Nowy rok zaczął się na dobre: siłownie zaczynają pustoszeć, producenci chipsów i czekolady znowu śpią spokojnie i jedynym śladem po postanowieniach są wyzwania na portalach czytelniczych i w social mediach, w których użytkownicy deklarują ilość książek, które chcieliby przeczytać oraz prezentują listy filmów „do obejrzenia”. Niektóre z tych liczb imponują: 150 książek, 400 filmów, 50 wyjść do teatru – w przeliczeniu na godziny to szokujące ilości czasu. Czy tak się w ogóle da?
Nowy rok otworzyłam na bogato, czyli grypą. Mojej babci, mojego dziadka i swoją, bo co sobie będę żałować. Uwięziona na prawie 2 tygodnie na przedmieściach Gliwic, gdzie samochody pojawiają się głównie dlatego, że zabłądziły, oddałam się obcowaniu z kulturą. Jako że zabrałam ze sobą tylko małego laptopka z matrycą 10 cali, oglądanie dobrych filmów nie wchodziło za bardzo w grę, bo wiadomo, szanujmy się. Próbowałam obejrzeć na HBO „Wojnę bohaterów”, ale od czasu premiery w kinie ten film nie stał się ani trochę lepszy i jak wynudziłam się za pierwszym razem, tak i teraz nie dałam rady dociągnąć nawet do 1/3. Ogólnie to jestem coraz bardziej za delegalizacją produkcji Marvela, bo mi psują wyobrażenie o komiksach.
Padło zatem na literaturę. Postanowiłam w tym roku przeczytać 100 książek. Jak mi się zachce. Nie żebym traktowała to wyzwanie jakoś specjalnie serio, ale jak każda chyba osoba z OCD mam obsesję na punkcie list, liczb, zadań i grywalizacji. W praktyce jest to najskuteczniejszy sposób, żebym zmusiła swój leniwy mózg do wysiłku, a że w ubiegłym roku bezwysiłkowo przeczytałam ok. 40 książek nie wiadomo w sumie kiedy, to nie powinno być problemu.
Sucha zaprawa i lekkie przerywniki
Tego typu wyzwania – 100 książek, 300 filmów, 40 kilometrów – wymagają pewnej rozgrzewki. Mało kto może ot tak po prostu rzucić się na Prousta i wyjść z tego starcia na tarczy. Raz, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, a dwa, że rosną też oczekiwania. Jestem w stanie obiecać Wam, że jak obejrzycie w ciągu roku nawet 200 filmów i za rok znowu 200, to za dwa lata będziecie się wstydzić ocen, które teraz wystawiacie na Filmwebie. I to jest dobre: jeśli kogoś bawi wciąż ta sama komedia, która śmieszyła go w ogólniaku, to albo to była wybitna komedia (rzadziej), albo ten ktoś ma od ogólniaka wciąż takie samo licealne poczucie humoru (częściej).
Problemem wyzwań jest jednak coś innego: naprawdę niełatwo jest obejrzeć 300 dobrych czy bardzo dobrych filmów albo przeczytać 100 niesamowicie mądrych książek. Nie mówię, że się nie da, bo znam ludzi, którzy tak funkcjonują, ale oni najczęściej albo z tego żyją albo mają zawód, który w jakiś sposób tego wymaga. Ewentualnie mają od cholery wolnego czasu i nie wiedzą, co to znużenie czy migrena. W praktyce jednak jest tak, że kiedy do wyrobienia są konkretne liczby, na każdego „Ulissesa” czy film Dumonta przypada jakaś Katarzyna Grochola, Jacek Piekara czy „Planeta singli” albo Jared Leto w roli Jokera. I nie ma w tym nic złego: z czasem po takie pozycje sięga się i tak coraz mniej chętnie, bo przestają sprawiać po prost przyjemność.
Dlaczego o tym piszę? Ten rok zaczęłam od czytania lekkich rzeczy, które nie obciążały mojego rozgorączkowanego mózgu. W założeniu miały służyć po prostu temu, żeby wejść w ten konkretny typ myślenia, który pozwala skupić się na kilkanaście godzin lektury bez żadnej dłuższej przerwy. Odkąd aktywnie korzystam z internetu, mam z tym coraz większy problem i łapię się na tym, że trudno mi usiedzieć na tyłku, robiąc jedną rzecz przez dłuższy czas. Męczy mnie czytanie długich tekstów w wersji desktopowej – żeby z tym walczyć, sięgam po tablet, agreguję treści, ale i tak w wielu przypadkach poprzestaję na szybkim przejrzeniu tekstów w poszukiwaniu kluczowych haseł. Kindle pomaga, ale nie rozwiązuje problemu w 100%, zwłaszcza kiedy jestem w domu i od komputera dzielą mnie 2 metry w linii prostej…
O kino martwię się mniej – ostatecznie przede mną rok wypełniony festiwalami filmowymi, więc chcąc nie chcąc zamknę bilans z nadwyżką arthouse’u i niszowych produkcji, a 300 projekcji to bardzo realny cel. Żałuję trochę, że nie ma festiwali książkowych opartych na podobnej zasadzie – grupa ludzi w jednym pomieszczeniu, wszyscy czytają tę samą gorącą nowość wydawniczą (która być może nigdy nie trafi do polskich księgarni), a po skończonej sesji odbiera się ludziom książki i pozwala wystawić oceny na kilka miesięcy przed oficjalną premierą. Nie wiem jak Wy, ja bym czytała jak wściekła.
