Szorty kulturalne #36: Oscary 2017 – przegląd filmów vol. 2
Oscarowego nadrabiania ciąg dalszy: niby już wiem, że nie zdążę, ale wciąż jeszcze walczę. Chociaż ostatnio nie mogę się jakoś przemóc, żeby zaciągnąć swój tyłek do kina, to pocieszam się myślą, iż całkiem sporo z nominowanych filmów obejrzałam w momencie premiery w ubiegłym roku. Tyle dobrego!
Jeśli chcecie nadrabiać ze mną lub potrzebujecie sugestii, które z nominowanych pozycji warto obejrzeć, a które lepiej sobie darować, zajrzyjcie tutaj lub dołączcie do mnie na Filmwebie.
1. Ave, Cezar! (Hail, Caesar!, reż. Joel Coen, Ethan Coen, 2016) – 6/10
Powiedzmy to sobie szczerze: „Ave, Cezar” nie ma szans na tytuł najlepszego filmu braci Coen. W roli niezobowiązującej rozrywki sprawdza się jednak dobrze i daje sporo przyjemności, chociaż cokolwiek ulotnej: w pół godziny po seansie człowiek niby jeszcze pamięta, o co tutaj chodziło, ale niespecjalnie chce mu się jeszcze o tym gadać.
„Ave, Cezar!” zgarnęło w tym roku nominację za scenografię i jest to nominacja bardzo zasłużona, chociaż na statuetkę nie ma najmniejszych szans. Poza tym, niestety, niewiele jest tu elementów wartych złotego ludzika. Na planie aż roi się od gwiazd, jednak ich potencjał pozostaje niewykorzystany (chociaż Channin Tatuum pozytywnie zaskakuje i to kilkakrotnie, a obserwowanie Ralpha Fiennesa zawsze jest czystą przyjemnością), a mnogość pobocznych wątków daje wrażenie kolorowego chaosu, nad którym kontrola wymyka się braciom raz po raz z rąk. Znając Coenów można powiedzieć, że to zapewne efekt zamierzony, ale i tak nie ma sensu doszukiwać się większego celu w tej wdzięcznej i kolorowej satyrze na złotą erę Hollywood.
Twórcy przystają na szczątkową w zasadzie fabułę, której miejsce zajmuje parada wybornych epizodów. Nauka gry aktorskiej na planie, Scarlett Johannson jako syrena, Tatuum w marynarskim wdzianku czy podwójna Tilda Swinton to smaczki, które zapewniają pozytywny odbiór całości i liczne parsknięcia śmiechu. To wciąż jednak bardziej menu degustacyjne niż pełnoprawny posiłek: wszechobecny absurd cieszy, znane twarze błyszczą w swoich minirolach, a niezaprzeczalna miłość Coenów do kina sprawia, że łyżkę goryczy przełyka się tutaj bez skrzywienia.
„Ave, Cezar!” pozostaje przyjemną błyskotką na leniwe popołudnie, filmem, który ogląda się raz i to tylko po to, żeby o nim szybko zapomnieć. Istnieją jednak mniej trafione pomysły na zabicie czasu w długie, zimowe wieczory – ten seans jawi się w tym kontekście jako całkiem przyjemna propozycja, która może pomóc przetrwać do lata.
2. Księga dżungli (The Jingle Book, reż. Jon Favreau, 2016) – 7/10
Nie spodziewałam się wiele i może dlatego dostałam więcej, niż oczekiwałam. Do dziś nie mogę się nadziwić widzom, którzy narzekają na fabułę tego filmu: czyżby nie lubili książkowego oryginału? Jeśli nie… to czego, do diabła, właściwie chcieli? „Księga dżungli” dość wiernie podąża za swoim literackim pierwowzorem; Jonowi Favreau udało się uchwycić ducha powieści Kiplinga i wydobyć z niej to, co ważne.
