Czarne, białe i złote, czyli po co nam kultura zaangażowana
Dziś rano „Moonlight” Barry’ego Jenkinsa zdobył jedną z najważniejszych nagród filmowych na świecie. Nietrudno było przewidzieć, jaką reakcję wywoła ta decyzja: gdzieś pomiędzy bezwstydnym rasizmem i utopijnymi wywodami o równości i sprawiedliwości rozciągają się rozległe, zielone pola dyskusji o polityce, poprawności politycznej, reprezentacji i wartości artystycznej. Już samo to napięcie i związane z nim emocje pokazują, że Oscar dla „Moonlight” był najlepszym, co mogło się wydarzyć.
Zacznijmy od wstępnych ustaleń: o nagrodę dla najlepszego filmu roku walczyły realnie tylko trzy produkcje: niezależne „Manchester by the Sea” oraz „Moonlight” oraz hollywoodzkie „La La Land”. Jeśli istnieje coś takiego jak obiektywna ocena dzieła kultury, możemy uznać, że wszystkie prezentują poziom bardzo wyrównany i statuetka dla żadnego z nich nie byłaby rażącą niesprawiedliwością. Chociaż każda decyzja rozczarowałaby pewną grupę ludzi, to niezwykle trudno odmówić tym obrazom jakości artystycznej, wysokiego poziomu realizacji i dopieszczenia szczegółów. Dlaczego zatem wygrana „Moonlight” wzbudziła aż taką falę złych emocji i obnażyła palące problemy społeczne?
Eskapizm i łatwa identyfikacja
„La La Land” i „Manchester by the Sea” to filmy wygodne i bezpieczne. Pierwszy sprawia niezaprzeczalną, chociaż cierpką w posmaku przyjemność i oszałamia stroną wizualną, drugi dotyczy uniwersalnego problemu radzenia sobie ze stratą po utracie bliskich, przepracowywania traumy i komunikacyjnych barier. To nie ma prawa budzić kontrowersji: w zależności od osobistych upodobań, gustów, potrzeb i wrażliwości, widzowie zakochali się i emocjonalnie zaangażowali w jedną z tych historii, a może być, że w obydwie. Bo cóż mogłoby się tu nie podobać?
Mówiąc jednak o uniwersalności, rzadko wychodzimy poza swój ciasny mikrokosmos, jakby pomijając milczeniem fakt, że historia opisana w „La La Land” stwarza możliwość identyfikacji tylko określonej – chociaż licznej – grupie. „Manchester by the Sea”, chociaż porusza uniwersalny problem, także nie daje nawet cienia złudzeń, w jakiej przestrzeni kulturowej jest osadzony: to dwa światy, w których wiele problemów społecznych palących teraźniejszość nie istnieje. Nie ma tam uczucia strachu przed wojną i efektami współczesnej polityki, nie ma przemocy, dyskryminacji czy nienawiści: chociaż nierówność istnieje, nikt nie udaje, że uniemożliwia ona bohaterom funkcjonowanie w świecie bez strachu o przetrwanie i własne bezpieczeństwo.
Ta eskapistyczna rzeczywistość pozwala na ucieczkę od świata, który nas otacza. W którym przeciętny człowiek budzi się rano i już chwilę później przypomina sobie, czym są frustracja i agresja: nagłówki straszą ze wszystkich stron, boimy się o to, co będzie jutro, marzymy o wyjściu awaryjnym. Nic dziwnego, że przynajmniej w kinie czy podczas lektury książki chcemy na moment zapomnieć, że za ścianą czeka świat, w którym być może nie będzie happy endu albo przynajmniej zakończenia dającego jakąkolwiek nadzieję. Jeśli nawt nie na szczęście czy realizację swoich marzeń, potrzeby przedstawicieli społeczeństw rozwiniętych, w których podstawowe potrzeby życiowe są zaspokojone, to przynajmniej na jakikolwiek byt i możliwość zachowania godności.