Ilość czy jakość?
Pisałam o tym już kiedyś: czytanie dla samego czytania jest trochę przereklamowane. Chociaż pod tekstem pojawił się wówczas bardzo cenny komentarz (zachęcam do przeczytania, jest wyróżniony), który zmienił mocno moje podejście, to jeśli ktoś zapytałby mnie, czy lepiej przeczytać 20 książek Piekary i poprawić Pilipiukiem, Kossakowską i Ćwiekiem, czy też zamiast tego wszystkiego przeczytać tylko jedno jedyne „Sto lat samotności” i resztę roku poświęcić na oglądanie kiepskich nawet seriali, to nie mam wątpliwości, że Marquez każdemu zrobi jednak lepiej na mózg i percepcję literatury.
Są ludzie, którzy powiedzą Wam, że każdy film warto obejrzeć, że każdą książkę warto przeczytać. Ja do nich nie należę. Będę konsekwentnie zniechęcać Was do czytania tego, co ma niską wartość z jednej prostej przyczyny: czas jest surowcem nieodnawialnym. Nie dostaniecie go już więcej. A jeśli wydaje się Wam, że w wieku 30 lat macie go jeszcze bardzo dużo, to powiem Wam tylko, że za lat 5 będziecie już mieć za sobą statystyczną połowę swojego życia. I w tej drugiej połowie, zwykle bardziej intensywnej, bo wypełnionej pracą zawodową, obowiązkami rodzinnymi i szeroko pojętą dorosłością wcale nie będziecie mieć więcej wolnych chwil niż teraz.
Żeby Wam zatem nie było potem żal, że zamiast obejrzeć „Ojca chrzestnego”, chodziliście do kina na 2. część „Pitbulla” albo amerykańskie komedie romantyczne.
Szanujmy się
Nie zrozumcie mnie źle: nie mam nic przeciwko guilty pleasures i sama oglądam sporo kiepskich filmów, zazwyczaj wtedy, kiedy po nocach obrabiam zdjęcia lub wykonuję inna czynność niewymagającą używania słów. Na dużym, 19-calowym monitorze (muszę sobie koniecznie sprawić więszy albo dwa osobne) dzielę ekran na pół, na jednej połowie pracuję, na drugiej odpalam film ze streamingu w pomniejszonym oknie. Bo wiecie, „Planeta singli”, „Byzantium” czy „Dorian Gray” naprawdę nie zasługują na całe 19 cali.
Mimo to mam czasami wątpliwości, kiedy przeliczam te długie godziny na dni, zerkam na swoje konta na Lubimy Czytać, Goodreads (przenoszę się tu, bo na Lubimy Czytać nie mogę oceniać książek nieprzetłumaczonych na polski) i na Filmwebie i dociera do mnie, że w tym czasie mogłam obejrzeć lub przeczytać coś wybitnego. Usprawiedliwiam się trochę tym, że przecież muszę być na bieżąco, ale to bujda – wcale nie muszę. Co więcej – coraz częściej po prostu mi się już nie chce.
Bo wiecie, to jest tak: znam dobrze większość popkulturowych obiektów uwielbienia. Niektóre bardzo lubię, innych nie znoszę. Ale nawet tym najukochańszym nie wystawiam najwyższych not i zazwyczaj nie chce mi się o nich rozmawiać po seansie, bo jeszcze żaden „Batman” nie zmienił mojego życia i nie pozostawił mnie w stanie emocjonalnego rozbicia. Żadna „Bridget Jones” nie sprawiła, że dochodziłam do siebie przez dwa tygodnie. A ja na takie skoki adrenaliny najbardziej lubię polować.
Bądź pretensjonalny
Popkultura jest fajna. Naprawdę. I to, że jest masowa, wcale nie oznacza, że nie niesie za sobą żadnych wartościowych treści. Ale podobnie jak nie wypada powiedzieć komuś, kto w życiu nie był w operze, że jest prostakiem, tak samo nie pozwól sobie wmówić, że rezygnując z udziału w kulturze popularnej tracisz coś nie do przecenienia. Nic Ci nie będzie, jeśli nigdy nie obejrzysz „Gwiezdnych Wojen” i nie przeczytasz „Harry’ego Pottera”. Nie to, że nie warto, ale jeśli na co dzień obcujesz głównie z Sokurowem, Mannem i Blechaczem, to prawdopodobnie umrzesz jako człowiek duchowo bogatszy.
I dlatego poważnie zastanów się, czy jest sens obiecywać sobie, że przeczytasz w tym roku 50, 100 lub 150 książek. Czy nie lepiej założyć, że przeczytasz ich 10, ale że wybierzesz konkretne tytuły, których znajomość uważasz za nieodzowną inteligentnemu człowiekowi. Bo liczby same w sobie brzmią imponująca, jasne – tylko że nie w uszach tych ludzi, którym naprawdę warto próbować zaimponować.
Koniec końców chodzi tylko o jedno: obcowanie z kulturą wysoką czy niszową nie daje Ci prawa, żeby czuć się lepszym od innych. Ale daje Ci prawo, żeby czuć się mądrzejszym od starej wersji siebie. A warto poświęcić trochę czasu, żeby każdego kolejnego dnia być nieco lepszym sobą niż było się wczoraj.