Ze względu na zaprezentowane wydarzenia „Księga dżungli” pozostaje pozycją dla dorosłych i nieco starszych dzieci: chociaż większość ekranowego czasu upływa przyjemnie, natura pokazuje wielokrotnie swoje prawdziwe, bezlitosne oblicze, nie unikając przemocy i przypominając o rządzącym przyrodą prawie silniejszego. Zasady są ważne, a członkowie stada odpowiedzialni są za swoich pobratymców: pogwałcenie prawa niesie za sobą straszne konsekwencje nie tylko dla winowajcy, ale dla całego ekosystemu.
Chociaż nie mam nic przeciwko dubbingowi w animacji, ten film oglądać warto przede wszystkim w oryginale: Bill Murray w roli niedźwiedzia Baloo, Ben Kingsley jako pantera Bagheera, Christopher Walken jako Król Louie i seksownie zachrypnięta Scarlett Johansson w roli Kaa świetnie wykorzystują swój czas ekranowy i nadają swoim bohaterom wyrazistych osobowości. Kiedy na scenę wkracza jeszcze Shere Khan (Idris Elba) w zasadzie jest już pozamiatane.
Nominacja do Oscara została jednak przyznana nie za głosy, ale za efekty specjalne i całym sercem jestem póki co za tym, żeby to właśnie do twórców „Księgi dżungli” trafiła statuetka. Do obejrzenia wciąż zostało mi jeszcze kilka filmów, więc niebawem okaże się, że podtrzymam do zdanie do samego końca, jednak już teraz mogę powiedzieć, że animacja komputerowo wygenerowanych zwierząt jest tutaj zrealizowana po mistrzowsku. W każdej scenie widać, jak ogromny krok naprzód zrobiła technika CGI od czasów – skądinąd imponującego – „Życia Pi” i nietrudno zapomnieć, że tak naprawdę cały ten film to jeden dzieciak i greenscreen.
„Księga dżungli” to wzorcowo zrealizowane kino familijne, które nie ogłupia, wzrusza tam, gdzie ma wzruszać i pozostawia pod koniec z kilkoma całkiem mądrymi myślami w małej głowie nieletniego widza. Obejrzyjcie razem z dziećmi. Naprawdę warto.
3. Zwierzogród (Zootopia, reż. Byron Howard, Rich Moore) – 8/10
Właśnie o takiego Disneya walczyłam! Nie macie nawet pojęcia, jak okrutnie cieszę się z każdego animowanego filmu, który nie traktuje o księżniczkach. W którym nie ma wątku ożenku ani żadnych romansów. Który opowiada historię, w którą mam ochotę się zaangażować i której finał nie tak łatwo przewidzieć. Nie mam pojęcia, ile razy oglądałam „Zootopię” w oryginale i z dubbingiem, ale na pewno musiałabym to już liczyć w dziesiątkach. To chyba pierwsza animacja Disneya, którą zapętlałam bezustannie przez kilka tygodni bez jakiegokolwiek zmęczenia.
Nie wiem, czy istnieje druga animacja Disneya o tak skomplikowanej fabule. „Zwierzogród” przewyższa poziomem scenariusza wiele thrillerów popełnionych w Hollywood i sprawnie komplikuje intrygę: chociaż nietrudno domyślić się, że wszystko się dobrze skończy, to niesposobna przewidzieć, jak do tego dojdzie. I to jest właśnie piękne: już tylko tym film Howarda i Moore’a zjada na śniadanie większość wyziewów amerykańskiego kina rozrywkowego.
Przesłanie filmu dobrze wpisuje się w nowy styl Disneya: możesz być, kimkolwiek zechcesz, walcz o swoje marzenia, nie poddawaj się przeciwnościom losu, nie oglądaj się na to, co inni o Tobie myślą, wypowiedz walkę stereotypom. Nie bez powodu bohaterką jest mała („nie nazywaj mnie słodką”) króliczka, która w wielkim mieście realizuje swój szalony sen o byciu pierwszym króliczym gliną w historii. Nie bez powodu towarzyszy jej przedstawiciel społeczności niecieszącej się publicznym zaufaniem, lis-cwaniak Nick Bajer. Ten nieoczywisty duet idzie na wojnę z archetypami: ona ma niezłomny charakter i mózg jak brzytwa, on jest wiernym przyjacielem i oddanym sprawie tropicielem. Oczywiście, kiedy już się dotrą.
