Szorty kulturalne #40: seriale, które warto nadrobić i te, których nadrabiać nie warto
Ponoć najlepszą receptą na brak weny jest po prostu przestać szukać sobie wymówek i porzucić radosne opierdalanie sie na rzecz pisania. Sama często to powtarzam: wena nie istnieje. Nawet Szymborska nie czekała na to, aż na nią łaskawie spłynie natchnienie, więc nie ma sensu się oszukiwać – jak na nią nie chciało spływać, to ja na pewno nie jestem dla natchnienia priorytetem.
Z pisaniem jest trochę tak jak z jazdą na rowerze – po długiej przerwie każdy głupi pojedzie po prostej, ale zakwasy pojawią się następnego dnia na 100%. No i co innego pojechać po bułki dwie ulice dalej, a czym innym jest udział bez przygotowania w Tour de France albo downhill.
Problem polega na tym, że im dłużej się tego unika, tym trudniej jest potem wrócić. To nie działa tak, że po kilkumiesięcznej przerwie człowiek nagle budzi się z nowym „Mistrzem i Małgorzatą” pod czaszką. Nawet jeśli w głowie pojawia się świetna fraza czy pomysł na tekst, to znacząco słabnie wola przelania tego na papier czy klawiaturę. I tak minęły prawie 2 miesiące, podczas których każdego dnia mówiłam sobie, że jutro to już na pewno coś napiszę. No i nie napisałam.
Inna sprawa, że dla copywritera pisanie to coś innego niż dla – przykładowo – księgowego. Kiedy człowiek wydusi z siebie kilkadziesiąt tysięcy znaków opisów produktów do sklepów internetowych, ma się wrażenie zużycia słów i czasami nawet jakiegoś wstrętu do tej pisaniny. Zmęczenie bierze górę, wszystko brzmi jakoś tanio i koślawo i jedyną drogą ucieczki bywa to, żeby pisać dokładnie tak, jak się mówi – bez wygładzania składni, wprost, używając prostych konstrukcji i banalnych skojarzeń.
Ostatnio głównię tkwię w miejscu. Z jednej strony przepracowuję się mocno, jak przystało na freelancera, z drugiej – nie potrafię znaleźć w sobie woli do tego, żeby po skończonej pracy jeszcze przeczytać coś, obejrzeć film czy nawet nowy serial, poświęcić czemukolwiek moją uwagę. A przecież jest tak, że naprawdę muszę mieć zajęte myśli, jeśli chcę czuć się dobrze – kiedy pozwalam sobie na rozluźnienie, nagle wraca do mnie poczucie bezsensu.
Najgorsze w tym wszystkim jest chyba po prostu nie wiedzieć, czego się tak naprawdę chce. Jeśli się nie wie, pozostaje już tylko leżenie bez ruchu i oglądanie seriali.
1. Przełamałam ostatnio impas i sięgnęłam po coś nowego: przez pół nocy oglądałam serial „Dear white people” („Drodzy biali”) i sądzę, że mogę go Wam z czystym sumieniem polecić. Jeśli wydaje się Wam, że we współczesnym świecie rasizm nie istnieje, bo nikt nie bije ludzi na ulicach za inny kolor skóry (nie mówię tu rzecz jasna o Polsce), to obejrzyjcie tym bardziej; „Dear white people” to historia grupy czarnoskórych studentów prestiżowego college’u, którzy próbują wyjaśnić swoim białym kolegom, na czym polega istota uprzywilejowania.
Trudno mi powiedzieć, na ile wiernie przedstawione są tu amerykańskie realia i na ile cała historia pozostała wiarygodna, ale niezależnie od tego to dobry, wciągający serial, który daje impuls do pochylenia się nad problemem. Fanów niedawnego „Moonlight” przekona być może fakt, że podczas kręcenia jednego z odcinków za kamerą stanął Barry Jenkins. Ja planuję nadrobić jeszcze film o tym samym tytule z 2014 roku.
