„Mindhunter” (S01): kiedy fikcja nie dorównuje rzeczywistości
Ten tekst miał być w założeniu tylko fragmentem większej publikacji, ale rozrósł się do tego stopnia, że po prostu nie miało to sensu. Chociaż „Mindhunter” nie przypadł mi do gustu i jego poszczególne elementy budzą we mnie mocny opór, to jednak mam w związku z tą produkcją sporo przemyśleń.
Wspominałam już, że nie jestem fanką tego serialu. Nawet nie to, żeby był zły, po prostu wydaje mi się zupełnie przeciętny. Chociaż ma przyzwoity, odpowiednio mroczny klimat, kojarzy mi się z „Zodiakiem” Finchera, za którym zdecydowanie nie przepadam. I tak sobie myślę, że „Mindhunter” spodoba się przede wszystkim tym, którzy „Zodiaka” polubili za niespieszne tempo i dopieszczoną formę. Chociaż „lubić” to może nieodpowiednie słowo w kontekście tej historii.
Informacja, że za tę produkcję odpowiada David Fincher, rozgrzała publikę. Do pieca dorzucił fakt, że fabuła serialu oparta jest na faktach – za materiał źródłowy posłużyła książka Johna Douglasa o tym samym tytule. Jeśli interesuje Was pierwowzór, zajrzyjcie do mojego tekstu – dowiecie się z niego, czego oczekiwać od tej lektury, a na co się lepiej nie nastawiać.
Książka vs. ekranizacja
Nie pierwszy raz w życiu znajomość książkowego oryginału przeszkadzała mi w odbiorze ekranizacji. Zdecydowanie bardziej cenię sobie ostatnimi czasy literaturę faktu i dokumenty niż fabułę, zatem przeszkadzały mi już na starcie dodatki oddalające serial od materiału źródłowego. Twórcy zdecydowali się potraktować książkę jako inspirację i na tle opisanych w niej wydarzeń stworzyli zupełnie nowych bohaterów, którzy jedynie luźno odwołują się do swoich realnych odpowiedników. I tak John Douglas stał się Holdenem Fordem, potwornie irytującym i widowiskowo niepokornym chłopaczkiem, na którego nie jestem w stanie patrzeć bez rosnącego rozdrażnienia.
Nie wiem, czy to kwestia tego, że nie odpowiada mi gra aktorska Jonathana Groffa czy raczej fakt, że jego bohater jest tak różny od Johna Douglasa. Nie zainteresował mnie jednak kompletnie wątek romantyczny i nie przekonała mnie postać Debbie, z którą spotyka się Holden. Chociaż rozumiem, dlaczego twórcy serialu zdecydowali się na tak duże odstępstwa od faktów – ostatecznie sam Douglas to też niezupełnie facet, do którego pała się sympatią, a jego postawa i wypowiedzi budzą nierzadko niechęć – to przyznam po prostu, że jak dla mnie fikcja nie dorównała rzeczywistości. Ceną za autrakcyjnienie całej historii okazało się to, co było najbardziej interesujące: fakty i ciekawostki.
Sytuację ratują jednak aktorzy wcielający się w postaci osadzonych w więzieniach o wysokim rygorze seryjnych morderców, z którymi rozmawia główny bohater. Widzowi, któremu te nazwiska nie są obce, książka dostarcza ogromu ciekawych informacji, a serial ożywia na nowo ludzi, o których ogromna część amerykańskiego społeczeństwa chciałaby zapomnieć. Ci, którzy oglądali „Mad Men” być może pamiętają, że produkcja ta obfituje w detale precyzyjnie osadzające opowieść w konkretnym czasie historycznym: w jednym z odcinków bohaterowie śledzą doniesienia na temat Richarda Specka, przestępcy, który w 1966 zgwałcił i zamordował 8 studentek pielęgniarstwa w Chicago. W późniejszych sezonach pojawia się również wątek córki Rogera Sterlinga, która opuszcza męża i dziecko, żeby dołączyć do sekty, według niektórychbędącej serialowym odwzorowaniem Rodziny Charlesa Mansona. Chociaż teoria ta nie została potwierdzona, to w finale serialu Donald Draper dowiaduje się, że z powodu działalności Rodziny i przerażenia, jakie ogarnęło Amerykanów po dokonanych przez nią brutalnych morderstwach, nie uda mu się złapać stopa, bo nikt nie będzie chciał go podwieźć.