Poza wygodną strefą komfortu
Polaków problem zarysowany w „Moonlight” zdaje się nie dotyczyć. Ba – nie dotyczy zdecydowanej większości ludzi na świecie, bo przynajmniej wstępnie możemy oszacować, jak liczna jest populacja złożona z czarnych homoseksualnych mężczyzn z patologicznych rodzin żyjących na obrzeżach systemu. Bo przecież nie jest tak, że z bohaterem filmu mogą utożsamić się jednocześnie wszyscy homoseksualiści, wszyscy czarnoskórzy czy wszyscy wychowani przez nadużywających używek i sięgających po przemoc rodziców. To byłoby zbyt proste i dlatego ta identyfikacja wymaga wyjścia z własnej bańki, poświęcenia własnego komfortu w imię zrozumienia problemu, który większości z nas nie dotyczy. Wszystko po to, żeby zauważyć, że ten problem istnieje i nie jest marginalny.
Na wielu poziomach „Moonlight” pozostawia szeroko otwartą furtkę do utożsamienia się, przynajmniej częściowo, z historią: doświadczenie przemocy, strach, poczucie odrzucenia, samotność, potrzeba bliskości drugiego człowieka, bezradność i brak perspektyw występują w różnych kombinacjach w niemal każdej grupie społecznej na Ziemi. Wystarczy jedynie szczypta dobrej woli, żeby w postaci małego Chirona odnaleźć tysiące dzieci pozbawionych na starcie szans na godne życie, skazanych od samego początku na bezustanną ucieczkę i walkę z otaczającym światem. Czy naprawdę tak trudno przestać dostrzegać rasę i orientację, sięgnąć głębiej i zauważyć, że te problemy mijamy każdego dnia na ulicy?
Polityczna poprawność vs. stereotypy
Okazuje się, że tak. Na moment po ogłoszeniu wyników internet zalała fala nienawiści wymierzona w „Moonlight” i politykę Akademii. Na wzór słynnego „nie jestem rasistą, ALE…” pojawiają się oskarżenia o przyznanie filmowi nagrody jedynie w imię politycznej poprawności i polityki, forsowania określonej (nazwijmy to umownie) ideologii. Pomijając już samą kwestię tego, czy użycie słowa „ideologia” w kontekście dostrzeżenia grupy o sprecyzowanym kolorze skóry i orientacji można nazwać jakąkolwiek ideologią a nie kwestią czysto biologiczną, uderza częstotliwość w wykorzystywaniu określenia „polityczna poprawność” w charakterze obelgi. Jak powszechnie wiadomo, problem politycznej poprawności dotyczy wszystkich oprócz białych, heteroseksualnych mężczyzn wychowanych w religii chrześcijańskiej oraz zagadnień niebudzących kontrowersji. Film, który bazuje na stereotypach, nigdy nie usłyszy tego zarzutu.
Więcej: film o kradnących Romach, arabskich terrorystach czy brzydkich feministkach ma szanse na oklaski z powodu własnej niepoprawności, gdzie przez niepoprawność rozumie się hołdowanie obiegowej opinii, najczęściej nie mającej oparcia w statystykach i faktach. Taka „niepoprawność” wciąż powszechnie cieszy, pomaga trwać w przeświadczeniu, że odbiorca rozumie świat, który go otacza, że status quo jest zachowany i że ten, kto w tę rzeczywistość wierzy, nie jest osamotniony, nawet jeśli cała jego wiedza sprowadza się do zawartości artykułów na popularnych portalach i osobistego odczucia. I nic to w zasadzie, że islam zna się głównie z opowiadań i że nigdy nie zamieniło się słowa z osobą o innym kolorze skóry, nic to, że nigdy nie wyjechało się na dłużej z własnego kraju lub nie spędziło czasu na weryfikowaniu źródeł i zestawianiu danych. Potrzeba obwinienia kogokolwiek o to, że świat nie jest taki, jakby być powinien, bierze górę i sprawia, że sądy wydaje się najczęściej na podstawie mglistych wyobrażeń.