Chociaż temat nie jest błahy, „Dear white people” to lekka i przystępna propozycja, która nie robi człowiekowi krzywdy. Na tle rozważań o równych prawach i równym traktowaniu zaprezentowane zostały losy grupy głównych bohaterów, którzy przeżywają swoje codzienne młodzieńcze dramaty – nieudane związki, presję ze strony rodziców, problemy związane ze świeżo uświadomioną sobie orientacją seksualną, nieszczęśliwe miłości.
Zanim zaczniecie oglądać, przeczytajcie ten krótki artykuł.
Serial możecie obejrzeć w całości legalnie na Netflixie.
2. Kilka dni temu w sieci pojawił się pierwszy odcinek „Amerykańskich bogów” na podstawie popularnej powieści Neila Gaimana. Jestem świeżo po seansie i powiem Wam, że całość zapowiada się bardzo smacznie, chociaż niezwykle brutalnie. Jest tu sporo mroku, przemocy i ciężkich przemyśleń i bardzo cieszy fakt, że twórcy zdecydowali się iść z tą produkcją właśnie w taką stronę, nie upupiając jej nadmierną bajkowością.
Ricky Whittle jest w roli Cienia absolutnie do schrupania, a Ian McShane wygląda, jakby urodził się, że grać Pana Wednesdaya. Pozostaje podziękować Nicolasowi Cage’owi, że odrzucił tę ostatnią rolę.
Normalnie aż chyba sobie jeszcze raz obejrzę. Warto!
Serial możecie obejrzeć legalnie na Amazon Prime: chociaż ten serwis w wersji dostępnej w Polsce nie rzuca na kolana zasobami, to koszt subskrypcji jest niewielki (13 lub 14 złotych miesięcznie); możecie także poczekać, aż cały sezon będzie już dostępny i wówczas zdecydować się na darmowy okres próbny.
Mocno radzę przeczytać także książkę, najlepiej w wersji autorskiej – nieco różni się od pierwszego wydania, zawiera niedostępne wcześniej fragmenty. „Amerykańscy bogowie” zachwycili mnie, kiedy byłam nastolatką i chociaż od tamtego czasu mój zachwyt Gaimanem i samą książką mocno osłabł (damn you, China Mieville), to wciąż wspominam ją bardzo ciepło – to dzięki takim właśnie lekturom wylądowałam na studiach religioznawczych na UJ.
3. Od dłuższego czasu przymierzałam się do „Serii niefortunnych zdarzeń” i „Holistycznej agencji detektywistycznej Dirka Gently’ego” – niestety, rozczarowałam się. Od pierwszego serialu odpadłam po pierwszym odcinku, od drugiego – po drugim. Wynudziłam się potwornie i muszę przyznać, że kompletnie nie kupuję fascynacji widowni tymi produkcjami.
W przypadku „Serii niefortunnych zdarzeń” mam wrażenie, że nie dość, że ta opowieść jest po prostu skierowana do dzieci (no bo przecież w zamierzeniu jest), to jeszcze znam ją z filmu i wiem, o co w niej chodzi. To odbiera mi zainteresowanie: wiem, że sporo osób krytykowało film i grającym w nim aktorów (zwłaszcza teraz, już po obejrzeniu serialu), ale szczerze? Kompletnie nie widzę różnicy. Jasne, serial jest bardziej dopracowany, dopieszczony i wizualnie robi lepsze wrażenie, także dlatego, że reżyser ma po prostu czas, żeby celebrować detale. Film kupił mnie jednak prawem pierwszeństwa, a że oglądałam go niedługo po premierze, już dobrze ponad dekadę temu (ostatecznie „Lemony Snicket: Seria niefortunnych zdarzeń” to tytuł z 2004 roku!), to i moja nastoletnia recepcja była zupełnie inna. Dziś jednak mam już prawie 30 lat i nie wciąga mnie kompletnie ten dziecięcy świat: czuję się, jakbym oglądała kolejny nieudany film Tima Burtona. Bo przecież Tim Burton od dawna robi już tylko takie.
