Jak zdobyłam i rzuciłam pracę w agencji reklamowej
Jakiś czas temu otrzymałam propozycję opublikowania tekstu we współpracy z Zieloną Linią – portalem wspierającym przedsiębiorczość oraz wspierającym w procesie poszukiwania pracy. Termin nie mógł być bardziej idealny: z końcem sierpnia zrezygnowałam z pracy w agencji reklamowej, w której przepracowałam ostatnie 2 lata i 3 miesiące. Stanęłam przed wyborem: praca zawodowa czy szybki tunning sylwetki i poszukiwanie atrakcyjnego milionera do wzięcia? A jeśli praca – to kolejny etat czy też uroki życia freelancera?
Zachęcam Was mocno do przeczytania tego długiego (ponad 16 k znaków, gad demyd) tekstu w całości. Moim celem jest udowodnić Wam, że poszukiwanie pracy wcale nie musi boleć i że nie macie się czego obawiać. Dacie radę!
STORY OF MY LIFE
W marcu roku pańskiego 2014 dojrzałam nareszcie do rozejrzenia się za uczciwą robotą, która zdejmie mi z barków bezustanny strach o to, czy przypadkiem nie umrę z głodu w najbliższym czasie. W nieistniejącym fizycznie jeszcze wówczas CV miałam: studia porzucone niemalże na finiszu, prace rozmaite tu i ówdzie (od stage managera na festiwalu hip hopowym do obsługi wysyłek w sklepie internetowym), kilka liźnięć świata dziennikarskiego, które pozostawiły na języku dość gorzki posmak, tego tu oto blogaska i szeroko pojętą twórczość własną w internecie oraz pewne doświadczenie w kwestii mediów społecznościowych. Bardzo dużą część tych doświadczeń stanowiła praca za tzw. „Bóg zapłać”, co oznacza, że wszystko konsekwentnie wpisałam sobie do portfolio.
Miałam też tonę lęków i obaw, wynikających ze (mylnej, jak się okazało) świadomości ówczesnej stopy bezrobocia w Polsce, konkurencji na rynku oraz własnego nieogarnięcia i bycia ofiarą losu, która owszem, może i coś tam potrafi, ale wykorzystać tego na wyboistej ścieżce do spektakularnej kariery to już za bardzo nie jest w stanie. Nie pomagały też mrożące krew w żyłach opowieści znajomych, którzy konsekwentnie karmili mnie historiami o trudach pracy w sektorze gastronomicznym, konieczności wyjazdu na metaforyczny lub bardzo dosłowny „zmywak” oraz porównanie realnego wynagrodzenia, które mogę otrzymać, z kosztami utrzymania w mieście Krakowie.
Słowem – nie było różowo. Marzec się skończył, zaczął kwiecień, mnie zaczynała ogarniać desperacja i byłam gotowa już na wiele ustępstw, byleby tylko nie skończyć pod mostem. Zaczął się maj, a razem z majem – ostatnia część moich pieniędzy, po których wydaniu musiałabym już faktycznie pakować walizki. Mocno nadrabiałam wówczas miną, powtarzając sobie, że zawsze mogę jechać zbierać truskawki za granicą, żeby zarobić na chleb, liczyłam jednak w cichości ducha na to, że głupi będzie miał jak zawsze szczęście i spadnie mi z nieba coś, co pozwoli mi nie tylko przeżyć, ale może nawet chodzić do pracy z przyjemnością.
Ponieważ głupi naprawdę ma często szczęście, tak właśnie się stało. Ale to przecież nie do końca tak – pracę, w której spędziłam ponad 2 lata, dostałam dzięki… blogowi. Dopiero wówczas dotarło do mnie z pełną mocą, jak wiele nauczyłam się dzięki jego prowadzeniu: rozpoczynając etat w agencji reklamowej wiedziałam, jak działa większość popularnych portali społecznościowych i jak się je obsługuje, nieźle radziłam sobie z WordPressem, znałam środowisko polskich blogerów i rozumiałam wiele mechanizmów związanych z PRem i marketingiem, chociaż wciąż była przede mną długa droga. Przede wszystkim jednak pisałam już całkiem przyzwoicie, dostrzegając w swoich tekstach lata pracy nad rzeźbieniem własnego stylu i precyzji wypowiedzi.
