Sylveco i Vianek – polskie kosmetyki naturalne, na które Cię stać
Jestem jedną z tych osób, które nie są w stanie skupić uwagi na jednej rzeczy zbyt długo. Chyba właśnie dlatego nie mam hobby – jako dzieciak zbierałam pocztówki, muszelki, kolorowe kamyki, potem kolekcjonowałam książki, miałam dziesiątki filmów na DVD, a w czasach, w których żyłam poza prawem, mój komputer wypełniały tysiące plików mp3. Jeździłam konno, chodziłam na treningi kick boxingu i tai chi, pływałam, biegałam, machałam ciężarami, a nawet grałam przez moment w tenisa. Świrowałam na punkcie mody i śledziłam wszystkie pokazy znanych projektantów, miałam całą szafę modnych ciuchów, zgłębiałam tajniki makijażu i pielęgnacji cery, uczyłam się gotować, składałam origami.
I co? I nic. Niejeden powiedzialby pewnie, że nie znalazłam jeszcze wciąż tego, co naprawdę mnie kręci, ale ja myślę inaczej: niektórzy nie są po prostu w stanie poświęcić się jednej rzeczy i wolą przez całe życie skakać z kwiatka na kwiatek, kosztować wszystkiego. Ma to, naturalnie, swoją cenę: szeroka wiedza ogólna zostawia mniej czasu na wąską specjalizację. Nie da się robić wszystiego i być we wszystkim wybitnym, a przynajmniej opcja ta nie jest dostępna zwykłym śmiertelnikom. Czy lepiej być zatem geniuszem w jednej dziedzinie czy orientować się w wielu po trochu? Sami zdecydujcie: ja jestem zbyt ciekawska i zbyt szybko się nudzę, żeby osiągnąć w czymkolwiek perfekcję.
Obecnie przeżywam fazę fiksacji na punkcie kosmetyków naturalnych. Odkąd odkryłam bloga PiggyPEG, moje życie mocno się zmieniło i mówię to bez cienia przesady. Zaczęło się od fanpage’a, na którym autorki strony poddają analizie skład popularnych kosmetyków dostępnych w drogeriach, szok i niedowierzanie świetnie dogadały się z moim proekologicznym odjazdem i w efekcie przyglądam się teraz z rosnącym zainteresowaniem ekologicznym podpaskom za 30 ziko od opakowania. Tak że tak.
W sprawę zaangażowałam się szybko i metodycznie: zużyłam produkty, które miałam w domu (marnowanie drażni mnie jednak bardziej niż potencjalnie szkodliwe substancje, które jak dotąd nie zabiły mnie przez 29 lat, zatem pewnie nie zabiłyby i przed kolejne parę dni lub tygodni) i znalazłam ich naturalne odpowiedniki, korzystając ze wskazówek Ani i Moniki z PiggyPEG. Co zaskoczyło mnie najbardziej? Chyba to, że za zakupy nie zapłaciłam wcale więcej niż zwykle płacę za kosmetyki. Oraz to, że w produktach za parę stów znajdują się składniki, które w żaden sposób nie uzasadniają ich wysokiej ceny.
Spokojnie, nie popadłam w paranoję. Nie wyrzucałam w panice starych kosmetyków za okno ani do kubła, nie oglądałam twarzy pod mikroskopem, szukając szkód, jakie wyrządziły jej chemikalnia i nie wmawiam sobie teraz, że moja cera nigdy jeszcze nie wyglądała tak dobrze. Prawda jest taka, że skórę jak miałam w świetnym stanie, tak dalej mam i zawdzięczam to przede wszystkim genom. Oraz prawdopodobnie temu, że lubię jeść, bo jak się je dużo różnych rzeczy to statystycznie większa szansa, że będzie wśród nich coś, co zrobi skórze dobrze.
Wspominałam już kiedyś, że mam skórę z tendencją do przesuszania, ale to w zasadzie jej jedyny poważniejszy problem. Nie dokuczają mi za bardzo pękające naczynka, nie mam przebarwień, moja cera się nie przetłuszcza i rzadko przytrafiają mi się jakieś niedoskonałości. Za te nieliczne winę ponoszą hormony – tak sądzę, bo mogę z dokładnością do 2-3 dni określić, kiedy coś mi gdzieś wyskoczy i zapaskudzi moje nieskazitelnie gładkie oblicze.