Jeśli chodzi natomiast o „Holistyczną agencję detektywistyczną Dirka Gently’ego” to powodem mojej niechęci może być sama historia i sposób jej opowiadania: przeczytałam przed laty „Autostopem przez galaktykę” oraz „Drugi mroczny podwieczorek dusz” Douglasa i te dwie książki utwierdziły mnie w przekonaniu, że mam do czynienia z bardzo przehajpowanym pisarzem, który pisze po prostu średnio, a mimo to jakimś cudem udało mu się pozyskać rzesze fanów. Z obydwu książek nie pamiętam nic zupełnie, co więcej – nie pamiętałam z nich nic zupełnie już następnego dnia po lekturze. Taka to jest właśnie proza: paradoksalnie zbyt przystepna i tak potwornie miałka, że spływa po czytelniku jak po kaczce. Nie ratuje jej absurd i specyficzne poczucie humoru, które kojarzy mi się ze stereotypowymi geekami.
https://www.youtube.com/watch?v=zxz-ShF_y5c
Nie kupuję tego i zdecydowanie nie polecam. Gdybyście jednak pomimo to zdecydowali się na seans, obydwa seriale dostępne są na Netflixie tutaj i tutaj.
4. Nie nazwałabym tego rozczarowaniem, bo i oczekiwań nie miałam przesadnie wygórowanych, ale jest to wciąż zawód: ubiegłoroczny „Rozwód” z Sarah Jessiką Parker potwierdza jedynie to, że gwiazda „Seksu w wielkim mieście” aktorką jest co najwyżej średnią. Nie to nawet, że serial jest bardzo nieudany, ale nie istnieje dosłownie żaden racjonalny powód, żeby go oglądać: wytrzymałam cały sezon tylko dlatego, że potrzebowałam czegoś, co leciałoby w tle do sprzątania i porządkowania plików na komputerze, a „Rozwód” nie wymaga absolutnie niczego od widza. Warto niemniej ten czas spożytkować lepiej i wybrać coś, o czym da się porozmawiać – o tym serialu po prostu nie warto.
Serial dostępny jest na HBO Go.
5. Rzadko naprawdę korzystam z poleceń znajomych, bo potem ląduję z takimi potworkami jak te powyżej i daję się namówić na bzdury typu „Stranger Things” czy „Jessica Jones”. I żałuję. A straconego czasu nikt mi nie odda. W ramach treningu asertywności zaczęłam więc bardzo szybko odpuszczać sobie seriale, które nie wciągnęły mnie od razu: w najlepszym wypadku mogę dać produkcji 3 odcinki na rzucenie mnie na kolana, ale coraz częściej zdarza mi się rezygnować już po pilocie. I tak też było z „Figurantką”, na którą namówili mnie – a jakże – znajomi. Serio, nigdy więcej nie posłucham już niczyjej sugestii.
„Figurantka” miała mi się spodobać rzekomo dlatego, że lubię „House of Cards”, co tylko dowodzi, jak bardzo ludzie nie rozumieja, na czym polega idea podobieństwa i nie powinni komukolwiek doradzać. Jeśli miałabym bowiem powiedzieć, z czym pojarzy mi się ten serial, to raczej z amerykańską wersją „Biura”, której nienawidzę jak zarazy. W obu produkcjach jest to samo dziwne, oparte na niezręczności i zakłopotaniu poczucie humoru, stylizacja na paradokument, niezgrabni bohaterowie, którzy mówią tak, jakby przed chwilą się naćpali i nie do końca ogarniali oraz długie, przegadane sceny z dziwnym montażem, które w tego typu produkcji po prostu mnie nie przekonują.