Myliłby się jednak ten, kto w tym docieraniu chciałby doszukać się wątków romantycznych: Judy i Nick budują krok po kroku nie związek, a przyjaźń, która przekracza bariery społeczne i kłóci się z obiegową opinią. Nikt nie mówi, że będzie łatwo, ale czy w życiu kiedykolwiek bywa? Szansa nie spada małej policjantce z nieba – to królicze łapki sięgają po nie same wbrew karcącym spojrzeniom innych. Judy podejmuje ryzyko, pracuje ciężko, daje z siebie wszystko i bezustannie walczy w obronie swoich ideałów i marzeń. Nie czeka, aż wszechświat ześle jej chłopaka na białym koniu – przez długi czas traktuje rudego cwaniaka jak użyteczne narzędzie i nawet w chwili próby nie będzie go potrzebowała w charakterze wybawiciela, a wsparcia, partnera, towarzysza w nierównej walce. Przyjaciela, którego ostatecznie zawiedzie. Którego będzie musiała prosić o wybaczenie, żeby naprawić samodzielnie to, co zepsuła.
„Zwierzogród” to w dobie dzisiejszych niepokojów społecznych film niezwykle ważny, w przepięknej formie mówiący o tym, jakie zagrożenia niesie za sobą tworzenie utopii, jak wielkie straty niesie za sobą dyskryminacja powodowana strachem. Ta mądra bajka przestrzega przez zbyt łatwym ferowaniem wyroków, zachęca, aby przejrzeć na wylot prowokacje i nie dać się mamić sensacyjnym nagłówkom. Żeby zawsze szukać winnych wśród tych, którym zamieszanie przynosi najwięcej korzyści. Ten ogólnospołeczny wymiar animacji jawi mi się tu jako znacznie ważniejszy od feministycznej wymowy postaci przebojowej Judy. „Zwierzogród” bawi do łez, przemycając między wybornymi żartami proste, ale istotne przesłanie, które chciałabym zaszczepić kiedyś w swoich dzieciach, o ile ich doczekam: nieważne jest to, kim jesteś i skąd pochodzisz, liczy się to, co robisz i o co walczysz.
W „Zwierzogrodzie” jest wszystko: dopieszczona do perfekcji animacja, zapierające dech w piersiach lokacje (tak, właśnie LOKACJE, będę tak mówić i koniec), dopasowana muzyka, klimat, przezabawne żarty. W tym świecie znalazło się miejsce dla każdego, niezależnie od rasy, potrzeb i upodobań – mamy zatem fanów zwierzęcej nagości i cokolwiek queerowego geparda z wyraźną nadwagą, obsypane brokatem tygrysy w charakterze męskich tancerzy, małe krety i komiczne leniwce, zatrudnione w najlepiej dopasowanym do nich miejscu na świecie. Idąc śladem Dreamworksa Disney wplata tym razem w dialogi nawiązania do klasyków kina, spośród których najbardziej wyróżniają się fenomenalna parodia „Ojca chrzestnego” i odniesienia do „Breaking Bad”. Nie pamiętam już, kiedy tak głośno wyłam w kinie ze śmiechu na bajce. Prawdopodobnie była to druga część „Shreka”.
Skądinąd dobra „Vaiana” / „Moana” nie ma w ogóle do „Zwierzogrodu” startu: ani wizualnie ani fabularnie te dwa filmy nie grają w ogóle w tej samej lidze. Jeśli mogę mieć pobożne życzenie, to życzę sobie, aby w przyszłości Disney szedł właśnie tą drogą, zamiast ścieżką wyznaczaną przez „Zaplątanych” i „Krainę lodu”. Bo ta animacja jest jedną z najlepszych w dorobku studia. Wiem, co mówię – obejrzałam praktycznie wszystkie.
Czy będzie Oscar? Paradoksalnie mam nadzieję, że jednak nie, bo w stawce są w tym roku pozycje ambitniejsze i po prostu mądrzejsze. Jednak tak długo, jak statuetki nie dostanie „Vaiana”, będę zadowolona z wyniku.
TRAILER 1 | TRAILER 2 | TRAILER 1 PL | TRAILER 2 PL