Ponad miesiąc temu, mądrzejsza już o tę wiedzę i o zyskane w agencji reklamowej doświadczenie, zrezygnowałam z pracy. Tym razem, pytana o to, czy się nie boję, odpowiadam szczerze: już nie.
Nie wiem jeszcze, czy wybiorę wyboistą ścieżkę kariery freelancera, czy też wrócę do bezpiecznego gniazda comiesięcznej, przelewanej w terminie wypłaty. Póki co, rozważam swoje opcje, angażuję się w interesujące projekty, dużo czytam i… bezustannie się uczę.
CO TWOJE CV MÓWI O TOBIE
Bezrobocie w Polsce konsekwentnie spada. Chociaż na pewno nie pozostaje to bez związku z liczbą Polaków szukających szczęścia poza granicami kraju, fakt pozostaje faktem: sytuacji, w jakiej znajdujemy się obecnie, mogą pozazdrościć nam ci, którzy pierwszej pracy szukali 10 czy 15 lat temu. Liczby jednak nie dają pełnego obrazu: ostatecznie dopiero szczegółowe raporty mówią o tym, w jakich sektorach najłatwiej o zatrudnienie, a które zawody mają się coraz gorzej. Równocześnie jednak obecni bezrobotni mogą wybierać wśród zawodów, o których 15 lat temu jeszcze nikt jeszcze nawet nie myślał. Bo kto mógłby sobie wówczas wyobrazić, że czyimś głównym zajęciem będzie opracowywanie strategii współpracy marek z blogerami?
Szukanie pracy jest z definicji zjawiskiem aktywnym i wymagającym zaangażowania. W praktyce sprowadza się często do mechanicznego przerzucania stron z ofertami i wysyłania wszędzie takiego samego, niedopracowanego CV oraz czekania na cud. Poszukujący mają często problem z zaprezentowaniem swoich umiejętności, nie potrafią zainteresować sobą potencjalnego pracodawcy i w efekcie ich podania przepadają nierzadko w stosie innych. Skąd to wiem? W ostatniej pracy zajmowałam się także czasami rekrutacją: przygotowywałam ogłoszenia dla kandydatów, selekcjonowałam nadesłane zgłoszenia, brałam udział w rozmowach rekrutacyjnych. Do tych ostatnich dochodziło rzadko, zwłaszcza kiedy kandydat, słysząc przez telefon nazwę firmy, nie był w stanie przypomnieć sobie w ogóle, na jakie stanowisko aplikował i właściwie po co. Widziałam dziesiątki CV z błędami ortograficznymi, gramatycznymi i interpunkcyjnymi, niechlujne dokumenty w Wordzie pisane na kolanie, zdjęcia prezentujące potencjalnych seryjnych morderców lub brak zdjęć, adresy e-mailowe typu ania@buziaczek.pl oraz 4-stronicowe listy, punktujące wszystkie restauracje i puby, w których kandydat miał okazję pracować, w myśl zasady, że im więcej, tym lepiej.
O wiele rzadziej zdarzało mi się otwierać plik przygotowany przez kogoś, kto umiał wyróżnić ze swoich umiejętności te, które mogłyby znaleźć uznanie w oczach szefa agencji reklamowej i jeszcze był w stanie uzasadnić, dlaczego to właśnie on jest kandydatem na to stanowisko idealnym. Wyobraźcie sobie moją ekscytację, kiedy, poszukując nowego stażysty, otrzymałam CV przygotowane w formie infografiki, mówiące mi od razu, że komuś się nie tylko chciało, ale że osoba ta potrafi jeszcze przemyśleć koncepcję swojego podania i zaprezentować swoje kwalifikacje w oryginalnej formie.