Kiedy fikcja przegrywa z faktami
W „Mindhunterze” widz staje twarzą w twarz nie tylko ze Speckiem, ale także z Edem Kemperem i Jerrym Brudosem. To najlepsze i najmocniejsze momenty w serialu i aż żal, że nie ma ich jeszcze więcej, że do tych rozmów doklejono niepotrzebnie fabułę rozwijającą wątki związane z życiem osobistym głównych bohaterów. Te bowiem wydają się tu kompletnie zbędne, z historią Wendy Carr na czele. Wzorowana na autentycznej postaci dr Ann Wolbert Burgess, bohaterka ta dostała od twórców serialu zupełnie gratis homoseksualną orientację i trudno oprzeć się wrażeniu, że ktoś miał palącą potrzebę autrakcyjnienia w ten sposób fabuły i podrasowania faktów. Czy naprawdę sam fakt bycia kobietą nie wystarczył twórcom, żeby w pełni oddać skalę problemów, z jakimi mierzyły się w latach 70. pracownice FBI? Pierwsze agentki pojawiły się w szeregach Biura dopiero w roku 1972 (dziś stanowią jedynie ok. 20% wszystkich agentów) i nie trzeba wielkiej filozofii, żeby skojarzyć tę datę ze śmiercią Edgara Hoovera, nie słynącego bynajmniej z postępowości w kwestii równouprawnienia. Być może własnie dlatego twórcy zdecydowali się osadzić akcję „Mindhuntera” w późnych latach 70., kiedy współpraca z kobietą (olaboga!) była już jedynie kontrowersyjna, a nie kompletnie nie do pomyślenia, zaś sama psychologia z tematu tabu stawała się powoli „tylko” wstydliwym hobby niegodnym mężczyzny. Postać Carr jest zatem kwintesencją tego, co uparcie zwalczali przez całe swoje życie Hoover i jemu podobni: nie dość, że kobieta, to jeszcze psycholog, a na domiar złego i lesbijka. Wybaczcie złośliwość, ale w kontekście działalności i poglądów legendarnego już szefa FBI wisienką na torcie byłoby, gdyby postać ta była jeszcze czarnoskóra. Albo gdyby była komunistką. Chociaż całym sercem jestem za reprezentacją wszystkich grup społecznych w dziełach kultury, to przepraszam bardzo, ale kompletnie tego nie kupuję. Czy naprawdę musimy udawać, że kobiety nie miały w tamtych czasach wystarczająco ciężko po prostu dlatego, że były kobietami? I czy homoseksualna orientacja nieprzeciętnie atrakcyjnej (a jakże) Carr ma w serialu jakikolwiek cel poza wytwarzaniem dziwacznego (bo jednostronnego) podtekstu w jej relacjach z Fordem? Oraz, rzecz jasna, grzecznościową partycypacją? Totalnie super, szkoda tylko, że z homoseksualizmu robi się tu dekoracyjną bombkę na choinkę. Trochę na zasadzie „macie, żeby nie było, że dyskryminujemy mniejszości”.
Po raz kolejny zresztą mam wrażenie, że jednak nie da się stworzyć dla atrakcyjnej aktorki roli pozbawionej kontekstu biurowego romansu. To prawie tak jak w życiu – po prostu niesposobna wyjść do pracy, żeby ktoś człowieka nie chciał poznać w sensie biblijnym. Może jednak Hoover miał rację, nie pozwalając swoim agentom na jakiekolwiek kontakty z płcią przeciwną w godzinach służbowych, bo „Mindhunter” jasno pokazuje, że biedni mężczyźni nie potrafią się po prostu opanować i koniec końców tracą koncentrację z powodu żądzy. Jakże nudny byłby to serial, gdyby Wendy Carr miała 50 lat i była – przywołując klasyka – urody raczej nienachalnej. Czy widz byłby w stanie w ogóle oglądać kolejne odcinki, gdyby którakolwiek z ważnych (i przy okazji inteligentnych, ale jakie to ma znaczenie) bohaterek nie była długonogą rakietą o smukłym ciele?