Pod presją?
Akademii zarzuca się uleganie dyktatowi polityki i poprawności, zapominamy jednak, że nihil novi i że nie było takiego czasu w kulturze, kiedy ta funkcjonowała w całkowitym oderwaniu od rzeczywistości. Więcej nawet – możemy mówić o całych epokach, kiedy tworzenie sztuki dla sztuki traktowane było co najmniej pobłażliwie jeśli nie z niechęcią i lekceważeniem, oddając prymat kulturze zaangażowanej jako tej posiadającej sprawczą moc kształtowania postaw i poruszania istotnych problemów. Chociaż dla wielu osób to może być szok, to znaleźliby się i tacy, którzy celnymi argumentami broniliby tezy, że właśnie objaśnianie świata jest bazową funkcją i zadaniem kultury, a nie jedynie dążenie do formalnej doskonałości.
Pojawia się pytanie, czy dziś, żyjąc w XXI wieku, w świecie targanym niepokojami i konfliktami, możemy pozwolić sobie na eskapizm. Czy stać nas na to, żeby chować się we wnętrzu swojej bańki, udawać, że problemy współczesności nas nie dotyczą? Szuka się na siłę wyjaśnień dla decyzji Akademii, szyderczo przypisując jej chęć przypodobania się określonym środowiskom, zapominając jakby, że te środowiska stanowią istotną część społeczeństwa i posiadają prawo głosu, mają prawo do różnych form artystycznego wyrazu. Jakiej jakości są to dzieła, nie pozostawia wątpliwości: jak w każdym gatunku, niszy czy kinematografii krajowej mamy filmy wybitne i nieprzeciętnie słabe, mamy dzieła mądre i ogłupiające, rozrywkowe i ambitne, masowe i niszowe, reprezentujące wąską grupą lub całą ludzkość. Teoretycznie powinniśmy to wiedzieć, a jednak warunki uznania dzieł naruszających homogeniczną wizję świata za wybitne są jakby bardziej wyśrubowane niż w przypadku tych odpowiadających na potrzeby masowego odbiorcy.
Rozpieszczeni poczuciem własnego komfortu, zdajemy się twierdzić, że dorzucenie „Pasażerom” na pokład czarnoskórego bohatera, którego obecnością nie cieszymy się przesadnie długo, jest wystarczającym kompromisem. Trochę jakby rzucając ochłap z pańskiego stołu zdajemy się sugerować, że powtarzanie żartu o tym, że Murzyn zawsze ginie pierwszy, nie jest wcale niczym złym. W imię błędnie rozumianej uczciwości dajemy bohaterom reprezentującym inne niż nasze środowiska głos na drugim, trzecim, czwartym planie, nierzadko zaprzęgając do pracy stereotypy. Japoński geek, feministka niegoląca nóg, czarnoskóry koszykarz, Żyd pracujący w bankowości – takie przykłady można mnożyć.
Środowiska homogeniczne a polifonia
Chociaż powstają oczywiście dzieła, które burzą ten schemat, powstaje ich wciąż za mało: niewielu z nas, także pośród twórców, funkcjonuje na styku kultur, wykształcając w sobie umiejętność rozumienia potrzeb i wrażliwości wielu różnych grup społecznych. To naturalne: nie musimy w imię fałszywej poprawności politycznej umieszczać czarnoskórego bohatera w polskim serialu, bo realnie istnieje szansa, że postaci sportretowane w opowieści nie znałyby w prawdziwym życiu nikogo takiego. Nie musimy dbać o to, żeby w każdym filmie pojawiała się osoba homoseksualna, o odmiennej religii czy innej rasy, bo mamy prawo tworzyć dzieła, które są zgodne z naszą wizją świata, ze światem, który znamy. Jeśli nigdy nie spotkało się żadnego geja, to może lepiej o nich nie pisać i nie umieszczać na siłę w filmach.
