Moja miłość do Burt’s Bees to stara historia: po raz pierwszy natknęłam się na te kosmetyki zaraz na początku XXI wieku, kiedy w jednej z paczek, wysyłanych regularnie przez ciotkę z USA, znalazłam kosmetyczką z miniaturkami produktów marki. W pamięć zapadł mi marchewkowy balsam do ciała o konsysencji masła i słodkim zapachu, którego jako nastolatka z przyjemnością używałam.
Później długo próbowałam dorwać gdzieś te kosmetyki, ale w Europie były przez lata niedostępne, a nie wybierałam się ani do USA ani na Tajwan, bo bodajże tam je także sprzedawano. Na początku ubiegłego roku odkryłam jednak, że sytuacja uległa poprawie i Burt’s Bees uśmiecha się do mnie nie tylko z Allegro, ale także z europejskich sklepów internetowych. Kiedy wreszcie dotarło do mnie, że nie będę musiała jechać aż do najbliższego Walmartu, żeby dostać te cuda, szybko złożyłam zamówienie. Dziś kosmetyki marki możecie kupić m.in. w dużych internetowych drogeriach w całej Europie, także w nielicznych w Polsce oraz w brytyjskim sklepie internetowym Burt’s Bees.
Burt’s Bees Carrot Nutritive Day & Night Cream
Na pierwszy ogień poszedł zestaw, któremu od dawna się przyglądałam – marchewkowa seria do twarzy. Początkowo, z uwagi na różnicę objętości (krem do twarzy jest dwukrotnie mniejszy od tego na dzień), zastanawiałam się, czy nie zamówić więcej opakowań, ostatecznie jednak odpuściłam i to była dobra decyzja: te kosmetyki są niesamowicie wręcz wydajne i wystarczy mała ilość, żeby dokładnie pokryć całą twarz.
Różnią się zdecydowanie od produktów, których zwykle używam: krem na dzień ma konsystencję masła i idealnie stapia się ze skórą, mocno ją nawilżając i odżywiając, a krem na noc przypomina gęstą maść, która pozostawia na twarzy tłustą powłokę. Mnie to nie przeszkadza, jeśli jednak lubicie kłaść się do łóżka, wyglądając jak z okładki magazynu, to nie polecam. Obydwa kosmetyki przeznaczone są raczej do skóry suchej lub nawet bardzo suchej – na mojej, normalnej z tendencją do przesuszania, sprawdziły się świetnie, jednak następnym razem sięgnęłabym po nie raczej zimą. W pewnym momencie przestałam używać ich codziennie – po prostu nie było takiej potrzeby.
Obydwa mają dość mocny, słodki zapach z wyraźną marchewkową nutą – nie drażni chemicznymi akcentami, ale jest bardzo wyraźny, nawet ostry i mój chłopak na niego narzekał. Fanki bezzapachowych produktów raczej nie mają tu czego szukać, a ja sama, chociaż polubiłam te aromat, potrzebowałam po skończeniu obydwu słoiczków dłuższej przerwy. Moja skóra była jednak miękka, delikatna, jedwabista w dotyku, nie miałam problemów z zapchanymi porami i jakimikolwiek niedoskonałościami. Chętnie wróciłabym do tej serii w przyszłości, ale to chyba już niemożliwe: produkty nie są dostępne na stronach internetowych marki, będę musiała zatem wybrać chyba inne.
Burt’s Bees Banana Beeswax Hand Cream
Niestety, bananowy krem do rąk (słoiczek pośrodku) bardzo mnie rozczarował. Ma ostry, chemiczny i duszący zapach, który niewiele wspólnego ma z prawdziwym bananem, pachnie raczej jak banan, któremu przydarzył się jakiś potworny wypadek w laboratorium i został zdezynfekowany mocno żrącymi środkami. Okropny. Po raz pierwszy w życiu zetknęłam się z kosmetykiem, którego woń doprowadziła mnie przy pierwszym kontakcie do kaszlu i drapania w gardle. Mogłabym mu to wybaczyć, gdyby świetnie nawilżał dłonie, ale niestety – o ile dobrze natłuszczał, pozostawiając gruby film na skórze, to po wchłonięciu nie zauważałam specjalnej poprawy na dłuższą metę. Po zużyciu całego słoiczka nie stwierdziłam jakiejkolwiek poprawy i na pewno do tego kosmetyku już nigdy nie wrócę. Bardzo, bardzo nie polecam.
