Rozmach, Krecik i trdelnik, czyli walentynkowa Praga
Każdy świadomy swego losu Polak wie, że Polska to nie tyle kraj, co bardziej stan umysłu i zagraniczna podróż raz na jakiś czas to nie tyle kwestia wypoczynku ale po prostu niezbędnej higieny mózgu. Niektórzy są zaradni, bardziej zdeterminowani albo posażni i ci podróżują częściej, inni – jak ja – pozostają nieogarnięci, dość leniwi, wiecznie spłukani. Ci podróżują zdecydowanie rzadziej, za to o wiele głośniej narzekają. To też ja.
Szczęściem wielkim udało mi się wyrwać z kraju w ubiegłym roku na dwie krótkie wycieczki do cywilizacji, tzn. do miejsc, w których ludzie nie muszą sprawdzać w programie telewizyjnym, czy właśnie oglądają kabaret czy obrady sejmu. Nie wiem jak u Was, ja po twarzach jeszcze trochę odróżniam, ale gdybym się miała zdać na same dialogi, to byłoby słabo. Ale mniejsza o politykę, ostatecznie i tak wszyscy umrzemy, co w kontekście bieżących wydarzeń jest w zasadzie opcją coraz bardziej kuszącą.
Dokładnie 14 lutego ubiegłego roku w towarzystwie mojego najlepszego przyjaciela i kuzynki zajrzałam po raz pierwszy w życiu do Pragi. W sensie tej prawdziwej Pragi, nie że na Ząbkowską w Warszawie, chociaż tamtejszy lokalny folklor też wspominam bardzo ciepło.
Jak przystało na prawdziwego turystę, który musi zmieścić się ze wszystkimi atrakcjami w czasie zaledwie kilku godzin, zdążyłam natrzaskać kilkaset zdjęć, po czym okazało się, że wszystkie są beznadziejne, bo tak po prawdzie był to pierwszy raz w moim życiu, kiedy miałam w rękach lustrzankę na dłużej niż 15 minut. Tym razem własną, zakupioną zupełnym zbiegiem okoliczności ze dwa tygodnie przed wyjazdem. A że jako człek skromny i ubogi, czyli po prostu bezustannie spłukany, nie mogłam szarpnąć się na jedną z tych, co to właściwie same robią wybitne zdjęcia na automacie, to efekt, że tak powiem, nie powala i zostawiam go sobie głównie jako punkt odniesienia na przyszłość, do wyciągnięcia wniosków. Ale przynajmniej mam powód, żeby pojechać do Pragi jeszcze raz. Przecież to nie mogą być jedyne zdjęcia, jakie mam z tak pięknego miasta.
Bo musicie mu uwierzyć na słowo, że tam jest naprawdę bardzo ładnie. I tak, wiem, że zdjęcia są nieostre i źle wykadrowane, posiadam oczy. Już wiem, co zrobiłam wtedy źle. Postaram się więcej nie grzeszyć
Niestety, jako ludzie-spontany poszliśmy zjeść obiad do pierwszej lepszej otwartej knajpy z brzegu. Z perspektywy czasu nie dziwię się, że były tam wolne miejsca, bo jedzenie było raczej gorsze niż lepsze, a wcale nietanie. W dodatku w całej restauracji można było palić, od czego odwykłam już nawet jako palacz. Nazwę lokalu udało mi się szczęśliwie wyrzucić z pamięci, ale że chciałabym któregoś dnia do Pragi wrócić, będę naprawdę wdzięczna, jeśli polecicie mi jakieś miejsca, w których można dobrze zjeść, dobrze się napić, zobaczyć lub zrobić coś ciekawego.
Jako że naprawdę rzadko udaje mi się ostatnio gdzieś wyjechać i zobaczyć całkowicie nowe miejsce, mam tendencję do bezkrytycznego zachwycania się wszystkim, czego wcześniej nie widziałam. I nie to, że jedynie #zagranico – z polskimi miastami wciąż mam podobnie, podejrzewam, że gdybym odwiedziła wreszcie któregoś dnia Poznań, podobnie wróciłabym upojona szczęściem i podniecona każdą starą uliczką.