Nie wiadomo jednak, na jakiej podstawie odmawiamy innym grupom tego samego. Skąd oburzenie na homogeniczny pod względem rasowym świat „Moonlight”, skoro podobnie homogeniczny świat pokazany jest w „Manchester by the Sea”? Obydwa te światy istnieją lub mogą przecież istnieć. A jeśli wiemy już, że – posłuchajmy w tym momencie znających się na rzeczy krytyków filmowych – mówimy o trzech naprawdę świetnych filmach, to skąd to zacietrzewienie na wieść, że sama tylko nominacja to niewystarczający jednak dowód uznania?
W kręgu kultury zaangażowanej
Jasne, w tej selekcji mogły znaleźć się inne filmy. Jak co roku, bo chyba nie było jeszcze takiego przypadku w historii, żeby ludzkość zgodnie zdecydowała „tak, w tym roku naprawdę nikogo nie pominięto nikogo przy Oscarach”. Brak wyróżnień dla ulubieńców zawsze bolał i budził emocje, warto jednak pomyśleć przez moment nad tym, jaka jest wartość dodana wygranej filmu Barry’ego Jenkinsa.
Być może jest jeszcze zbyt wcześniej, żeby mówić o dominacji kina zaangażowanego, ale wystarczy przyjrzeć się ostatnim światowym festiwalom i nagrodom, żeby zrozumieć, że kultura nie chce chować głowy w piasek. „Moonlight” zdobyło łącznie 46 nominacji i 39 nagród, w tym Oscary, Złoty Glob, nagrody Gotham i Satelity. W ubiegłym roku główną nagrodę Akademii otrzymało „Spotlight”, w 2015 – „Zniewolony”, w 2010 – „Hurt Locker”. W ciągu ostatnich kilka lat Złote Palmy zdobyły filmy „Ja, Daniel Blake”, „Imigranci”, „Życie Adeli”, „Miłość”, „Klasa” i „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” i żaden z tych filmów nie unikał mówienia o rzeczach niewygodnych, trudnych, budzących kontrowersję. Szybki rzut oka na laureatów Berlinale nie pozostawia także wątpliwości, że wybrany temat ma znaczenie.
Te przykłady ponownie można mnożyć: nie są one dowodem na to, że aby zdobyć nagrodę, należy poruszać trudne społecznie tematy, pokazują jednak, że decyzja Akademii nie jest ani kontrowersyjna ani szalona w warunkach współczesnego świata. Kultura, która nie funkcjonuje w próżni, nigdy nie unikała jednomyślnie twórczości zaangażowanej i nie unika jej teraz. Potrzebujemy takiej kultury. Nie musimy w tym celu rezygnować z rozrywki ani nawet z odrobiny niezbędnego do umysłowej stabilności eskapizmu: doceńmy jednak fakt, że możemy sobie na ten eskapizm pozwolić, podczas gdy miliony, jeśli nie miliardy ludzi na świecie nie mają tego luksusu. I być może oni nie potrzebują „La La Land”.
Jak mówić o tym, co ważne?
Naiwnością byłoby wierzyć, że będziemy każdorazowo zgadzać się z optyką twórcy i utożsamiać z jego bohaterami. Chociaż doceniam ostatni film Loacha, to wymowa filmu „Ja, Daniel Blake” budzi we mnie opór z powodu biało-czarnego świata, w jakim funkcjonują bohaterowie. Nie przeszkadza mi to jednak w docenieniu formy filmu, nieprzeciętnego aktorstwa i wrażliwości reżysera. Czy ta Złota Palma budzi we mnie opór? Artystycznie – być może, po prostu dlatego, że wolałabym widzieć inny film ze statuetką. Mam jednak świadomość, że to kino jest potrzebne i powinno zostać zapamiętane. Nawet jeśli posłuży jedynie do tego, żeby garstkę widzów skłonić do pogłębienia wiedzy i zajęcia stanowiska, to było warto.