Burt’s Bees Ultra Conditioning Lip Balm with Kokum Butter
Zupełnie inaczej sprawa wygląda z kultowym już balsamem do ust. Znacie markę Carmex? Kiedy używałam mojego pierwszego balsamu Burt’s Bees, o Carmexie nie miałam pojęcia. Kiedy parę lat później porównałam sztyfty obydwu marek, wciąż pozostałam wierna pszczołom: balsamy do ust Burt’s Bees to chyba najlepsze produkty tego typu, jakich używałam w życiu, a wcale nie mają zaporowej ceny (maks. kilkanaście zlotych). Idealnie nawilżają, pozostawiają na ustach warstwę ochronną, chronią przez zimnem i uszkodzeniami. Tego rodzaju sztyfty to jedne z najważniejszych produktów w mojej kosmetyczce i jestem bardzo wybredna, kiedy je kupuję. Jak dotąd, po przetestowaniu kilkudziesięciu różnych, w moim prywatnym rankingu wciąż prowadzi właśnie ten od Burt’s Bees, pomadka Med Protection z Nivei i… zwykła, najtańsza wazelina kosmetyczna z apteki za 2 złote. A te wszystki EOSy, balsamy za 5 dych od sztuki czy nawet Neutrogena mogą się wziąć i wypchać.
Jeśli jesteście zatem fankami (lub fanami) Carmexu, to dajcie szansę Burt’s Bees. Naprawdę warto. Nie będziecie rozczarowane. Skorzystajcie z poniższej wyszukiwarki, żeby znaleźć sklepy, które oferują wysyłkę produktów Burt’s Bees do Polski:
Naturalnie i ekologicznie
Od dłuższego czasu staram się kupować kosmetyki mądrze. Sięgam po te jak najbardziej naturalne, produkowane z poszanowaniem ekologii i w opakowaniach nadających się do recyklingu. To oznacza, że staram się rezygnować z plastiku, kiedy tylko mogę. To kolejny powód, dla którego zostałam fanką Burt’s Bees: okrutnie podobają mi się te szklane słoiczki pozbawione naklejek (kolejny argument przeciwko kremowi do rąk) i z metalowymi zakrętkami. Nie są może specjalnie eleganckie, ale wyglądają naturalnie i spodobają się na pewno dziewczynom, które lubią prostotę. Chociaż widzę, że marka odchodzi od tego stylu, to wciąż zapewnia, że opakowania produktów wykonane są z nietoksycznego i nieszkodliwego dla środowiska tworzywa z odzysku, a ponadto nadają się do recyklingu: klasyczny plastik wykorzystany został jedynie przy produkcji niektórych opakowań, jak np. przezroczystych tubek błyszczyków.
W ofercie marki znajdziecie wiele różnych produktów do twarzy, ciała i włosów, tych najbardziej podstawowych i przeznaczonych dla skóry o specjalnych potrzebach, dla kobiet, dla mężczyzn, dla dzieci i uniwersalnych. Łączy je wysoka zawartość składników pochodzenia naturalnego, w dużej mierze produktów pszczelich (uwaga weganie – to nie jest coś dla Was) i to, że nie zawierają nigdy SLSów i parabenów (pełne listy używanych i nieużywanych składników znajdują się na stronie internetowej). Kosmetyki Burt’s Bees są ogólnie w 99% naturalne (ten brakujący 1% to – konieczny w przypadku produktów nieprzechowywanych w lodówce – konserwant), a aż połowa z nich jest naturalna w 100%.
O marce: Burt i jego pszczoły
Historia marki różni się od innych. Burt’s Bees to dziecko Burta Shavitza (wł. Ingrama Berga Shavitza), nowojorczyka z artystycznej rodziny, który porzucił wygodne życie mieszczucha z klasy średniej dla hodowli pszczół. Zatrudniony w Nowym Jorku w charakterze fotoreportera w „Time and Life”, w 1970 roku zrezygnował z pracy i wyjechał do Maine, gdzie w 1984 roku poznał wdowę Roxanne Quimby: autostopowiczkę, która szybko zaczęła mu towarzyszyć w życiu zawodowym i prywatnym. Początkowo chciał wraz ze swoją partnerką po prostu sprzedawać przy drodze miód, z czasem nauczyli się wyrabiać świece z wosku i inne produkty, a ich miód trafiał do sklepów z ekologiczną żywnością. Tak w 1991 roku narodziła się marka Burt’s Bees, oferująca później przede wszystkim wysokiej jakości produkty kosmetyczne, sygnowane wizerunkiem brodatego hippisa, czyli właśnie Burta. Nazwę para zaczęrpnęła ze swojego codziennego życia: chcąc uchronić się przed kradzieżą, Shavitz podpisywał swoje ule jako „pszczoły Burta” (Burt’s bees). Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę: Burt szybko dorobił się imponujących pieniędzy, ale do samej śmierci w 2015 roku (zmarł w wieku 80 lat) mieszkał ze swoimi ukochanymi psami w wiejskiej, zagraconej chacie bez ciepłej bieżącej wody i żył zgodnie z rytmem natury. Powtarzał przy tym często, że nie uważa się za gwiazdę ani celebrytę i nie wie, dlaczego jego osoba budzi aż takie zainteresowanie: przecież on sam jest tylko pszczelarzem. „A good day is when no one shows up and you don’t have to go anywhere”, mawiał.