Praga jednak urzekła mnie bezustannymi zderzeniami starego i nowego: widokiem luksusowych samochodów pod operą, do budynku której wieczorem wchodziły eleganckie pary w wieczorowych kreacjach, smokingach i ciągnących się po ziemi długich sukniach, muzeum Apple’a w budynku starej kamienicy, drogie restauracje i luksusowe butiki sąsiadujące z budkami pachnącymi trdelnikiem. To trochę takie uczucie jakby Warszawa i Kraków były jednym miastem, po warszawsku nowoczesnym, przestrzennym i pełnym pieniędzy, po krakowsku kameralnym, turystycznym i tchnącym z każdego kąta przeszłością. Mogłabym tam zamieszkać, przynajmniej na chwilę, chociaż mocno zniechęcają mnie do tego kroku informacje o dość wysokim poziom przestępczości w stolicy Czech.
Może to kwestia późnej pory i dobrego oświetlenia, ale Hradczany podbiły mnie w zupełności. Kiedy porównuję rozmach kompleksu zamkowego i katedry św. Wita z krakowskim Wawelem, uderzają mnie przede wszystkim przestrzeń i skala. Celowo nie odnoszę się tu do odbudowanej przecież po wojnie Warszawy, a właśnie do o wiele starszego Krakowa. Zamek Królewski na Hradczanach imponuje i przytłacza, ogromny dziedziniec z gładkimi posadzkami momentalnie ustawia człowieka w pozycji przedstawiciela plebsu, nerwowo mnącego w rękach czapkę i przestępującego z nogi na nogę, obutą w dodatku w walonkę.
Chociaż nie jestem zagorzałą fanką takich klimatów, to nie dziwię się zupełnie, że o Pradze mówi się w kontekście idealnego miejsca na romantyczny weekend. Oświetlone wieczorem i nocą miasto jest urzekające i można się tam bez żenady oświadczać nawet na środku mostu. Najlepiej Mostu Karola, rzecz jasna. Szczęście w nieszczęściu, że trafiliśmy tam w zimie – chociaż przyjechaliśmy do Pragi w Walentynki, nie widziałam nigdzie za bardzo ckliwych dekoracji i nachalnego marketingu, co mnie niebywale uszczęśliwiło. Turystów było sporo, ale chłód chyba i tak mocno przetrzebił ich szeregi – w kompleksie zamkowym około 21.00 było w zasadzie pusto, spotykaliśmy jedynie ostatnich maruderów i nie musieliśmy przepychać się w tłumie.
Przy następnej okazji najchętniej wybrałabym się do Pragi na weekend – noclegu będę pewnie zwyczajowo szukać na Airbnb (przy rejestracji z tego linka otrzymacie 85 zł na pierwszą podróż), jeśli znacie zatem jakieś sprawdzone miejsce godne polecenia, to nie krępujcie się – najlepiej, gdyby znajdowało się na Stary Mieście lub w bliskim sąsiedztwie (d0 15 min pieszo).
Co było dla mnie sporym – ale pozytywnym – zaskoczeniem, to zatrzęsienie Krecików oraz gadżetów z pracami Alfonsa Muchy i podobiznami Kafki w sklepikach z pamiątkami. Breloczki, zakładki do książek, ładne notesy, plakaty, poszewki na poduszki czy nawet proste kubki, wszystko ozdobione detalami kojarzącymi się jednoznacznie z dorobkiem kulturowym Czech. Świetna sprawa! Ilekroć sobie to przypomnę, robi mi się przykro, że Polacy nie potrafili wykorzystać w podobny sposób potencjału Reksia czy Bolka i Lolka, obrazów Malczewskiego, Podkowińskiego, Matejki, postaci Chopina czy Mickiewicza. O ile przyjemniej byłoby móc polecić obcokrajowcowi zakup filiżanki z nadrukowanymi fragmentami któregoś z Nukturnów albo jednym z Sonetów Krymskich zamiast przaśnej ciupagi sprzedawanej, nie wiedzieć czemu, na straganach nad morzem albo wstrętnego, klejonego w chinach żółwika z muszelek na Krupówkach. Coraz poważniej myślę o tym, żeby zacząć robić z tego poważny biznes. Myślicie, że to mogłoby chwycić?