Kultura ma się dobrze
2016 zapamiętamy przede wszystkim jako rok fali zgonów znanych i lubianych osób publicznych. O wyjaśnienie tego zjawiska pokusiła się ostatnio Polityka, jednak czy naprawdę to takie proste? Mnie najbardziej dotknęła chyba informacja o odejściu Roberta Stillera, człowieka, który podarował Polakom m.in. „Mechaniczną pomarańczę” oraz jedyne słuszne tłumaczenie „Alicji w Krainie Czarów”. Moim marzeniem było przeprowadzenie z nim wywiadu.
Nie będę udawać, że wychowała mnie muzyka Prince’a, Davida Bowiego lub George’a Michaela. Nie wychowała. Z dzieciństwa pamiętam natomiast seanse „Jak rozpętałem drugą wojnę światową” w towarzystwie mojego ojca w niedzielne popołudnia, dlatego tym mocniej poruszyła mnie informacja o śmierci aktora odtwarzającego główną rolę, Mariana Kociniaka, a kilka miesięcy później także reżysera, Tadeusza Chmielewskiego.
Odeszły również Zsa Zsa Gabor, gwiazda Hollywood znana m.in. z „Moulin Rouge”, Franca Sozzani, redaktor naczelna włoskiej edycji magazynu Vogue, ikona architektury i sztuki Zaha Hadid oraz Sonia Rykiel, projektantka mody. Polacy stracili uznanego socjologa Jerzego Szackiego, z którego podręcznikami wielu z nas zetknęło się na studiach.
Nie ma już Umberto Eco i Zdenka Smetany, twórcy „Bajek z mchu i paproci” oraz „Wodnika Szuwarka”, Leonarda Cohena i Alana Rickmana, Imrego Kertésza i muzyka Otisa Claya. Ale, chociaż ich brak będzie dla wielu bardzo odczuwalny i przykry, świat kultury ma się dobrze, tak samo jak miał dobrze do tej pory pomimo braku Johna Lennona, Freddiego Mercury’ego, Ryśka Riedla, Kurta Cobaina, Gabriela Garcii Marqueza, Norwida, Chopina i Bartóka.
***
Jeśli można z tego wyciągnąć jakąkolwiek naukę, to chyba tylko taką, żeby doceniać to, co dzieje się tu i teraz. Wybrać się na koncert artysty, którego od lat się podziwia. Umówić się na wywiad z ulubionym reżyserem. Pójść wreszcie do teatru, na wykład szanowanego profesora, na spotkanie autorskie z pisarzem, na konferencję, na festiwal, na targi książki. Być obecnym, przemóc się i brać udział, zamiast żałować zmarnowanych okazji po czasie, kiedy jest już zbyt późno.
Wczoraj Trójka podała zwyczajowo swój TOP Wszech Czasów – już po raz 23 (zmontowaną przeze mnie playlistę znajdziecie tutaj). I zwyczajowo w komentarzach pod utworami na Facebooku pojawiły się komentarze pełne narzekań na współczesną muzykę. Chociaż pisałam już o tym na blogu i na pozór wyrzuciłam z siebie całą frustrację, wciąż złoszczę się, czytając takie wypowiedzi. Bo wiecie, moi drodzy, ja naprawdę rozumiem, jak wielką stratą dla świata muzyki jest odejście Starmana. Ale mam silne wrażenie, że te gorzkie żale w sieci nie pochodzą od ludzi, z którymi parę miesiecy temu tłoczyłam się pod sceną wypełnionego szczelnie Klubu Studio na koncercie Postmodern Jukebox. Bo tamci ludzie wiedzieli, że muzyka ma się świetnie.
Żeby to zrozumieć, wystarczy uświadomić sobie jeden prosty fakt: za czasów naszych rodziców nie promowało się tysiąca hitów w sezonie. Nikt nie słuchał rocznie setek wciąż to nowych i nowych płyt. Radio nie informowało każdego dnia o nowym interesującym artyście. Słuchacz miał czas i nie miał wyboru: zacierał jedne i te same albumy w odtwarzaczu, a samych nośników miał najczęściej kilkanaście lub kilkadziesiąt. A dziś? Co miesiąc inna piosenka łamie mi serce, co miesiąc inny film rzuca mnie na kolana. Nie oglądam się jednak za siebie, sięgam po nowe: muzyka towarzyszy mi nie tylko w domu, ale przede wszystkim w drodze, na spacerze, w pociągu, na przystanku. Nie mam czasu na długie związki, wybieram krótkie, najwyżej kilkumiesięczne fascynacje. Jeśli kiedyś będę miała dzieci, będą wychowywać się przy dźwiękach piosenek Cannonball Adderley, Queen i Amy Winehouse. Będą znać Beth Gibbons tak, jak ja ja znam Ozzy’ego Osbourne’a i będą cytować Łonę i Fisza. Chociaż wychowało mnie King Crimson, a Nirvana i Kult wprowadzały w dorosłość, to The Chemical Brothers i Prodigy zmienili moje życie.
Kultura ma się dobrze. Tylko żeby to dostrzec, trzeba wyjrzeć czasami ze swojej ciasnej dziupli. I może zamiast płakać po Beatlesach i Queen, posłuchać Portishead, Massive Attack, LP czy Nosowskiej. Czytajcie Zadie Smith i Elenę Ferrante, Jacka Dehnela i Wiesława Myśliwskiego, cieszcie się obecnością nie tylko Micka Jaggera, Toma Waitsa i Alejandro Jodorowsky’ego, ale także Mumford & Sons, Arctic Monkeys, Cheta Fakera, Santigold, Grimes, Scissors Sisters i Marka Ronsona, Xaviera Dolana, Agnieszki Smoczyńskiej i Jana Matuszyńskiego. Bo oni jeszcze wciąż są tu i teraz, tworzą, są obecni. Spróbujcie przynajmniej cieszyć się nimi w pełni, dopóki macie taką możliwość. Któregoś dnia możecie płakać, że nie zdążyliście.
David Gilmour na szczęście wciąż ma się świetnie. Duża w tym zasługa jego żony, Polly Samson, która na kilka godzin przed północą zawinęła muzyka w folię bąbelkową, żeby ochronić go przed ewentualnym wypadkiem i przedwczesnym zgonem. I teraz David Gilmour żyje. Przypadek? Nie sądzę.