A że zainteresowanie budził, pozostaje faktem. Historia Burta została opowiedziana w filmie dokumentalnym „Burt’s Buzz”, który zaprezentowano na światowych festiwalach filmowych. O śmierci słynnego pszczelarza rozpisywały się amerykańskie media: ostatecznie nie co dzień ochodzi ikona pewnego stylu życia. Biznesmen i pustelnik, pacyfista, który lubił sobie czasami postrzelać z broni do celu, Burt Shavitz był człowiekiem pełnym sprzeczności i wśród swoich fanów miał status porównywalny z gwiazdą rocka. Do niemal samego końca pojawiał się na wydarzeniach organizowanych przez markę i odwiedził nawet Tajwan, gdzie spotkał się z wiernymi miłośnikami produktów i osoby samego ojca założyciela.
Odmienne wizje
Swoje udziały w firmie spieniężył niedługo przed tym, jak stała się ona rozpoznawalna na całym świecie i została sprzedana w 2007 za niemal miliard dolarów. Do końca życia otrzymywał jednak wynagrodzenie jako ambasador i twarz marki, pojawiając się na opakowaniach produktów. Wedlug reżyserki „Burt’s Buzz”, Jody Shapiro, Burt nie miał żalu o same pieniądze, które przeszły mu koło nosa: “I have no desire to be an upper mobile rising yuppie”, mówi w filmie i trudno nie wierzyć w jego szczerość, chociaż swojej dawnej partnerce i wspólniczce zarzuca chciwość i zbyt daleko idące ambicje. To właśnie Quimby stoi za międzynarodowym sukcesem Burt’s Bees i – jak twierdził sam zainteresowany – wypchnięciem Burta z firmy. W jednym z wywiadów Shapiro stwierdziła, że ma wrażenie, że chociaż ze słów Burta niewątpliwie przebija poczucie krzywdy, ma to związek raczej z prywatnym rozczarowaniem i uczuciem bycia zdradzonym przez ważną w jego życiu osobę, a nie z pieniędzmi i odebraniem mu firmy. Nietrudno uwierzyć, że rosnąca popularność marki i piętrzące się w związku z tym obowiązki nie do końca odpowiadały wyobrażeniu o prostym, skromnym i pozbawionym licznych obowiązków życiu, które Burt sobie wymarzył.
Marka pojawiła się w idealnym momencie, na chwilę przed wybuchem wielkiej mody na organiczne i naturalne produkty: kiedy ten trend szalał na światowych rynkach, Burt’s Bees miały już ugruntowaną pozycję i renomę. Miętowy balsam do ust z woskiem pszczelim szybko okazał się sukcesem i do dziś pozostaje jednym z najlepiej sprzedających się produktów marki. Niestety, sukces zawodowy nie przełożył się na udane życie osobiste: odmienne wizje przyszłości filmy poróżniły Burta i Roxanne, pomysłodawczynię i autorkę pierwszych balsamów do ust Burt’s Bees. Skonfliktowana para nie utrzymywała kontaktu już aż do śmierci Burta, chociaż ten w filmie zapewniał, że Roxanne była jedyną kobietą, którą kiedykolwiek kochał. Do ostatecznego podziału doszło w 1994 roku: Quimby chciała rozwijać przedsiębiorstwo i przeniosła firmę do Durham w Nowej Karolinie, a Burt został zmuszony do rezygnacji. Poproszona o komentarz na ten temat do filmu, Roxanne odmówiła. W „Burt’s Buzz” znajduje się wypowiedź jej syna z pierwszego małżeństwa, Lucasa, który twierdzi, jakoby Shavitz opuścił firmę z własnej woli. Sam zainteresowany twierdził jednak coś zupełnie innego: w jego wersji wydarzeń Quimby odkryła, że Burt zdradzał ją z pracownicą firmy i zagroziła pozwem o molestowanie seksualne w razie, jeśli partner odmówiłby przepisania na nią swojej części firmy.
Ostatecznie Quimby w zamian za jego 1/3 firmy przekazała Burtowi w 1999 roku prawa do posiadłości o wartości 130 tys. dolarów, a już 5 lat później sprzedała 80% udziałów Burt’s Bees za cenę 173 milionów dolarów. W 2007 roku markę przejęła Clorox Corporation za kwotę 925 milionów dolarów. Chociaż poproszona o opinię Roxanne podkreślała wielokrotnie, że przy przejęciu wszyscy zostali potraktowani uczciwie, sama zarobiła na sprzedaży marki ok. 300 mln dolarów. Shavitz otrzymał z tego… 4 mln dolarów.
W ostatnich latach życia ze względu na problemy ze zdrowiem Burt zrezygnował z hodowli pszczół, jednak nie zdecydował się na lepsze warunki mieszkaniowe: do końca pozostał w swoim domu, pozbawionym niemal jakichkolwiek wygód i unowocześnień. Nigdy nie spotkał już Roxanne Quimby.