Nigdy nie rozumiałam, dlaczego ludzi tak strasznie śmieszą żarty oparte na wywołaniu w kimś poczucie zażenowania i dezorientacji, ja sama mam z tym ogromny problem – to dlatego nie śmieję się z pranków (jak dla mnie to powinno być prawnie zakazane jako zbrodnia na inteligencji) i nie czuję klimatu YouTube’owych podśmiechujków. „Figurantkę” odpuściłam sobie po pierwszym odcinku i wiem na 100%, że nigdy już do niej nie wrócę.
Gdybyście jednak postanowili inaczej, możecie znaleźć ją na HBO Go.
6. Jeśli jednak szukacie absolutnego serialowego pewniaka, wybierzcie „Broadchurch”. Znalazłam ten serial – podobnie jak mojego najukochańszego „BoJacka Horsemana” – przypadkiem na Netflixie niedługo przed tym, jak wszyscy zaczęli o nim mówić. Po prostu kliknęłam coś, co zapowiadało się interesująco: klimatyczna opowieść o morderstwie w małym miasteczku, ot kolejny nastrojowy kryminał ze sprawną intrygą.
Tyle że nie do końca. „Broadchurch” wygrywa nie tylko atmosferą tak gęstą, że można ją kroić nożem i nieco onirycznym klimatem, który przypomina o „Miasteczku Twin Peaks”, ale przede wszystkim genialnie poprowadzonymi bohaterami: Olivia Colman I David Tenant tworzą świetną ekranową parę o nieprzeciętnej dynamice, a w kreowanych przez nich postaciach nie ma ani grama przesady. Detektyw sierżant Ellie Miller to kobieta z krwi i kości – żona, matka, sąsiadka, przyjaciółka i członkini lokalnej społeczności, zżyta ze swoim otoczeniem i mocno przeżywają fakt, że gdzieś wśród jej przyjaciół i bliskich czai się potwór, który zamordował znanego jej przecież tak dobrze chłopca. Straumatyzowany detektyw inspektor Alec Hardy nie jest dla niej bynajmniej oparciem – skryty i zamknięty w sobie, ledwo radzi sobie z własnymi demonami i wciąż musi konfrontować się z własną niechlubną przeszłością. Jako obcy jest wnikliwym obserwatorem, ale doświadcza też społecznego wykluczenia, które nie ułatwia mu pracy. A wszystko to w klimacie nadmorskiego miasteczna na wybrzeżu Anglii, spowitego wilgotną mgłą i wypełnionego nieco szorstkimi w obejściu ludźmi o charakterystycznym akcencie.
Będziecie podejrzewać wszystkich: „Broadchurch” w mistrzowski sposób przenosi na widza atmosferę narastającej paranoi i wszechobecnych podejrzeń w środowisku, w którym nikt nie jest święty i każdy ma swoje małe, brudne tajemnice. To właśnie dlatego tak trudno powstrzymać się od skojarzeń z kultowym „Miasteczkiem Twin Peaks” – twórcy serialu po raz kolejny zdarli maskę spokoju i niewinności z twarzy małego miasteczka, obnażając kotłujące się pod nią demony.
Im dalej w las, tym mniej wiadomo na pewno: rozwiązanie zagadki śmierci Danny’ego Latimera nie przynosi nikomu ukojenia i nie uspokaja wzburzonej społeczności. Co więcej, akcja serialu nie traci w tym momencie tempa, napięcie nie puszcza. Chociaż pierwszy sezon kończy się ujęciem winowajcy, to w drugim nie mamy wciąż pewności, czy zostanie on ukarany. Sezon drugi, rozgrywający się w większości na sali sądowej, to pojedynek prokuratora i obrońcy, walka o obnażenie prawdy i wymierzenie sprawiedliwości. Twórcom „Broadchurch” udało się dokonać tutaj rzadkiej sztuki: widz do ostatniej chwili nie będzie wiedział, jaki wyrok usłyszy oskarżony i czym ta decyzja zostanie umotywowana. Co więcej, sam zacznie się zastanawiać – chociaż zna przecież fakty – czy dowody są wystarczające do tego, aby gardłować za karą.
