You can’t get rid of the Babadook: crowdfundingowa książka-rozkładanka
Ja i książka-rozkładanka Mister Babadook czekałyśmy na to spotkanie od… stycznia 2015 roku. Tak. Prawie 2 lata temu w ramach akcji crowdfundingowej zamówiłam pozycję, o której nie wiedziałam, że przyjdzie mi jej wypatrywać aż do grudnia 2016 roku. Z perspektywy czasu nie żałuję jednak ani tej decyzji, ani poświęconego czasu ani żadnego centa z łącznej kwoty $80, którą zapłaciłam za książkę razem z wysyłką.
Odkąd w grudniu 2015 roku nabyłam Kindle’a, nie kupuję praktycznie w ogóle papierowych wydań książek, za to konsekwentnie wyprzedaję swoją biblioteczkę. Od czasu do czasu zdarza mi się jedynie ulec wyjątkowo efektownym albumom i kolekcjonerskim wydaniom, a także pozycjom naukowym, zwłaszcza tym starszym i trudniej dostępnym na rynku.
Samego Babadooka chyba nie trzeba przedstawiać – ten rewelacyjny horror to jeden z najbardziej niepokojących pod względem psychologicznym filmów ostatniej dekady i jeden z moich absolutnych ulubieńców w obrębie gatunku. Jako fanka kina grozy z zapamiętaniem odhaczam wszystkie kolejne tytuły pojawiające się w repertuarze kin, ale najczęściej kończę seans z poczuciem co najwyżej rozbawienia. W przypadku Babadooka było jednak inaczej i chociaż nie gromadzę fizycznych nośników, ten film jest jednym z nielicznych, który chciałabym postawić na swojej półce, zwłaszcza że kolekcjonerskie wydanie przypomina okładkę tajemniczej książki z tej przerażającej opowieści.
2 lata. Dlaczego tak długo? Ekipa pracująca nad książką od momentu zamówienia aż do wysyłki regularnie raportowała stan projektu w formie comiesięcznych maili ze zdjęciami, filmikami i opisem aktualnego stanu książki. Z tego co pamiętam, warunkiem uruchomienia produkcji miało być 2 000 zamówień, jednak zebrało się ich ponad 7 500. Jeśli wziąć pod uwagę, że KAŻDY egzemplarz był ręcznie klejony i ma w środku ręcznie podpisany przez organizatorkę całej zbiórki, reżyserkę filmu Jennifer Kent, certyfikat, zagadka jest w zasadzie rozwiązana: to po prostu musiało długo trwać.
Warto w tym miejscu zaznaczyć, że tak właśnie powinien przebiegać proces realizacji zamówienia crowdfundingowego. Ani przez moment nie martwiłam się, że moje 80 dolców przepadło bez wieści i zostało sprzeniewierzone, co miesiąc w mojej skrzynce lądowała informacja opatrzona fotkami, a w późniejszym czasie także przeprosiny za przesunięcia terminów. Wzorowo!
Pamiętacie z dzieciństwa podobne książki? Pod otwarciu wyskakiwały z nich zamki i lasy, domki na kurzej łapce i magiczne królestwa, przez które przejeżdżali rycerze. Sama jako dziecko miałam takich całkiem sporo, były własnością jeszcze mojej matki i przeglądać je trzeba było bardzo ostrożnie, z należytą dla ich wieku uwagą. Musiały sporo kosztować. Ta książka… cóż, jest inna. Zresztą, to chyba widać – nie jest z pewnością czymś, co powinno trafić w ręce dziecka. Chyba że rzeczone dziecko wychowywane jest na baśniach braci Grimm. Wtedy i tak już jest wypaczone na całe życie, więc wszystko jedno.
Nie jestem typem kolekcjonera – nie kupuję niepraktycznych pamiątek, nie zbieram niczego, nie wyobrażam sobie kupić czegoś tak nieużytecznego jak figurka bohatera filmowego. Nie założyłabym t-shirtu fanowskiego (miałam chyba tylko jeden w życiu, z Kurtem Cobainem i nosiłam go w gimnazjum) czy inspirowanych filmem lub serialem kolczyków albo plecaka. To nie mój styl. Chociaż nie przeszkadza mi, kiedy robią to inni, to fandom wydaje mi się od zawsze zjawiskiem nieskończenie egzotycznym, a kolekcja fizycznych przedmiotów nieodmiennie kojarzy mi się z przestrzenią zagraconą rzeczami. Może właśnie stąd moja niechęć do płyt DVD (od wielu lat nie mam już nawet napędu w żadnym z komputerów, a na Blu-Ray nigdy się nie zdecydowałam), a ostatnio nawet do papierowych książek. Marzy mi się coraz bardziej po prostu nie mieć przedmiotów poza tym, co mogę spakować do jednej walizki, z czym jestem w stanie przeprowadzić się spontanicznie sama, nie prosząc nikogo o pomoc i nie angażując do tego żadnej firmy. Zastanawiam się, czy tak w ogóle da się żyć.
Tym razem jednak się złamałam. Przeważyła chyba po prostu jakość, wierność odwzorowania obiecana w akcji, status obiektu faktycznie kolekcjonerskiego, dzięki ręcznemu wykończeniu i sygnowaniu zupełnie unikatowego, który nie pochodzi z chińskiej taśmy produkcyjnej. Właśnie z winy takich albumów wciąż mam półki zawalone książkami i chyba nigdy tego nie przeskoczę, zawsze będzie towarzyszyło mi przynajmniej kilka dodatkowych pudeł.
Po raz kolejny sprawdziła się ta stara prawda, że jak się chce dostać idealny prezent, to trzeba go sobie samemu wybrać. Książka-rozkładanka Mister Babadook trafiła w moje ręce na kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia i tak po prawdzie, to przebił chyba wszystko, co kiedykolwiek od kogokolwiek na święta dostałam.
Wbrew temu, co zwiastuje ta makabryczna książka, Babadook to przede wszystkim niesamowicie trafne i przejmująco smutne studium depresji, wyolbrzymionej do skrajnej postaci i na potrzeby języka filmowego uplastycznionej, zanimizowanej do postaci przerażającego potwora. To jeden z filmów, który obejrzeć należy przynajmniej dwa razy, uważnie śledząc każde padające tam zdanie i – przede wszystkim – reakcje otoczenia na stan głównej bohaterki, które zdają się sugerować, że to żadna nowość i historia powtarza się po prostu jak co roku o tej porze.
Sama zaczynam mieć coraz większą ochotę, żeby zafundować sobie ponowny seans. Baba… dook, dook, dook!