W codziennej pielęgnacji skupiam się przede wszystkim zatem na nawilżaniu i odżywianiu oraz delikatnym oczyszczaniu. Nie używam peelingów mechanicznych, rzadko stosuję maseczki, od ponad roku nie używam kremu do twarzy i nie wyobrażam sobie zrezygnować z oczyszczania twarzy na mokro, z wodą. Wciąż mam taki plan, żeby nie mieć zmarszczek i póki co mi się udaje.
Chociaż wciąż polecam zatem kosmetyki, o których pisałam w poprzednim tekście (są naprawdę dobre i sprawdzają się przy skórze z tendencją do przesuszania), to dziś mam dla Was całkiem nową listę produktów, po które warto sięgnąć, a które nie zrujnują przy tym Waszego portfela. Gorąco zachęcam!
Na pierwszy ogień poszły polskie marki Vianek i Sylveco, które wraz z trzecią marką, Biolaven, znajdują się w portfolio jednego producenta – firmy Sylveco. Na oficjalnej stronie internetowej możemy przeczytać, że:
VIANEK to polska marka kosmetyków naturalnych, przeznaczona na rynek masowy. Dedykowana kobietom w każdym wieku, o zróżnicowanych potrzebach pielęgnacyjnych, a jednocześnie wymagających.
Flagowa marka SYLVECO to dermokosmetyki bez sztucznych składników skierowane dla osób o skórze wrażliwej i skłonnej do alergii. Produkty SYLVECO posiadają specjalnie skomponowane receptury, bazujące na roślinnych olejach i masłach oraz ekstraktach z polskich ziół o ugruntowanym działaniu leczniczym. Kosmetyki te wyróżnia 100% naturalność, delikatność i gwarancja wysokiej skuteczności.
BIOLAVEN to nowa marka polskich kosmetyków naturalnych, produkowana przez firmę SYLVECO. Poza olejkiem lawendowym, składnikiem bazowym jest odżywczy olej z pestek winogron o właściwościach regenerujących i przeciwzmarszczkowych.
Do mojego pierwszego zamówienia trafiły: orzeźwiająco-energetyzujący żel pod prysznic z ekstraktem z szałwii Vianek, żel punktowy na wypryski Sylveco z 5% olejku herbacianego, ziołowy płyn do płukania jamy ustnej Sylveco, hibiskusowy tonik do twarzy Sylveco i tymiankowy żel do mycia twarzy Sylveco.
Od dawna szukałam płynu do płukania paszczy, który nie zostawiałby uczucia, jakby przez usta przejechała mi horda barbarzyńców, wypalając na swojej drodze wszystko do gołej ziemi. Używając popularnych produktów jak Listerine, Colgate Plax czy Eludril mam zawsze wrażenie, że wyszłoby na to samo, gdybym przepłukała usta spirytusem, bo to, co tam tak pali, to musi być alkohol. Chociaż może i w sumie niekoniecznie, bo alkohol nie wywołuje u mnie wrażenia, jakby mi się zaczynał łuszczyć nabłonek w jamie ustnej albo jakby mi się dziąsła obkurczały na zębach. Bez żalu zrezygnowałam zatem z tych wód ognistych, mając nadzieję, że moja paszcza nie potrzebuje aż takiego odkażania. I tutaj ziołowy płyn do płukania jamy ustnej Sylveco był strzałem w dziesiątkę: zostawia w ustach przyjemny posmak, nie podrażnia, nie pali i nie podrażnia nabłonka, a przy tym nie paraliżuje kubeczków smakowych, co w konkurencyjnych produktach jest normą. Można więc umyć przepłukać usta i po chwili ze smakiem coś zjeść. Można też przepłukać usta i kogoś pocałować, nie bojąc się, że druga osoba nabierze podejrzeń, w których główną rolę będzie grała małpka wypełniona spirytusem, skitrana gdzieś w łazience. Mocno polecam wszystkim, których każdorazowo przeraża perspektywa dezynfekowania jamy ustnej czymś, przy czym Domestos sprawia wrażenie łagodnej pieszczoty.
No chyba że nie wiem, zdarza Wam się żuć banknoty albo lizać telefon komórkowy, wtedy być może takie odkażanie jest niezbędne.