To wyjątkowy serial. Do tej pory podobną sztuczkę widziałam tylko kilka razy, m.in. w „Melancholii” von Triera, w której do ostatniej niemalże sekundy nie bylam pewna, czy ta planeta uderzy w końcu w Ziemię czy też nie. Podobnie tutaj: serial wciągnął mnie bez reszty i do samego końca oglądałam, zarywając kolejną noc i gryząc nerwowo palce. Skażą? Nie skażą? Jak każda z tych decyzji wpłynie na mieszkańców Broadchurch? Nie byłabym sobą, gdybym nie doceniła tego, że ta produkcja naprawdę zmusiła mnie do zweryfikowania własnej postawy moralnej – czym innym jest wiedzieć, a czym innym jest ufać dowodom. Łatwo byłoby mnie, jako widzowi, wydać wyrok skazujący, czy jednak nie zawahałabym się, będąc na miejscu przysięgłych? Precyzja, z jaką skonstruowane są sceny sądowe zasługuje na oklaski: podczas seansu spróbujcie zapomnieć, że znacie prawdę i śledźcie wersję wydarzeń prezentowaną przez prawników. Ostatecznie to ona ma największe znaczenie.
Obejrzyjcie „Broadchurch” koniecznie – serial znajdziecie w całości na Netflixie. Niebawem pojawi się sezon 3.!
7. Bardzo przyjemnym zaskoczeniem było dla mnie „Love” – komedia romantyczna Jude’a Apatowa, którego twórczości za bardzo nie cenię i nawet nie szanuję. Tym mocniej podkreślam, że ten serial da się lubić: tylko na pierwszy rzut oka jest to typowy romkom o niewydarzonym nerdzie i seksownej blondynce, którzy nie wiedzieć czemu zaczynają się ze sobą spotykać. Chociaż Gus faktycznie reprezentuje dość ciężki kaliber nerdozy, a Mickey zdecydowanie ma w sobie „to coś” i aż ocieka byciem cool, to mniej więcej tutaj kończy się banał.
Postaci są, zgodnie z przyjętą konwencją romkomu, mocno przerysowane, ale już na starcie widać, jak zgrabnie Apatow bawi się konwencją. Mamy XXI wiek i geeky is sexy, inteligencja jest na czasie bardziej niż umięśnione ramiona, a zmęczona popaprańcami i „niegrzecznymi chłopcami” Mickey chce wreszcie poznać miłego faceta, z którym będzie mogła zbudować normalny związek. Chociaż Gus bawi nieco w roli pożeracza niewieścich serc, to nietrudno uwierzyć bohaterce, która naprawdę darzy go sympatią. „Love” to spełnienie mokrego snu wszystkich chłopców trzymanych w friend zone przez atrakcyjne przyjaciółki, tyle że ten sen okazuje się koszmarem.
Okazuje się bowiem, że nie wystarczy bardzo chcieć i bardzo kochać, żeby zbudować zdrową relację z drugim człowiekiem. Im bliżej poznajemy Mickey, tym bardziej dostrzegamy, że to nie toksyczni partnerzy sa jej największym problemem, ale ona sama. Ta skomplikowana, przerażająco realistyczna postać z całym swoim zagubieniem i desperacją, strachem i bardzo ludzkim pragnieniem szczęścia jest prawdopodobnie najlepszą bohaterką, o jakiej ten gatunek mógł marzyć. Daleko jej do stereotypowej samiczki z romkomu, dla której życiowym celem jest bycie sexy kociakiem na szpilkach: płowowłosa Mickey to raczej grungeo’wa buntowniczka niż samobieżne cycki odziane w bodycon dress i z burzą złotych loków. Sam Gus także nie jest chłopcem do bicia, który jest w stanie znieść wszystko w imię bycia z wymarzoną dziewczyną: ci bohaterowie cierpią, bywają po ludzku nieracjonalni i pogubieni, rządzą nimi emocje, ale nie wypadają ze swoich ról. Ranią się nawzajem w sposób boleśnie znany każdemu, kto sam ma problem z kolejnymi nieudanymi związkami i kto zadaje sobie pytanie, czy przypadkiem sam nie jest głównym powodem tego, że wszystkie te relacje były tak toksyczne.
