Biała supremacja wczoraj i dziś: „Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość”
Podobno nadzieja umiera ostatnia. W ubiegłym roku miałam nadzieję przeczytać 100 książek, tymczasem nie udało mi się dobrnąć nawet do półmetka (chociaż zabrakło niewiele). Wszystko przez to, że za późno wymyśliłam, żeby podbić nieco cyfry tomikami poezji i komiksami. W tym roku będę mądrzejsza!
Jakiś czas temu rzuciłam na Twitterze dla żartu, że w 2018 roku przeczytam wszystkie reportaże Wydawnictwa Czarnego. To oczywiście niemożliwe. Nie policzyłam nigdy co prawda, ile ich wyszło, ale szacuję, że dobrze ponad 200, uwzględniając wszystkie serie wydawnicze. A powiedzmy sobie szczerze: 200 książek to już samo w sobie poważne wyzwanie, co dopiero w przypadku reportaży, po których człowiek nierzadko ma ochotę z pełnym posępnej rezygnacji spokojem rzucić się z mostu, nienawidząc serdecznie całego świata. Tak, moi drodzy – tyle co skończył się styczeń, a ja już czuję na sobie ciężar zbrodni dokonanych przez ludzkość. Dzięki, Czarne.
Tak czy inaczej, ten rok jest dla mnie czasem zmagań z ofertą powyższego wydawnictwa. W styczniu skreśliłam z listy 4 tytuły, obecnie walczę z piątym. Po przeczytaniu w ubiegłym miesiącu 8 książek tonę w oceanie wynaturzenia i patologii z krótką przerwą na „Muminki”, a zapowiada się, że luty będzie dokładnie taki sam, jeśli nie gorszy, bo najbardziej pociągają mnie tytuły o religiach świata. A tam się nieprzeciętne rzeczy odjaniepawlają. Powiem Wam, moi najmilejsi, że reportaż to zdecydowanie nie jest sport dla wrażliwych.
„Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość”
Do książki Katarzyny Surmiak-Domańskiej przymierzałam się, odkąd przeczytałam w prasie pierwsze wzmianki na temat tej publikacji oraz wywiady z autorką. Nie potrzebowałam wielkiej zachęty: sam temat robił robotę. Ku Klux Klan, który wydawał mi się problemem równie historycznym co nazizm, nagle (podobnie jak nazizm) stanął mi przed oczami jako problem zupełnie aktualny i bardzo palący. Ale o ile współczesnym nazistom mogłam przyjrzeć się na polskich ulicach podczas przemarszów chłopców narodowców z ONRu i wiedziałam dokładnie, że w razie bliskiego kontaktu trzeba po prostu krzyczeć głośno i uciekać na wszelki wypadek, bo to może być silnie zakaźne, o tyle nie spotkałam się nigdy z tym, żeby w Polsce ktoś grasował po ulicach w białym gieźle, przebrany za ducha na koniu. Lub bez konia. I nie to nawet, że prześcieradeł ci u nas niedostatek, bardziej to może kwestia tego, że pierwotny Ku Klux Klan wcale nie miał o katolikach wiele lepszego zdania niż o Murzynach, a i do dziś nie darzy obydwu grup przesadną estymą. Co w sumie jest dość istotną ciekawostką, jako że polscy rasiści w komentarzach w internecie zdają się myśleć, że gdyby jakimś cudem dostali wizę do USA, klansmeni przyjęliby ich z otwartymi ramionami i zaprosili do wspólnego marszu w obronie białej rasy.
No nie wiem, chłopaki. Chyba jednak niekoniecznie. Protestanci mają o katolikach jeszcze gorsze zdanie niż katolicy o protestantach.
Ale first things first: „Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość” to po prostu jeden z najlepszych reportaży, jakie w życiu czytałam. Chociaż nie było ich znowu aż tak wiele, to fakty pozostają faktami: od tej opowieści nie da się oderwać. Być może to nieco niestosowne określenie, ale temat jest wyjątkowo wdzięczny, jeśli idzie o łatwość zainteresowania nim czytelnika: ta historia jest fascynująca i przerażająca jednocześnie, a nimb tajemnicy sprawia, że chce się wiedzieć więcej i więcej. Na tle przeszłości Ku Klux Klanu od samego jego zarania Surmiak-Domańska przedstawia ludzi, którzy dołączają do organizacji dziś, w XXI wieku. Nieprawdopodobne? A jednak.
