Na co warto wybrać się do kina w październiku?
Ostatnio nieco się pomyliłam, zakładając, że trzecia część przygód Bridget Jones będzie niestrawnym sucharem. W sali kinowej jednak spłakałam się okrutnie ze śmiechu i z przyjemnością przyznaję, że moje założenia były błędne. Serio, nadróbcie tę komedię, póki jeszcze jest wyświetlana – obśmiejecie się jak norki. #teamJack Forever!
Pomimo powyższego błędu nie odmówię sobie przyjemności wysunięcia pewnych przypuszczeń: „Dziewczyna z pociągu”, sądząc po pierwszych głosach rozczarowania, to raczej spory niewypał, a „Osobliwy dom Pani Peregrine” nie może być filmem dobrym z prostego powodu – za kamerą stoi Tim Burton. Nieodmiennie zastanawia mnie popularność tego reżysera i uparte wpychanie go na listę najlepszych. Facet nie nakręcił nigdy żadnego arcydzieła, udała mu się nawet nie połowa filmów, a zaliczył tyle wpadek, że szkoda gadać. Cenię sobie jego „Batmany” bardzo lubię „Charliego i fabrykę czekolady”, a z przyjemnością obejrzałam „Gnijącą pannę młodą”, chociaż brakowało jej mocno klimatu, który pokochałam w „Miasteczku Halloween” (Selick jest jednak zdecydowanie lepszy w te klocki, potwierdziła to „Koralina”). Ciepło wspominam też świetną animację „Vincent” i pierwszą, aktorską wersję „Frankenweenie” – niestety, Burton jako mistrz odcinania kuponów zdecydował się na remake i rozciągnął tę półgodzinną historię do pełnometrażowego, nudnego przez to jak cholera, filmu animowanego. Po drodze zrobił jeszcze okrutnie przehajpowany „Sok z żuka”, dla którego uwielbienie jednak w jakimś stopniu rozumiem i „Edwarda Nożycorękiego”, jednak popełnił też „Planetę małp” i okutnie kiczowatego „Jeźdzca bez głowy”, a na temat „Sweeney’a Todda” nie chcę się nawet wypowiadać, bo nie dociągnęłam nawet do połowy. O tym, co zrobił z „Alicją”, nie jestem w stanie spokojnie rozmawiać, bo to nieporozumienie jest najgorszą adaptacją literatury w historii kina. Burton ma talent do robienia fimów słodziachnych jak budyń z soczkiem, ślicznych i efekciarskich, jednak reżyserem jest co najwyżej przeciętnym – szkoda, że nie zdecydował się na karierę scenografa, bo w tym jednym jest naprawdę dobry. Wtórność, banał, tandeta i kompletny brak zrozumienia dla istoty groteski, dla psychodelii i świata widzianego w krzywym zwierciadle sprawiają, że nadaje się świetnie dla podlotków i ludzi, którym podobał się Jared Leto jako Joker, bo to mniej więcej ta sama kategoria porażki artystycznej. Tak że ogólnie to tak mi się jakoś zdaje, że to nie ma prawa być dobry film i nawet Eva Green tego nie zmieni.
Mam niskie oczekiwania także wobec „Inferna”, głównie dlatego, że – jak mawiała moja mamusia – z gówna bicza nie ukręcisz, a „Inferno” jest przecież adaptacją prozy Dana Browna. Druga sprawa, że poprzednie dwie ekranizacje przygód Roberta Langdona zredefiniowały wyrażenie „emocje jak przy lepieniu pierogów” i nie wiem, czy to tylko ja, czy Tom Hanks pasuje do intryg i zagadek jak obecnie Nicole Kidman do ról wymagających użycia mięśni twarzy np. do zrobienia jakiejś miny.
Obejrzę zapewne wszystkie trzy powyższe nieporozumienia, bo nie mogę odmówić sobie przyjemności powyzłośliwiania się trochę w towarzystwie.
W kinach studyjnych macie w tym miesiącu możliwość obejrzeć m.in. „Belgicę” i „Ja, Daniel Blake”. Pierwsze to nieco banalny średniak o dwóch braciach prowadzących własną knajpę – dwugodzinny zapis ciężkiego melanżu, przekraczającego granice przyzwoitości, moralności i zdrowego rozsądku, ogląda się całkiem przyjemnie, chociaż trochę po nic, a zakończenie z morałem nie wyrywa z butów. Złotą Palmę z Cannes powinniście natomiast nadrobić – o filmie pisałam jakiś czas temu i chociaż nie jestem jego fanką, to zachęcam Was do wyrobienia sobie własnej opinii. Jeśli głosujecie na Razem, na pewno się Wam spodoba.
Jeśli chcecie być na bieżąco, z filmami, które oglądam, a więc i poniżam lub chwalę, to dołączcie do mnie na Filmwebie.