Czy nagrody filmowe i literackie naprawdę powinny być przyznawane w oderwaniu od swojej treści, od społecznej funkcji kultury? Nie chcę wyobrażać sobie życia w świecie, w którym sztuka służy tylko przyjemności i stanowi jedynie drogę ucieczki od prawdziwego świata. Nie musimy od razu wracać do pozytywistycznego utylitaryzmu i brnąć w zaangażowanie społeczne za wszelką cenę, pamiętajmy jednak, że to, co tworzymy, mówi o współczesności być może więcej niż chcielibyśmy wiedzieć. Nie stać nas na to, żeby wykastrować kulturę z tej roli, żeby odebrać jej prawo głosu w sprawach strategicznych: tak długo jak nie operujemy tanią propagandą i demagogią, tak długo, jak zachowujemy zdrową dozę krytycyzmu względem odmiennych światopoglądów (ale i wobec własnego, co jest kluczowe), mamy szansę oswajać świat, rozumieć go i kształtować. Jeśli zrezygnujemy z kultury, nie zostanie nam zbyt wiele.
Zwierzęta polityczne
Koniec końców nieistotne jest, czy nagrody dla „Klienta” i „Moonlight” były podyktowane względami politycznymi. Każdy z tych filmów broni się artystycznie bez najmniejszego problemu i w tym miejscu ponownie zachęcam do tego, żeby posłuchać czasami środowisk krytyków filmowych, którzy poświęcili tej materii i jej rozumieniu całe życie. Żadne z tych wyróżnień nie było szokiem na skalę roszczeń związanych z nieobecnością „Historii Roja” na festiwalu w Gdyni. W idealnym świecie te dwa filmy być może wygrałaby, a być może nie. Być może zwyciężyłby inny film, który poruszałby inny problem, palący w tej alternatywnej rzeczywistości. Być może w tej utopii nikt nie zwracałby uwagi na płeć, rasę, kolor skóry i orientację, a oceny dzieł kultury byłyby w 100% obiektywne. Być może ludzkość miałaby powszechną zdolność empatyzowania i bez najmniejszego problemu wczułaby się w sytuację umierającego Papuasa, zgwałconej nastolatki, bitego przed ojca chłopca czy byłego więźnia, który nie może znaleźć zatrudnienia. Być może w takim świecie naszym największym życiowym problemem byłyby rozterki w stylu tych, które zajmują myśli bohaterów „La La Land” – nie ukrywam, że nie miałabym nic przeciwko życiu w miejscu, w którym ludzkość nie ma poważniejszych zmartwień.
Tak jednak nie jest. Żyjemy w świecie politycznym i rządzą nami mechanizmy społeczne. Kształtują nas kultury, religie, zewnętrzne wpływy, lęki, traumy, nadzieje i przypadki. Nie funkcjonujemy w próżni, a w zmiennym, niejednorodnym systemie, który wymaga bezustannej adaptacji. Żeby zrozumieć ten system, będziemy potrzebowali pomocy, więc może po prostu pozwólmy sobie pomóc i nie zamykajmy się na siłę w swojej ciasnej bańce – kiedy pęknie pod naciskiem napierającej rzeczywistości, przystosowanie się po doznanym szoku może być po prostu zbyt trudne.
Jesteśmy zwierzętami politycznymi czy się nam to podoba czy nie. Pchając świat do przodu straciliśmy możliwość wycofania się i funkcjonowania poza systemem, każdego dnia pracujemy usilnie nad tym, żeby wyeliminować ze świata miejsca, w których jest to jeszcze możliwe. Czy mamy szansę przetrwać, zaadaptować się i funkcjonować w zdrowy sposób w rzeczywistości bez pomocy kultury zaangażowanej? Nie sądzę. Politikon zoon oznacza przecież istotę społeczną.