To przerysowanie bohaterki i całkowicie zbędne napięcie erotyczne sprawiają, że „Mindhunter” nabiera bardzo hollywoodzkich cech, wytaczając całą artylerię przeciwko widzowi, który jest najwyraźniej zdaniem twórców zbyt głupi, żeby zrozumieć niuanse. Problemy z równouprawnieniem kobiet to za mało, dorzućmy jeszcze nietolerancję ze względu na orientację we wciąż zabetonowanym mentalnie FBI (Carr póki co skrzętnie ukrywa swój homoseksualizm, mając świadomość czasów, w których żyje i specyfiki środowiska) i w opozycji do twierdzy patriarchatu i maskulinizmu postawmy istotę zupełnie od mężczyzn niezależną. Inaczej widz nie załapie istoty problemu. Ale nie zapominajmy też, że słaba by to była historia, gdyby bohaterowie nie pałali do siebie nawzajem żądzą i gdyby nikt nie chciał nikogo zaciągnąć do łóżka. Co za idiotyczny pomysł w ogóle, żeby fabuły serialu o seryjnych mordercach nie komplikowały erotyczne fantazje bohaterów i ich niespełnione nadzieje na seks. Może w drugim sezonie okaże się nagle, że Wendy Carr jest nie tyle homo- co biseksualna i między nią i Holdenem Fordem do czegoś dojdzie? Wiecie, jakiś ukradkowy pocałunek w chwili zapomnienia po dramatycznych i zapewne stresujących wydarzeniach, nagłe wątpliwości bohaterki co do własnej orientacji, może nawet szalony eksperyment? Ho ho, tyle możliwości! Bo nic tak człowieka nie rozgrzewa przecież jak badanie seryjnych morderców, wiadomo.
Czy to tylko ja mam takie wrażenie, czy ten serial byłby znacznie ciekawszy, gdyby to główny bohater lub ewentualnie jego partner był homoseksualistą? Też nie wnosiłoby to nic zupełnie do historii narodzin profilowania kryminalnego, ale hej, przecież nie o to tu chodzi.
W oczekiwaniu na Charlesa Mansona
Rozczarowani pierwszym sezonem serialu będą ci, którzy – mały spoiler – czekali na pojawienie się Charlesa Mansona. John Douglas rzeczywiście spotkał się z założycielem Rodziny i przeprowadził z nim wywiad, twórcy „Mindhuntera” postanowili jednak oszczędzić ten wątek na (jak zakładam) drugi sezon. Sprytnie, publiczność gwarantowana. Czy pojawi się tam również Ted Bundy, z którym Douglas nigdy osobiście nie rozmawiał? Czas pokaże. Póki co jednak niedawna informacja o śmierci Mansona na pewno przysłuży się popularności tej produkcji. W każdym innym przypadku można byłoby powiedzieć, że to trochę brzydki mechanizm i w sumie nieco pachnie żerowaniem na zgonie, ale ostatecznie nie mówimy o człowieku, za którym ktokolwiek przy zdrowych zmysłach będzie płakać. Niby o zmarłych źle mówić nie wypada, ale bez przesady.
„Mindhunter” pozostanie dla mnie projektem nie do końca udanym, któremu po odebraniu klimatu i sylwetek seryjnych morderców nie zostaje zupełnie nic do zaoferowania, zwłaszcza pod względem fabularnym. Szczerze żałuję, że książka nie posłużyła za impuls do stworzenia serialu dokumentalnego, który mógłby dostarczyć nie tylko rozrywki i ciekawostek na temat groźnych psychopatów, ale także informacji z pierwszej ręki o tym, jak wyglądały realia pracy w FBI w czasach opisanych w książce i jak zmieniało się podejście do profilowania kryminalnego. Być może ostatnio oglądam po prostu zbyt wiele seriali, ale totalnie nie potrzebowałam kolejnego, chociaż tym razem ładniej zrobionego, story z mordercami w tle.
Nie jest to jednak pierwszy raz, kiedy zupełnie nie rozumiem fascynacji widzów jakąś produkcją, zatem przyjmuję, że może to być po prostu kwestia gustu, a ja doszukuję się na siłę uchybień. Być może. Fakt jednak pozostaje faktem, o ile aktorzy wcielający się w „Mindhunterze” w seryjnych morderców naprawdę mi zaimponowali, o tyle osobiste perypetie głównych bohaterów i ich tarło znudziły mnie niepomiernie.
Drugiego sezonu najprawdopodobniej już nie obejrzę.