1. Wołyń (reż. Wojciech Smarzowski, 2016) – polska premiera 7.10.2016
Jeden z najgłośniejszych i najbardziej oczekiwanych polskich filmów tego roku. Po dwóch latach przerwy Smarzowski wrócił z tytułem, o którym się -jak zawsze w przypadku tego reżysera – mówi. Nie obejrzeć – trochę wstyd. Zewsząd dochodzą mnie głosy, że widzowie podczas seansu wychodzą, nie mogąc znieść tego, co dzieje się na ekranie i to głównie nie ze względu na przemoc i drastyczne sceny, ale potężny ładunek emocjonalny. Chociaż docierają do mnie głosy krytyki, wydają mi się wciąż nieliczne i giną wśród pochwał i wysokich ocen.
Seans wciąż jeszcze przede mną i przyznam szczerze, że trochę się boję.
2. Śmierć w Sarajewie (Smrt u Sarajevu, reż. Danis Tanović, 2016) – polska premiera 21.10.2016
„Śmierć w Sarajewie” zapowiada się na film wymagający od widza więcej, niż kino zwykle wymaga – ostatecznie nie każdy jest zaznajomiony z historią Bośni i trudno nawet powiedzieć, że jest to niewiedza z rodzaju tych świadczących o strasznej ignorancji. Warto jednak zaznajomić się przynajmniej pobieżnie z wydarzeniami, które poprzedziły w tym kraju wybuch I wojny światowej oraz jej następstwami.
Tanović osadza akcję w roku 2014, w starym Hotelu Europa, w którym 28 czerwca, w rocznicę zamachu, który doprowadził do wybuchu wojny, ma odbyć się spotkanie dyplomatów z całej Europy. Na powierzchni trwają więc przygotowania, jednak prawdziwe życie toczy się w trzewiach hotelu, gdzie w podziemiach budynku działa machina wprawiająca wszystko w ruch: wśród rozmów, gróźb i perswacji perpektywa strajku splata się nierozerwalnie z planami kolejnego zanachu.
3. Zagubieni (Ztraceni v Mnichově, reż. Peter Zelenka, 2015) – polska premiera 14.10.2016
„Zagubionych” planowałam nadrobić na Nowych Horyzontach, jednak rzeczywistość jak zawsze zweryfikowała założenia – mam nadzieję, że uda mi się dotrzeć do któregoś z kin studyjnych, zanim tytuł ten zniknie z ekranów.
Za rekomendację powinno wystarczyć nazwisko reżysera, a jeśli nie wystarcza, być może skusi Was hasło „czeska komedia. Jak zawsze u Zelenki będzie tu trochę wesoło i absurdalnie, nieco gorzko i na pewno do przemyślenia, ale możemy spodziewać się typowej dla tego twórcy lekkości i wdzięku w sposobie prezentowania historii. Opowieść o 90-letniej papudze z niewyparzonym dziobem, wyznającej publicznie swoją sympatię dla Führera, która zostaje porwana przez pewnego dziennikarza, zapowiada się naprawdę pysznie.
4. Hannah. Niezwykłe historia buddyzmu (Hannah: Buddhism’s Untold Journey, reż. Marta György-Kessler, 2014) – polska premiera 28 października 2016
Ten doceniany za granicą dokument to opowieść o Hannah Nydahl, zmarłej w 2007 lamini szkoły karma kagyu, która wraz z mężem przyczyniła się do zaszczepienia i rozwoju buddyzmu w świecie Zachodu. Hannah i Ole byli pierwszymi zachodnimi uczniami XVI Karmapy Rangdziung Rigpe Dordże, zwierzchnika szkoły karma kagyu i, po długim okresie medytacji, na jego właśnie prośbę zaczęli zakładać ośrodki Buddyzmu Diamentowej Drogi na całym świecie – łącznie powstało ich ponad 500.
To niezwykle ważne, żeby zwłaszcza dziś, kiedy religie, różne formy duchowości i odmienne od naszych światopoglądy obudowane są skorupą szkodliwych stereotypów, mitów i błędnych przekonań, poszerzać swoją wiedzę i sięgać po rzetelne informacje, które mogą pomóc w zrozumeniu współczesnego świata. Ja na pewno wybiorę się do kina. A Wy?
5. Doktor Strange (Doctor Strange, reż. Scott Derrickson, 2016) – polska premiera 26.10.2016
Ostatnia pozycja z tego zestawienia pasuje to jak wół do karety, a może i dziwić – ostatecznie dość często pastwię się nad filmami ze stajni Marvela, zarzucając im infantylność i nadmiar żarcików przesłaniających braki w charakterach postaci i fabule. Tym razem zdecydowałam się dać popkulturze w postaci w zasadzie czystej szansę: chociaż nie należę do psychofanek Benedicta Cumberbatcha, to jego nazwisko w obsadzie (oraz obecność Tildy Swinton, oczywiście!) gwarantuje jednak rozrywkę na wyższym poziomie niż niegrzeczny w gimnazjalnym stylu „Deadpool”. To może być naprawdę dobra rozrywka! Plus, oczywiście, widoczne w trailerze efekty specjalne, przypominające mi o „Incepcji”. A ja lubię „Incepcję”.