Missisipi to środek tak zwanego Bible Belt (Pasa Biblijnego) – południowo-wschodniego i południowo-centralnego regionu USA, odpowiadającego z dość dużą dokładnością terenom stanów, które sto trzy lata przed śmiercią Schwernera, Goodmana i Chaneya zawiązały Konfederację i wystąpiły z Unii. Poszły na wojnę z uprzemysłowioną Północą, przegrały ją, ale pomimo podpisanej kapitulacji nigdy do końca się nie poddały. Dla ludzi z Missisipi Lato Wolności oznaczało kolejną wojnę z Północą. Znowu Jankesi próbowali ich uczyć, jak mają żyć. Nie dość, że znieśli im niewolnictwo, to teraz chcieli zmusić, żeby korzystali z czarnymi z tych samych toalet i żeby ich dzieci uczyły się z Murzynami w tych samych klasach. A przecież każde dziecko w Missisipi uczyło się na katechezie, że Murzyni to potomkowie Chama i jego syna Kanaana. Cham nie okazał należnego szacunku swemu ojcu Noemu, za co ten rzucił klątwę na wnuka: „Niech będzie przeklęty Kanaan! Niech będzie najniższym sługą swych braci!”*.
Thomas Robb: twarz pod kapturem
Co istotne, Surmiak-Domańska nie próbuje stworzyć monografii na temat współczesnego Ku Klux Klanu. Skupia się na jednej z grup wchodzących oficjalnie w skład niejednorodnej organizacji i identyfikującej się z głównymi wartościami głoszonymi w samym jej jądrze. Tych pomniejszych odłamów, jak się okazuje, jest bowiem dziś kilkadziesiąt – są wśród nich skrajnie radykalne i te bardziej zachowawcze, organizacje nawołujące bezpośrednio do przemocy i tych „tylko” propagujących segregację rasową.
Na obiekt swoich badań reporterka wybrała Rycerzy Ku Klux Klanu pod wodzą Thomasa Robba, mieszkającego w Harrison w stanie Arkansas protestanckiego pastora. To tu klansmeni zjeżdżają się co roku na wielki piknik z płonącym nocą krzyżem w roli głównej, wokół którego gromadzą się w kręgu zakapturzone postaci. Chociaż uczestnicy tych imprez nie polują na czarnoskórych sąsiadów z bronią w ręku i nie dopuszczają się aktów przemocy, to trudno mieć wątpliwości, do jakich tradycji się odwołują.
Dawniej pastor Robb nazywał się Wielkim Magiem, ale czasy od „Missisipi w ogniu” się zmieniły i Robb przyjął lepiej dziś brzmiący tytuł – Dyrektor. Kiedy Ameryka wybiera pierwszego czarnoskórego prezydenta, do Thomasa Robba przyjeżdżają dziennikarze z pytaniem, co on na to. A on częstuje ich kawą, odpowiada sam albo kieruje do swojego rzecznika, córki Rachel. Rachel jest piękną blondynką o wielkich, ciemnych oczach, wiadomo, po kim urodę odziedziczył Andrew. Media nazywają ją czasem królową Ku Klux Klanu, a brytyjskie „Elle” zrobiło kiedyś o niej reportaż pod tytułem Dziewczyna w kapturze. Jednak zdaniem organizacji Anti-Defamation League, która obserwuje poczynania amerykańskich ugrupowań ekstremistycznych, niezależnie od fasady i PR-u wszystkie organizacje ze słowem „Klan” w nazwie działające dzisiaj na terenie Stanów Zjednoczonych identyfikują się z ideologią nazistowską.
Surmiak-Domańska zręcznie dobiera pytania i rozmówców, nie pozwalając sobie jednak na potępiający ton. Okazuje się zresztą, że o ten ostatni mogłoby tu być niełatwo: bohaterowie jej reportażu to nie potwory w ludzkiej skórze, jak chciałoby się myśleć, ale kochający rodzice, wierni małżonkowie, oddane swoim rodzicom dzieci. Ich jedyną skazą wydaje się być wiara w supremację białej rasy. Portet współczesnych klansmenów pozostaje więc niejednoznaczny i zaskakujący: z jednej strony zaskarbia sobie sympatię czytelnika za sprawą prezentowanych przez kolejne osoby uprzejmości czy poszanowania wartości rodzinnych i zasad ładu społecznego oraz na pozór racjonalnej postawy. Po chwili jednak te na pierwszy rzut oka logiczne wynurzenia zaczynają zgrzytać: absurd goni absurd, sympatycy Ku Klux Klanu piszą własną, alternatywną historię świata i zdają się nie rozumieć mechanizmów społecznych powodujących opisywane przez nich problemy. Wciąż jednak, o ile nie jest trudno znienawidzić wspomnianych w reportażu przedstawicieli dawnego (czy też raczej któregoś z dawnych) Ku Klux Klanu: morderców, rasistów, entuzjastów przemocy, przekonanych o tym, że nie-biały oznacza nie-człowiek, współcześni klansmeni z Thomasem Robbem na czele sprawiają wrażenie dobrych, porządnych, chociaż raczej prostych ludzi. I być może na tym właśnie polega główny problem.