W ostatecznym rozrachunku „Love” to słodko-gorzka opowieść o tym, dlaczego czasami się nie udaje, chociaż bardzo, bardzo się tego chce i o tym, dlaczego sama miłość to za mało. Gus i Mickey zdają sie mówić wprost, że bycie nieszczęśliwym nie jest czymś, co można naprawić przez załatanie dziury we własnym życiu za pomocą drugiego człowieka i bliskości. Z taką przynajmniej refleksją skończyłam sezon 1. Zabieram się do kolejnego – ostatnio ukazał się w całości online.
Serial możecie obejrzeć na Netflixie.
8. Po „Broadchurch” bardzo chciałam załatać w swoim życiu pustkę, którą pozostawił ten serial i rozpaczliwie szukałam czegoś w podobnym klimacie. Tak trafiłam na nowozelandzkie „Tajemnice Laketop” („Top of the Lake”) – niestety, okazuje się, że król jest tylko jeden i ta produkcja rozczarowała mnie na tyle, że przerwałam oglądanie po 3. odcinku. Chociaż uwielbiam „Mad Men”, nie należę do fanów Elizabeth Moss i nie przekonuje mnie ona zupełnie jako aktorka, a feministyczna wymowa serialu ociera się tu niemalże o mistyczny wymiar kobiecości w kontekście czarownictwa i życia w harmonii z własną wewnętrzną boginią.
„Tajemnice Laketop” mają solidny klimat i ważny temat, ale trudno pozbyć się wrażenia, że Jane Campion tak mocno uległa fascynacji stylem „amerykańskich niezależnych” rodem z Sundance, że bardziej skupiła się bycie indie niż na konsekwentnym prowadzeniu fabuły. Efekt? Niestety nuda i emocje jak przy lepieniu pierogów, mało wiarygodni bohaterowie z pretensjonalną do bólu GJ na czele oraz potężne zmęczenie po seansie.
Mocno nie polecam, ale gdybyście się jednak zdecydowali, to serial znajdziecie na Netflixie.
9. „BoJack Horseman”, miłość mojego życia, zasługuje na swój osobny tekst, który niebawem dostanie, dzisiaj jednak polecę Wam „Ricka i Morty’ego”. Chociaż na początku byłam mocno sceptyczna, bo do szewskiej pasji doprowadzało mnie notoryczne pierdzenie i bekanie na ekranie (do dziś nie mogę tego znieść, to niestety spłyca ten serial potwornie i przypomina o takich śmieciach telewizyjnych jak „Włatcy Móch”), to drugi sezon przyniósł mi wiele zaskoczeń. Jeśli jesteście, jak ja, fanami depresyjnego konia-alkoholika, to dajcie szansę także tej animacji. Naprawdę warto.
Od lat bronię opinii, że współczesne seriale animowane to jedne z najciekawszych i najmądrzejszych produkcji telewizyjnych. Ich twórcy pozwalają sobie często na przekraczanie granic, które są niemożliwe do naruszenia w serialu aktorskim, trafnie krytykują rzeczywistość zastaną i zgrabnie żonglują setkami odniesień do popkultury. Te swoiste kolaże skojarzeń i motywów to nierzadko małe arcydzieła: chociaż „Rick i Morty” jeszcze muszą na to miano zapracować, to drugi sezon pokazuje, że ten serial może szybko stać się jednym z najlepszych w swoim gatunku.
