Zobaczyłam na blogu nowy komentarz, podpisany nickiem, który przypomniał mi o przezwisku, jakie nadałam Ci w dzieciństwie: było dobre, zachowałaś je na całe lata. Chciałabym, żebyś to była właśnie Ty, w tym komentarzu, żebyś przypomniała o sobie, dała jakiś znak, że wciąż jesteś. Ale to nie Ty. To nigdy nie jesteś Ty. A ja po prostu czasami chciałabym z Tobą porozmawiać, nie wiem tylko, jak zacząć i co właściwie miałabym powiedzieć.
Od dawna nie wiem, co u Ciebie. Domyślam się trochę i zgaduję, czasami wysyłam w eter małe, srebrne strzały, które – tak mi się przynajmniej zawsze wydaje – niosą za sobą precyzyjnie zakodowaną informację i tylko Ty ją możesz odczytać, zrozumieć i przyjąć jako swoją. Nie odpowiadasz jednak, co sprawia, że poddaję w wątpliwość swoją umiejętność kodowania: być może nie umiem już mówić czytelnie i jasno dawać do zrozumienia, a może po prostu to już nie Ty i nie posługujemy się tym samym szyfrem.
Minęło w końcu sporo miesięcy, lat nawet. Czasami w podobne noce myślę, co byłoby, gdyby było inaczej, gdybyśmy żyły w filmie ze Świętego Gaju, gdyby było bardziej do śmiechu, wiesz, te wszystkie perypetie i krotochwile, komedie omyłek, drobny sytuacyjny humor, happy end i slapstick albo po prostu już nigdy więcej samotności.
***
Wiesz, osiągnęłam ostatnio taki etap, że mało rozmawiam z ludźmi o tym, co naprawdę. Unikam ważkich – czy to dla mnie, czy dla nich – tematów, chętnie dyskutuję za to o pogodzie, o etyce w teorii i moralach, o dobrej książce i kremie do twarzy, który mogę polecić, wiesz, o wszystkim, co nie wywołuje drgań i szmerów na języku. Męczą mnie mocno te organiczne dźwięki i łapię się na tym, że kiedy chcę krzyczeć, najczęściej milczę, bo jakoś tak niezręcznie jest krzyczeć, robić hałas, sygnalizować potrzebę.
Mam dużo lęków i obaw, słyszę półszepty i funkcjonuję w półśnie, wszystko jest trochę w pół, na pół, tylko po części, od dawna nie odbieram już bodźców z pełną mocą. Owijam się dyskretnie w kokon z koca, nikt nie widzi nawet, jak znikam i paradoksalnie przynosi mi to uspokojenie wieczorne, jakby świadome wymazywanie się ze świata ręka po ręce dawało poczucie sensu i tak, odbywa się tu mój mały Exodus, gdy wychodzę z siebie: to jedna z tych piosenek, których być może nie znasz.
Ćwiczę konsekwentnie oswajanie się ze śmiercią: garście mokrych liści podrzucam do góry i nie łapię w locie, staram się godzić z faktem ich opadania, wsiąkania w glebę komórka po komórce, mitochondrium za mitochondium, jak przystało na eukarionty. Za chwilę będzie już dla mnie za późno, żeby umrzeć młodo, z braku innego wyjścia godzę się więc ze światem zastanym: pewną pociechę znajduję tylko w codziennie od nowa pozorowanym chaosie. Nie wiem do końca, skąd we mnie ta fascynacja dążeniem do zwiększania entropii – może po prostu martwi mnie marnotrawienie energii na rozprawianie o (tak bardzo zmiennych przecież) formach organizacji systemów.
***
Nie zostałam wychowana w poczuciu zagrożenia i może właśnie dlatego nie radzę sobie ze światem, w którym lud zapadł na zło i podupadł, jakby wciąż jeszcze trwała Kamakura i znikąd nie było sygnałów zwiastujących Meiji. Instynktownie poddaję wszystko w wątpliwość, najbardziej wątpię w to, co jest mi bliskie i co brzmi tak dobrze; chyba boję się trochę przyjąć na wiarę i pozwolić sobie na komfort podążania. Pół biedy jeszcze, gdy się po prostu nie zgadzam i czuję fizyczny wręcz opór, gorzej jest jednak, kiedy opcja kusi koniecznością lekkiej tylko korekty przyzwyczajeń, pójścia o jeden tylko krok za daleko.
Czasami jednak dosięga mnie coś w momentach, kiedy najmniej się tego spodziewam: sprawnie omija zasieki i trafia w sam środek układu, odbierając jeden po drugim oddechy. Nieruchomieję wtedy i pozwalam, żeby rozpadało się na dobre we mnie, powodowało rozległe zniszczenia tkanek miękkich i nerwów, za każdym razem z nadzieją, że tym razem wreszcie skróci agonię.
Nigdy nie skraca, wciąż stoję.