„Grace and Frankie” (S01-03): życie zaczyna się po siedemdziesiątce
Po ciężarze narracyjnym „Mad Men” i przerażającej historii z „The Keepers” potrzebowałam czegoś lekkiego, co pozwoliłoby mi wrócić do pracy. Wspominałam wielokrotnie, że bezustannie szukam seriali, które mogłabym oglądać jednym okiem, puszczając je sobie w tle podczas wykonywania codziennych zadań. „Grace and Frankie” to dokładnie to, czego oczekiwałam: historia jest zajmująca, ale nieskomplikowana, bohaterów można polubić bez najmniejszego wysiłku, a fabuła i dialogi nie obrażają inteligencji widza.
Rozwód po siedemdziesiątce to niezupełnie łatwa rzecz do zaakceptowania. To, że mąż odchodzi po 50 latach do miłości swojego życia, jest wystarczająco trudne – można się zatem domyślać, co czują Frankie i Grace (rewelacyjne Lily Tomlin i Jane Fonda) na wieść o tym, że ich partnerzy opuszczają je, żeby żyć razem w homoseksualnym związku. Robert i Sol (Martin Sheen i Sam Waterston) ukrywali swoje uczucia przez 20 lat, teraz wreszcie mogą być razem i wciąż legalnie ślub. Jak jednak przyjmą to ich żony?
Prawo do szczęścia i dysonans poznawczy
„Grace and Frankie” to propozycja zabawna i pozbawiona pretensji. Twórcom udaje się uniknąć fałszywego tonu i hipokryzji: już w jednym z początkowych odcinków sami zwracają uwagę widza na to, jak nietypowa sytuacja wymusza empatię otoczenia. Czy widz kibicowałby Robertowi i Salowi, gdyby opuścili oni swoje partnerki dla innych kobiet? Czy równie łatwo usprawiedliwiłby ciągnące się przez 20 lat pasmo zdrad i kłamstw, gdyby w grę wchodził związek heteroseksualny? Czy widz miałby równie wiele wyrozumiałości wobec bohatera (czy też bohaterki), który przez dwie dekady po prostu zdradzał swoją żonę (lub męża) i bezustannie kłamał, bo rozwód był rzeczą niedopuszczalną? Przecież i takie czasy miały kiedyś miejsce, i takich bohaterów pamiętamy z dzieł kultury.
Z jednej strony łatwo usprawiedliwić dwóch mężczyzn, którzy koniec końców ukrywali swój związek z powodu obawy przed społecznym ostracyzmem. Z drugiej – warto pamiętać, że obydwaj świadomie wybrali dochodowe kariery i wygodne życie za cenę szczerości. Chociaż problemem pozostaje to, że w ogóle musieli wybierać, fakty pozostają faktami: budowali swoje życie na kłamstwie i w efekcie zranili wiele bliskich osób. Robertowi i Salowi można współczuć z powodu dyskryminacji i nietolerancji, której (słusznie) się obawiali, komediowy ton serialu rozmywa jednak nieco pozostałe wynikając z tej kwestii problemy. Jak ma czuć się kobieta, której całe życie okazuje się fikcją? Która tak naprawdę zmarnowała prawie cały swój czas na kogoś, dla kogo nigdy nie była numerem 1, ostatecznym celem i obiektem fantazji?
Jeśli czegoś nie wolno, a bardzo się chce, to można
Lekki w tonie serial podchodzi do tego zagadnienia z humorem i być może z racji wieku i życiowego doświadczenia bohaterki nie tracą wiele czasu na frustrację. Zamiast tego zaczynają intensywnie korzystać z jesieni swojego życia i eksplorować nieznane sobie wcześniej terytoria: umawiają się na randki, odkrywają internet, eksperymentują z peyotlem. Niełatwo jednak uwierzyć twórcom na słowo, że tak łatwo jest przełknąć tego rodzaju upokorzenie i żal. To chyba największy minus tej produkcji: chociaż kolejne odcinki ogląda się z przyjemnością, zbyt łatwo jest nie myśleć o tym, jak bardzo skrzywdzone zostały Grace i Frankie. I jak niewybaczalnej rzeczy dopuścili się ich mężowie. Koniec końców to naprawdę świetne, że prawdziwa miłość mogła zwyciężyć i sekretni kochankowie zdecydowali się ujawnić przed światem, szkoda jedynie, że swoim zachowaniem odebrali wartość wszystkim wspomnieniom dwóch kobiet, którym przysięgali uczciwość.
Jak to zatem jest – brzydko jest kłamać, ale czasami można? Kiedy bardzo się czegoś pragnie, można do tego dojść po trupach?
