„Mężczyzna imieniem Ove”, czyli jak skutecznie popełnić samobójstwo
Nie dajcie się zwieść tytułowi tego tekstu: „Mężczyzna imieniem Ove” to ostatni film na świecie, który można byłoby oskarżyć o zachęcanie do targnięcia się na swoje życie. Nominowany w tym roku do Oscara za najlepszy obraz nieanglojęzyczny, szwedzki dramat z elementami czarnego humoru jest w rzeczywistości propozycją dla każdego, kto chciałby się emocjonalnie podbudować i rozejrzeć dookoła za zagubionym sensem życia. Reżyser Hannes Holm zgrabnie, chociaż być może w nieco zbyt przesłodzony sposób przypomina, że ten sens to przede wszystkim bliskość drugiego człowieka.
Ove nie ma łatwego charakteru: krzepki emeryt wydaje się raczej wrogi i opryskliwy, obsesyjnie wręcz przestrzega ustanowionych zasad i reguł, nie znosi zakłócania porządku. Najbardziej ceni sobie spokój: tyle tylko zostało mu po odejściu ukochanej żony Sonji. Nie ma już nawet z kim się pokłócić: dawny przyjaciel i późniejszy wróg Rune znajduje się w stanie wegetatywnym i grozi mu przeniesienie do domu opieki. Nic dziwnego, że po utracie pracy Ove nie widzi już sensu dalszej egzystencji: po raz ostatni składa kwiaty na grobie Sonji, sprawdza, czy dom i samochód nie wymagają żadnych napraw, po czym dokonuje zakupu grubej, wytrzymałej liny, który ma skrócić jego cierpienia.
Ci, którzy pokochali chociażby „Jabłka Adama”, polubią z pewnością to przewrotne poczucie humoru. Ove nie ma bowiem szczęścia do samobójstwa – a to lina okazuje się zbyt słaba, a to ktoś mu przeszkadza, grożąc zdemaskowaniem całego planu. Coraz bardziej poirytowany wdowiec nie ma zatem wyjścia: najpierw musi uporać się ze wszystkimi sprawami, do których się go wzywa, a potem, kiedy wreszcie ludzie dadzą mu spokój, będzie mógł spokojnie dokonać żywota. Problem tylko w tym, że cały czas jest coś do zrobienia, a lista problemów, których nikt poza Ove nie jest w stanie rozwiązać, wciąż się wydłuża. Cóż zrobić? Samobójstwo trzeba będzie chyba przełożyć. Zwłaszcza gdy do domu naprzeciwko wprowadza się głośna imigrantka z Iranu Parvaneh wraz ze swoimi rozbrykanymi dziećmi i mężem, a Ove już na piewszy rzut oka widzi, że ta para na pewno sobie bez niego nie poradzi.
I taki jest początek końca spokoju w życiu Ove: świat drwi sobie z jego uprzedzeń i niechęci, stawiając na drodzie mężczyzny bezdomnego kota, bezczelnych urzędników, młodego geja, którego ojciec wyrzucił z domu, bezradną żonę Rune i rowerzystę w potrzebie. To zdecydowanie nie są warunki, w których człowiek mógłby sobie w spokoju umrzeć.
„Mężczyzna imieniem Ove” to w gruncie rzeczy prosta historia o tym, że nie żyjemy zawieszeni w próżni i że potrzebujemy siebie nawzajem, nawet w społeczeństwie złożonym z jednostek – na pozór – względem siebie zdystansowanych. Holm w tej pełnej uroku historii mówi o rodzinie – przede wszystkim tej, którą sami budujemy, o funkcjonowaniu w lokalnej społeczności, o tym, jaki wpływ wywieramy na miejsce, w którym przyszło nam żyć. Chociaż ta opowieść ociera się momentami o kicz i nie rewolucjonizuje gatunku, to nadmiar cukru równoważy szorstkim w obejściu bohaterem i wisielczym poczuciem humoru. Dzięki temu całość nie popada w banał i film, chociaż nie miał najmniejszych szans ze swoimi oskarowymi konkurentami, zostawia po sobie wrażenie przyjemne, nawet jeśli cokolwiek nietrwałe.
Równolegle do historii opryskliwego emeryta śledzimy jego młodzieńcze losy w retrospektywnych scenach. Stamtąd dowiadujemy się, z czego wynika zamiłowanie Ove do marki Saab i niechęć do Volvo, dlaczego Ove przerobił dla Sonji wszystkie meble w domu i o co toczył z nią wspólnie walkę przeciwko światu, co odebrał mu tragiczny w skutkach wypadek i dlaczego nigdy się nie poddał. To te fragmenty przesądzają o wartości filmu: nakręcone bez zadęcia i bez najmniejszej pretensji, krok po kroku odsłaniają detale z niełatwego życia mężczyzny, którego czas ze wszystkiego okradł zbyt wcześnie. Ciepłe, zalane słońcem kadry mocno kontrastują z teraźniejszością bohatera, przepuszczoną przez chłodny, niebieskawy filtr.
Ove nie wyróżnia się niczym specjalnym, kiedy idzie osiedlową uliczką w nasuniętej na oczy czapce lub gdy prowadzi swój wypieszczony samochód. To sąsiad mieszkający samotnie pod trójką, którego nikt nigdy nie odwiedza, oschły emeryt, burczący coś pod nosem w kolejce w osiedlowym sklepie, mijany na ulicy starszy pan o zachmurzonej twarzy. Nie mówi o sobie i nie prosi o pomoc, niełatwo do niego dotrzeć. Może być, że nie nawiąże już nigdy z nikim bliższej relacji i resztę swoich dni spędzi samotnie, karmiąc się goryczą i wspomnieniami z przeszłości. Szkoda. Być może miałby jeszcze wiele do zaoferowania, gdyby był komuś potrzebny.
Film wyświetlany polskich kinach od 14 lipca 2017
(znajdź mnie na Filmwebie i zobacz, co jeszcze polecam)
Jeśli nie chcesz przegapić kolejnych wpisów, obserwuj mnie na Facebooku lub Twitterze. Zwłaszcza na Twitterze. Tam jest po prostu fajniej. Jeśli jednak wolisz Facebooka, dołącz do mojej nowej grupy „Wygrzebki: pretensje do kultury”, która w założeniu ma stać się miejscem do merytorycznej dyskusji na tematy niekoniecznie z pierwszych stron gazet.