyłożyć wszystko kawa na ławę, sprawiając, że poprzedzająca wyznanie godzina filmowej narracji staje się niezmiernie ładnym, ale jednak niepotrzebnym i przydługim wstępem. Chciałoby się wierzyć, że to sprytny zabieg ze strony reżysera, jednak nie ma w tym twiście elementu zaskoczenia: wygląda na to, że najpierw narodził się pomysł na finał, a resztę historii upchnięto przed nim kolanem. Widza pozostawia się tu z gorzką refleksją, że gdyby być może bohaterka zaczynała od zbierania informacji, a dopiero później przechodziła do ich analizy, „Julieta” dostarczałaby o wiele więcej wrażeń.
Almodóvarowi jakimś cudem udało się nakręcić film, który przez ponad 1,5 godziny nie jest w stanie wymusić na odbiorcy żadnej emocji. I nawet nie to, że nuda, bo czas ten upływa bez zmęczenia, jednak mija też bezrefleksyjnie: „Julieta” to jeden z tych filmów, który kwituje się wzruszeniem ramion i o którym po seansie rozmawiać zwyczajnie nie warto.
PS To się czyta „Hulieta”, a nie „Dżulieta”.