Takie podejście nie sprawdza się oczywiście w każdej branży – mogę jedynie podsunąć Wam kilka uniwersalnych rozwiązań oraz zdradzić, jak dostać się do drapieżnego świata reklamy internetowej. Uwierzcie mi jednak na słowo, że dopracowana forma jeszcze nikogo nie zabiła, a każde CV, które wysyłacie, powinno być dopasowane do oczekiwań konkretnego pracodawcy. Doświadczenie w pracy w charakterze kelnera może przydać się przyszłego specjaliście do spraw PRu, bo cierpliwości, kultury osobistej i umiejętności spełniania oczekiwań klienta nigdy dość. Czy sprawdzi się w podaniu początkującego finansisty? Być może niekoniecznie, tu jednak na pewno warto podkreślić swój udział w szkoleniach, kursach czy nawet realizowanych na studiach projektach związanych z zawodem. Zamiłowanie do gry w szachy także może zasugerować pracodawcy, że kandydat ma umysł jak brzytwa i świetnie radzi sobie z logicznym myśleniem, więc istnieje szansa, że matematyka je mu z ręki.
Idealne CV nie musi być wcale dziełem sztuki prosto spod ręki grafika komputerowego. W sieci znajduje się jednak tak wiele gotowych szablonów (płatnych i darmowych), że nieskorzystanie z nich zakrawa wręcz na lekceważenie: znalezienie eleganckiego, prostego i najlepiej minimalistycznego wzoru może oszczędzić wiele rozczarowań i frustracji. Jeśli jednak nie czujecie się pewnie, tworząc dokument samodzielnie, możecie skorzystać z pomocy fachowców z Zielonej Linii: zrobią to za Was od zera, poprawią istniejące CV lub przetłumaczą je na język angielski.
W CZTERY OCZY
Pierwsze spotkanie z potencjalnym pracodawcą to trochę taka randka w ciemno – wszystko, co o sobie nawzajem wiecie, to to, co świadomie podaliście drugiej osobie do wiadomości. I – jak to na randce – macie tylko jedną szansę na zrobienie dobrego pierwszego wrażenia. O ile więc nie dysponujecie imponującym dorobkiem zawodowym (a w takim wypadku raczej wiecie już, co robić, szukając pracy), warto solidnie się przygotować. Mowa nie tylko o staranniejszym niż zwykle myciu szyi oraz obcięciu paznokci, ale także przemyśleniu sobie dokładnie kwestii, które na pewno podczas rozmowy zostaną poruszone. Dlaczego akurat ta firma? Dlaczego takie stanowisko? Co sprawia, że to właśnie Ty jesteś wymarzonym pracownikiem każdego szefa?
Brzmi banalnie? W praktyce pytania te sprawiają często, że zapada często niezręczna cisza, po której następuje seria stęknięć i jęków. Albo jeszcze gorzej: recytacja wyuczonej na pamięć formułki w stylu: „moją największą zaletą jest odpowiedzialność, sumienność i to, że szybko się uczę; moja największa wada? Cóż, chyba to, że za bardzo angażuję się w wykonywaną pracę i jestem perfekcjonistą”. Ludzie, come on. Mamy XXI wiek. Mało kto już się na to łapie, zwłaszcza jeśli jesteście na ringu z zawodowym HRowcem, który takich wypowiedzi słyszał już setki. Zastanówcie się nad tym, w czym jesteście naprawdę dobrzy i co jest waszym atutem: być może jest to umiejętność nawiązywania kontaktów z ludźmi i perswazji? Nieszablonowe podejście do rozwiązywania problemów poparte konkretnym przykładem? Elastyczność? Fotograficzna pamięć? Umiejętność pracy pod naprawdę dużą presją? Rozległe kontakty w danym środowisku, które pomogą zdobyć nowych klientów? Zamiłowanie do konkretnego wycinka potencjalnej pracy, które sprawi, że pozwolicie firmie rozwinąć się w nowym kierunku i zyskać przewagę nad konkurencją? A może po prostu potraficie z każdej informacji zrobić viral?