Biała, heteroseksualna rodzina, jaką znamy z „South Parku”, „Simpsonów” czy „Family Guya” dostaje tu mocno po pysku: w „Ricku i Mortym” władzę w domu trzyma matka, sfrustrowana i straumatyzowana relacją z własnym ojcem Beth, której zdarza się szukać zapomnienia na dnie butelki wina. Jej mąż Jerry jest – nazwijmy to po imieniu – nieudacznikiem: nie szanuje go nikt łącznie z jego własnymi dziećmi, żoną i teściem, nie ma pracy, nie jest w stanie zapewnić bytu swojej rodzinie i nie potrafi dotrzeć do dominującej i nieco przerażającej Beth. O rozwodzie mówi się tu na każdym kroku, a szybko przestaje być tajemnicą fakt, że jedynym powodem, dla którego ta rodzina w ogóle powstała, była licealna wpadka. Coś jednak trzyma razem Beth i Jerry’ego, którzy nie potrafią żyć razem, ale osobno też nie są w stanie.
Serial nie moralizuje, jak zdarzało się to „South Parkowi” i „Simpsonom”, przeciwnie: piętrzy etyczne dylematy i często pozostawia z rozwiązaniami, które wywołują w widzu dyskomfort. Nie dlatego, że wydają się złe, ale właśnie dlatego, że instynktownie postrzega się je jako dobre lub racjonalne, chociaż bywają po prostu niemoralne. Absurd i głęboka ironia przenikają ten dziwną, w zasadzie pozbawioną zasad rzeczywistość, w której czasami wygodniej jest zostawić zepsuty świat za sobą i przenieść się do równoległego niż naprawiać swoje błędy.
Ta produkcja zyskuje mocno już na początku drugiego sezonu, pogłębiając sylwetki bohaterów i dodając im psychologicznego ciężaru. Fabuła staje się bardziej spójna i z początkowego chaosu wyłania się ciąg przyczynowo-skutkowy, wydarzenia nareszcie zaczynają rzutować na zachowania postaci i ich postawy. Najlepiej widać to na przykładzie Ricka, z którego drugi sezon zdziera maskę cynika i śmieszka, odsłaniając ogrom cierpienia; ten bohater funkcjonuje bezustannie na krawędzi rozpaczy, regularnie osuwając się w przepaść i znieczulając się konsekwentnie przed każdym zetknięciem z rzeczywistością. To dla niego warto oglądać „Ricka i Morty’ego”. Czekam na więcej!
Dwa pierwsze sezony serialu możecie obejrzeć na Netflixie – obecnie emitowany jest trzeci.
10. Niestety, potencjału, jaki daje forma serialu animowanego, nie wykorzystali twórcy „F is for Family” – jesienią ubiegłego roku skończyłam oglądać pierwszy sezon i prawdopodobnie nie skuszę się już na drugi.
Szkoda. Ta osadzona w latach 70. w USA produkcja ma ogromny potencjał z uwagi na temat i mogłaby zdekonstruować wiele społecznych mitów. Póki co jednak twórcy, chociaż nie unikają niewygodnych i trudnych tematów (jak np. kwestia wymierzania kar cielesnych dzieciom oraz przemoc werbalna), są zbyt zachowawczy. Co gorsza, pozwalają problemom rozmywać się gdzieś w opowiadanych historiach, tak że widz ostatecznie traci zainteresowanie.
Jest tu sporo humoru, który przeplata się z naprawdę poważnymi pytaniami o normy i zasady, i na szczęście całość nie jest przesłodzona. „F is for Family” bez upiększania i bez usprawiedliwień demaskuje mroczne oblicze amerykańskiej rodziny z minionej epoki, wykorzystując ją (póki co dość nieudolnie) do skonstruowania osi krytyki współczesnego społeczeństwa, wychowanego na mitach i błędnych przekonaniach.
Będę obserwować ten serial z daleka i mam nadzieję, że ostatecznie okrzepnie, decydując, co tak naprawdę chce powiedzieć. Póki co widzę tylko, że chęci były dobre – to jednak nieco za mało. Gdybyście jednak zdecydowali się tę produkcję nadrobić, pierwszy sezon jest dostępny na Netflixie (drugi pojawi się pod koniec maja).