Po żelu pod prysznic Vianka nie spodziewałam się cudów i nie wiem, co musiałoby się stać, żeby ten produkt mnie zachwycił lub rozczarował – ot, żel jak żel, do tego niespecjalnie tani. Fajnie, że jest naturalny, ale równie dobrze można zastąpić go przyjemnie pachnącym mydłem o dobrym składzie. Zapach nie rzucił mnie na kolana – jest świeży i faktycznie orzeźwia, ale drażni mnie ziołowa nuta na tle jabłka. Jak świat światem żaden żel nie podrażniał nigdy mojej skóry i nie wywołał reakcji alergicznej, więc nie sądzę, żeby planowała kupić kolejną butelkę – zwłaszcza, że niedawno dostałam ręcznie robione mydło naturalne od Soap Szop.
Ogromnym zaskoczeniem był natomiast żel punktowy na wypryski – jak wspominałam, miewam je niezwykle rzadko i tym bardziej zależy mi na tym, żeby je szybko pacyfikować. Na blogu PiggyPEG przeczytałam, że po tym produkcie nie ma co spodziewać się rewelacji, bo jako produkt naturalny nie działa tak agresywnie jak jego odpowiedniki nasycone skoncentrowanymi substancjami sztucznymi, ale wiecie co? To jest prawdopodobnie najlepszy preparat tego typu, jaki kiedykolwiek miałam w rękach. Ma konsystencję lekkiego żelu, wchłania się w skórę nie pozostawiając po sobie błonki i co ważne – nie powoduje pieczenia w przypadku otwartej już ranki. Co jeszcze ważniejsze – działa bardzo szybko i jest naprawdę skuteczny. Używam go na wszystkie zmiany skórne, w tym na dopiero kiełkujące pod skórą wypryski, jeszcze niewidoczne, które zdradza jedynie delikatne zaczerwienienie i bolesna grudka pod skórą. Żel radzi sobie z nimi zazwyczaj na tyle dobrze, że nigdy nie dojrzewają. Gorąco polecam zakup.
Tymiankowy żel do mycia twarzy zastąpił w mojej kosmetyczce piankę Organique i póki co sprawdza się bardzo dobrze. Używam go codziennie przy każdej kąpieli, czyli zazwyczaj rano i wieczorem – nie podrażnia i nie wysusza skóry, nie powoduje przykrego uczucia ściągnięcia. Lekko się pieni, dając przyjemne uczucie delikatnego oczyszczenia. Specyficzny zapach może drażnić osoby, które przyzwyczaiły się do mocno perfumowanych (lub całkowicie pozbawionych zapachu) produktów, ale mnie ten ziołowy zapach całkiem się podoba – kojarzy mi się z czystością. O ile zatem nie miałabym problemu z tym, żeby wrócić do zwykłych drogeryjnych żeli do mycia ciała i umyłabym się dowolnym dostępnym produktem, o tyle ten żel do mycia twarzy wożę ze sobą wszędzie.
Z hibiskusowym tonikiem mam trochę problem, bo notorycznie zapominam go używać. Wychodzę z łazienki z oczyszczoną twarzą i od razu sięgam po hydrolat, którym nawilżam cerę przed nałożeniem olejku. O toniku przypominam sobie, kiedy siedzę już zadowolona z siebie policzkami lśniącymi od olejku i czekam, aż wszystko się wchłonie. Wtedy zwykle myślę sobie „DAMN IT, znowu”. Czasami jednak uda mi się toniku jednak użyć – zazwyczaj w te dni, kiedy gdzieś wychodzę (jestem freelancerem, staram się tego nie robić bez poważnego powodu) i muszę później zmyć makijaż (bo nie pogięło mnie jeszcze, żeby malować się po domu – temu właśnie zawdzięczam brak zmarszczek i niemowlęcą miękkość policzków). Hibiskusowy tonik ma konsystencję żelu i przyjemnie odświeża oraz nawilża skórę – na tyle skutecznie, że po zmyciu tapety płynem micelarnym i przetarciu płatkiem nasączonym tym cudem nie muszę od razu biec po olejek tylko mogę zostawić skórę na jakiś czas w spokoju. Tutaj również nie każdemu przypadnie do gustu specyficzny zapach, ale warto to przeboleć. Serio.
Podsumowując: wszystkie cztery produkty Sylveco trafiają na stałe do mojej kosmetyczki, jeśli chodzi natomiast o idealny żel pod prysznic – szukam dalej.