Do pewnego momentu, właściwie całkiem jeszcze niedawno, poczucie niepowetowanej straty było mi zupełnie obce. Kiedy sytuacja uległa nagłej zmianie, nie wiedziałam zupełnie, jak się zachować.
Nie rozumiałam nigdy sensu podtrzymywania pamięci poprzez symbole i rytuały: próżno było mnie szukać wśród zgromadzonych na rocznicowych mszach czy nawet w najbliżej właściwego miejsca akcji zgromadzonego kręgu żałobników. Wymawiałam się od przyjazdu do rodzinnego domu w okolicy 1 listopada, buntując się przeciwko zwyczajom praktykowanym tłumnie i jakby trochę z nawyku, poczucia obowiązku nakazującego brać udział. Nie widziałam dla siebie miejsca w chórze, jakby wyczuwając instynktownie pewne przekłamanie rzeczywistości – bo przecież nie mnie to dotyczyło, nie moim to było zmartwieniem, poza znużeniem obyczaje te nie niosły dla mnie żadnych wrażeń.
Mnie, moim, dla mnie, o mnie.
Nie zostałam nauczona, jak radzić sobie z przemijaniem, jak oswajać brak, jak zastępować pojawiające się niespodziewanie luki o kształcie żywych ludzi – bo przecież z żywymi radziłam sobie zawsze wcale nienajgorzej, umiejętnie lawirując między zażyłością i potrzebą ochrony własnej strefy komfortu. Może właśnie przez to noszę dziś w sobie sporo palącego żalu, którego nie jestem w stanie ukierunkować i wyrazić. W zetknięciu z nieodwołalnym nagle wyszło na jaw, że słowa już nie wystarczą i nie o wszystkim jednak potrafię mówić, pod skórą noszę coraz więcej lęku, że nie nauczę się nigdy, że mogę jedynie przyswoić wzorowo teorię i wciąż nie będzie to dość.
Od kilku miesięcy nie mam wyboru: stracilam możliwość decydowania o tym, czy coś mnie boli w środku mocno, z całej siły, czy jednak wyrzucę to poza nawias i zapomnę. Gdzie nie spojrzę, tam wyrwa o tak dobrze znanym kształcie straszy mnie niemożnością cofnięcia się w czasie i powiedzenia na głos tych wszystkich rzeczy, których powiedzieć nie zdążyłam. Bo przecież miałam powiedzieć je w tamtą sobotę – nie przewidziałam tylko tego, że w piątek odbiorę o jeden telefon za dużo. Chociaż tak bardzo starałam się wykorzystać każdy moment, okazało się koniec końców, że „każdy” to wciąż za mało i że nie ma takiej liczby, takiej ilości, którą można uznać za wystarczającą, kiedy ostatnia rozmowa staje się dosłownie ostatnią i zamyka rozdział.
Czasami znajduję jeszcze kartki z listą zadań do wykonania na dany, miniony już dawno dzień i z chaotycznych zapisków odcyfrowuję krótkie i beznamiętne „zadzwoń do”, które sprawia, że na moment zastygam. Wciąż nie usunęłam numeru telefonu i starych wiadomości; odsuwam to w czasie, czekając na moment, w którym akt wymazania imienia nie będzie już drażnił niezabliźnionej jeszcze rany.
I teraz zaczynam rozumieć, kiedy w ciepłe dni siedzę na starej drewnianej ławce, z oczami utkwionymi w literach na granitowej płycie. Składam te litery, w myślach pytam co u ciebie i naprawdę chciałabym to wiedzieć, chociaż wciąż jeszcze nie panuję na tyle nad gardłem i językiem, żeby zapytać na głos. Wciąż zastanawiam się, jak do Ciebie zagadać, jak ugryźć tę ciszę i powiedzieć Ci, że przykro mi z powodu planów, których nie zdążyliśmy zrealizować i że te plany, które miały przecież zaczarować rzeczywistość, wymusić na niej ciąg dalszy, żyją dalej swoim życiem: dopóki rysują się wciąż, choćby mgliście, w świadomości, dopóty nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa.
Musimy porozmawiać, bo wciąż mam Ci dużo do powiedzenia – chciałabym, żebyś myślał, że u mnie wszystko w porządku, chociaż to nie zawsze prawda i powiedzieć nie martw się, nie myśl o tym, żeby Cię choć trochę uspokoić, bo w Twoim stanie nie powinieneś martwić się już więcej. Staram się nie myśleć o tym, co te odbywane w milczeniu rozmowy oznaczają dla mnie i dla pustki po życiu, w którą tak uparcie przecież wierzę.
Nade wszystko jednak chciałabym, żebyś mógł mi odpowiedzieć, chociaż muszę przyznać, że już same te nieme zapytania, kiedy tak siedzimy sobie twarzą w kamień, przynoszą spokój i momentami pozwalają nawet myśleć, że któregoś dnia naprawdę będzie u mnie lepiej i będę wiedzieć, że i Ty masz się dobrze.