Pamiętajcie, na bogów, że aplikując do agencji reklamowej staracie się o pracę w branży (przynajmniej z nazwy) KREATYWNEJ. Oznacza to, że Wasz potencjalny pracodawca zna na pamięć wszystkie odmiany autopromocyjnego bełkotu, a istnieje szansa, że sam kilka z nich opatentował. Prawdopodobnie nie będzie oczekiwał od was garnituru podczas rozmowy kwalifikacyjnej, a raczej na pewno nie drgnie mu powieka na widok różowych włosów, tuneli w uszach czy wytatuowanych rękawów. W moim CV znalazło się zdjęcie, na którym miałam błękitne włosy – wiedziałam, że nie mogłabym pracować w miejscu, w którym nie pozwolono by mi tak wyglądać, wolałam więc oszczędzić wszystkim czasu i nie iść na rozmowę gdzieś, gdzie byłby to problem. Przyznałam się też (po odpowiednim wstępie, w którym starałam się ociekać zajebistością), że punktualność nie jest moją najmocniejszą stroną i „elastyczne godziny pracy” brzmią dla mnie niezmiernie kusząco. Zapytana jednak, czy byłabym gotowa nauczyć się na potrzeby pracy języka niemieckiego, bez mrugnięcia okiem odpowiedziałam, że jak będzie trzeba, to się nauczę i to szybko. Chociaż cieszę się, że nie musiałam tego robić, wiem, że byłabym w stanie.
Mój były szef przyznał zresztą kiedyś, że nigdy nie widział mojego CV. Zobaczył ogłoszenie, które zamieściłam na grupie na Facebooku (zrobiłam to dopiero w maju – wcześniej nie wpadłam na ten pomysł – gdybym zdecydowała się na to wcześniej, być może pracowałabym w zupełnie innym miejscu), skojarzył nazwisko z blogiem i 5 minut później napisał do mnie wiadomość prywatną. Co przeważyło? To, jak piszę. To, że jestem w stanie napisać wszystko, jeśli się odpowiednio postaram. To, że bujam się z blogerami i odróżniam Facebooka od Twittera, a Twittera od Instagrama. To, że komentuję bieżące wydarzenia, mam szeroki wachlarz zainteresowań, potrafię kulturalnie komuś wytłumaczyć, że myli się jak cholera lub przekonać go do własnego zdania.
Z bezrobotnego, rozhisteryzowanego worka lęków z dnia na dzień zostałam PRowcem. Powiecie być może, że to szczęście, że miałam łatwiej – ale blog, któremu poświęciłam setki godzin w ciągu ostatnich 6 lat, nie pisał się sam i naprawdę rzadko prosiłam kogokolwiek o pomoc przy pracy nad nim. Spełnił swój cel: założony jako miejsce do zamieszczania pisarskich wprawek i przyszłe portfolio, wyrobił mi opinię kogoś, kto nie jest analfabetą i odróżnia imperatyw od paradygmatu.
Pamiętajcie: randka to randka. Nie po to się stroimy, żeby zmarnować wieczór na small talk. Ostatecznym celem spotkania jest przekonanie się, czy to właśnie z tym pracodawcą chcecie wejść w trwałą relację, a jeśli tak – to skłonienie go, żeby następnego dnia do właśnie do Was zadzwonił.
NA WŁASNY RACHUNEK
Jako freelancer intensywnie douczam się ostatnio w temacie własnej działalności gospodarczej. Jak 2,5 roku temu, zaczynam kompletnie od zera, będąc zupełnym laikiem w kwestiach przedsiębiorczości i samozatrudnienia. Gdyby nie to, co mogę znaleźć w sieci, prawdopodobnie zawinęłabym się w smutne burrito i łkałabym w rękaw, że teraz to już tylko bogaty mąż może mnie ocalić.