Inna rzecz, że „Grace and Frankie” to także zawoalowane ostrzeżenie – być może dobiegające z przeszłości, ale nie mniej przez to istotne. Serial przypomina, że dyskryminacja prowadzi do wypaczeń, których ofiarą pada całe społeczeństwo. Jednostki odrzucone przez otoczenie zmuszone są walczyć o przetrwanie i w efekcie robią rzeczy, które rodzą sytuacje patologiczne (bo nie wiem, jak inaczej nazwać sytuację, w której spędza się 50 lat w kłamstwie).
„Grace and Frankie”: zderzenie światów
Chociaż wątpliwości mnie nie opuszczają, nie mogę nie docenić tego, z jakim wdziękiem twórcy serialu portretują docierających się w nowym związku mężczyzn. Uwolnieni nagle od ciężaru tajemnicy, Robert i Sol konfrontują się z własnymi przyzwyczajeniami i ograniczeniami. Sol tęskni za żoną, którą – w co nietrudno uwierzyć – szczerze kochał, nawet jeśli bardziej jako przyjaciółkę niż obiekt erotycznych uniesień. Rozstanie z partnerką jest dla niego bolesne i nieobecność Frankie podczas codziennych rytuałów daje o sobie znać. W tym samym czasie Robert ma problem z wyjściem z pełnionej dotąd roli: powściągliwy i stroniący od publicznego okazywania uczuć, krytykuje Sola za – tak naprawdę – to, że ten nie jest równie chłodną i zdystansowaną Grace o nienagannych manierach. Roberta pęta stereotyp, nakazujący mu bycie Prawdziwym Mężczyzną – ci, jak wiadomo, nie garną się do przytulania i nie płaczą publicznie. Perypetie tej pary rozczulają i zachwycają świeżością.
W tym samym czasie Grace i Frankie, które przed brzemiennym w skutki wyznaniem mężów nie pałały do siebie sympatią (delikatnie mówiąc), zbliżają się do siebie za sprawą wspólnego problemu. Rodząca się przyjaźń jest zaskakująca przede wszystkim dla nich samych: ostatecznie te dwie bohaterki dzieli w zasadzie wszystko, a łączą je jedynie wiarołomni mężowie. Wyniosła, skrępowana ciasnym gorsetem wyśrubowanych społecznych norm Grace i ekscentryczna, wolna duchem hippiska Frankie na pierwszy rzut oka mogą zaoferować sobie nawzajem jedynie milczące towarzystwo, z czasem odkrywają jednak wartość kobiecej przyjaźni.
Miłość i seks po siedemdziesiątce
Co ciekawe, można odnieść wrażenie, że zachodnie media komentowały częściej nie motyw samego coming-outu Roberta i Sola, a… wiek postaci pojawiających się w „Grace and Frankie”. Chociaż mam świadomość, z czego to wynika, wciąż trudno mi to zrozumieć: dobra opowiedziana historia to po prostu dobrze opowiedziana historia, niezależnie od tego, ile lat mają jej bohaterowie. Czy perypetie miłosne młodych są z definicji bardziej zajmujące niż osób starszych? Z mojego punktu widzenia jest mi to bardzo wszystko jedno. Chyba nawet z większym zainteresowaniem śledzę losy bohaterów znacznie starszych ode mnie, jako że ich problemy i podejście do życia są dla mnie jeszcze ziemią niewiadomą, historie te zapewniają mi zatem możliwość eksplorowania nowych terenów. Zwiedzam je tym chętniej, że produkcja ta wolna jest od pruderii – chociaż nie szokuje dosłownością, to jednak bierze się za bary z prawdziwym społecznym tabu: życiem erotycznym osób starszych.
A tego obydwu bohaterkom można naprawdę pozazdrościć. Frankie i Grace w pełni korzystają z jesieni swojego życia i żyją na pełnych obrotach. Chociaż czasami dają się pokonać bólowi pleców, dzielnie walczą o wprowadzenie na rynek owocow swojej pracy: naturalnego lubrykantu i wibratora. Nikt nie udaje tu, że seks po siedemdziesiątce jest taki sam jak ten, który uprawiało się w wieku lat dwudziestu lub lepszy, ale nie o rywalizację przecież chodzi, a o przyjemność. W życiu bohaterek wciąż jest miejsce na nowe przyjaźnie, zauroczenia, bolesne rozstania, nowe doznania i adrenalinę. I nawet jeśli czasem bywa ciężko, nawet jeśli czasami trzeba kogoś pożegnać, to „Grace and Frankie” nie pozostawiają wątpliwości: nawet po siedemdziesiątce można zacząć raz jeszcze.
Kolejny sezon serialu pojawi się na Netflixie już za nieco ponad miesiąc – ja na pewno będę oglądać i Was też do tego zachęcam!