Mając jednak do dyspozycji zasoby internetów, czytam sobie codziennie coś nowego: a to jak pozyskać dotację, a to ile kosztuje ta przyjemność bycia sobie szefem. Niektóre informacje wciąż mnie martwią, inne przynoszą ulgę, ale w ogólnym rozrachunku czuję się bezpieczniej, wiedząc, że nawet taka ofiara losu jak ja może zostać businesswoman i wpisać sobie na wizytówkę CEO. Nie chcę iść do urzędu zielona jak szczypior na wiosnę i cielęcym wzrokiem wpatrywać się w urzędników – pójdę tam, kiedy zdobędę ogólne rozeznanie w temacie i będę potrzebowała wyjaśnienia kwestii bardziej szczegółowych lub realnej pomocy przy załatwieniu formalności.
Myślę długofalowo: chcę postarać się o dotację na założenie własnej działalności, więc muszę spełnić konkretne warunki oraz przygotować biznesplan. Na stronie Zielonej Linii znalazłam sporo ciekawych informacji na temat rozmaitych programów oferujących finansowe wsparcie i na pewno nadchodzące miesiące przeznaczę na zapoznanie się z ich szczegółowymi wymogami. Nie boję się urzędów: wbrew obiegowej opinii częściej spotykałam się z agresywną, roszczeniową postawą petentów niż nieuprzejmością lub niekompetencją pracowników. Nie bójcie się korzystać z ich wsparcia, ale postarajcie się też może ułatwić im pracę, gromadząc samodzielnie przynajmniej podstawowe informacje i uważnie czytając materiały, które Wam podsuwają.
NIE LEŃ SIĘ – ZAKUWAJ
O ile nie planujecie zostać zawodowo dziećmi swoich rodziców prezesów, nastawcie się na niekończące się podnoszenie swoich kwalifikacji. Bez obaw – nie musicie wracać na pięcioletnie studia ani od razu wyskakiwać z milionów monet. Macie dostęp do internetu? To pysznie: jesteście gośćmi na wielkiej, niekończącej się imprezie z open barem: od Was zależy, czy będziecie tylko przyglądać się, jak inni poznają nowe smaki i bać się skosztować prażonych mrówek, czy przełamiecie obawy i nauczycie się czegoś nowego.
Dzięki internetowemu kursowi fotografii prawdopodobnie nie zostaniecie w tydzień kolejnym Mario Testino, ale przynajmniej będziecie wiedzieli, z której strony trzyma się lustrzankę i jak celować w swoją ofiarę obiektywem, żeby zdjęcie miało „takie rozmazane tło”. Dla potencjalnego pracodawcy fakt, że posiadacie podstawowe umiejętności w jakiejś dziedzinie, jest sygnałem, że po pierwsze chce Wam się uczyć, a po drugie, że być może będziecie rozwijać się dalej i przydacie się do czegoś więcej niż Wasi konkurenci.
Wywiady ze specjalistami, fachowe poradniki, warsztaty, webinaria i szkolenia, kursy i case study – to tylko narzędzia. Możecie korzystać z nich bezrefleksyjnie, nie wyciągając wniosków, a możecie każdą informację wykorzystywać w wykonywanych samodzielnie ćwiczeniach. Znajomość podstaw prawa związanego z konkretną dziedziną, umiejętność postawienia strony internetowej, języki programowania, obsługa specjalistycznych programów komputerowych, przyswojenie pojęć i teorii konkretnych zagadnień dotyczących wybranego zawodu, a nawet nauka języka obcego – być może samodzielna nauka to dla Was w wielu z tych kwestii czarna magia, ale może być też tak, że kiedy już spróbujecie, okaże się, że przychodzi to Wam z łatwością i szybko robicie postępy.
Zacznijcie już dzisiaj. Być może za miesiąc czy dwa będziecie mogli do Waszego CV dopisać kolejne umiejętności. Być może to właśnie one zadecydują o Waszej przyszłości?
Wpis jest wynikiem współpracy z portalem Zielona Linia.