Biała supremacja a lęk przed wyginięciem
Ku Klux Klan przedstawiony przez Surmiak-Domańską wydaje się przerażający tym bardziej, że tak naprawdę – przynajmniej na pozór – nie przeraża. Nie straszy agresją, nie podnosi głosu ani tym bardziej ręki, z serdecznym uśmiechem i pewnym uściskiem dłoni zdaje się mówić po prostu: white power. Przyodziany w garnitur, elegancką garsonkę, skromną sukienkę czy starannie wyprasowaną koszulę, nie budzi już grozy na ulicy. Przynajmniej nie do momentu, kiedy swoim spokojnym, ciepłym głosem zaczyna nawoływać do pamięci o supremacji białej rasy.
Z rozmów reporterki z członkami Ku Klux Klanu i jego sympatykami przebija wizja świata, która sprawia wrażenie opowieści fantastycznej. Nie różni się niczym od teorii spiskowej na ogromną skalę – jako taka brzmi dostatecznie przekonująco, aby nietrudno było w nią uwierzyć. Istotą współczesnego Ku Klux Klanu zdaje się być nie tyle nienawiść rasowa, co głęboko zakorzenione przekonanie o potrzebie segregacji, koniecznej do… ocalenia białej rasy przez wyginięciem. Podobnie jak przed laty, i dziś tę postawę napędza paniczny strach przed utratą dominacji oraz apokaliptyczna wizja świata, która ze zdroworozsądkowego punktu widzenia wydaje się kompletnie obłąkana. Chociaż współcześnie wybiera raczej drogę – przynajmniej w przypadku tego konkretnego ugrupowania – łagodnej, acz uporczywej ewangelizacji, to nie da się tak łatwo zapomnieć, że z momentem wciągnięcia na głowę białego kaptura klansmeni XXI wieku podkreślają z całą mocą, że nie odcinają się bynajmniej od swojego dziedzictwa. Co więcej, nie próbują się go wypierać, legitymizując działania swoich poprzedników wyższą potrzebą, usprawiedliwiając barbarzyńskie i okrutne metody koniecznością zdecydowanego przeciwdziałania.
Thomas Robb odczuwa współczucie nie tylko wobec ludzi czarnoskórych, ale także wobec mieszkańców Azji, których postęp cywilizacyjny widzi wyłącznie jako adaptację wynalazków Aryjczyków. Przy czym przyznaje, że jeśli chodzi o zdolności odtwórcze, Azjaci nie mają sobie równych. Własnej wysokiej cywilizacji nie potrafili jednak stworzyć.
– Chińczycy też nie? – dziwię się.
– W Chinach odkryto groby Aryjczyków. Było ich tam pełno trzy tysiące lat temu.
– A Japończycy?
– Jestem pełen podziwu dla Japończyków ze względu na ich poczucie dyscypliny. Dla tego, jak się odbudowali po bombie w Hiroszimie, jak niedawno pozbierali się po trzęsieniu ziemi. Ale cóż oni takiego tworzą?
Jeżeli chodzi o Afroamerykanów, to według pastora nie potrafią ani tworzyć, ani adaptować, ani nawet utrzymać tego, co otrzymali w prezencie.
– Obarczanie białych winą za niewolnictwo to absurd. Kto skorzystał na niewolnictwie? Ostatecznie czarni. My tylko straciliśmy. Którym czarnym żyje się dziś na świecie równie dobrze jak potomkom niewolników w USA? Dostali dostęp do najlepszych szkół, do opieki społecznej i lekarskiej na najwyższym poziomie, do najnowocześniejszej technologii. A zawdzięczają to nie Martinowi Lutherowi Kingowi, tylko białym ludziom w Kongresie. Białym chrześcijanom naznaczonym skazą miłosierdzia.
Surmiak-Domańska z nieprzeciętnym wyczuciem wyłapuje drobiazgi z codzienności otoczającej ją społeczności, punktując celnie wszelkie dysonanse. Nie tłumaczy jednak przyczyn wiary w wypaczony obraz rzeczywistości, podrzucając czytelnikowi jedynie tropy, aby ten mógł dopasować samodzielnie wszystkie elementy układanki. Niesposobna zresztą oczekiwać od reporterki jednoznacznej odpowiedzi: jeśli taka w ogóle istnieje, to nie jest prosta i sama w sobie wymaga znacznie większej liczby zapisanych stron. To zadanie nie tyle dla reportera, co dla socjologa, kulturoznawcy, historyka, temat na potężną monografię biorącą się za bary nie tylko z Ku Klux Klanem, ale z ze zjawiskami fundamentalizmu, ksenofobii, rasizmu, społecznego wykluczenia, segregacji, z koncepcją teorii spiskowej jako takiej, ze społecznymi reperkusjami przez dekady podsycanego, panicznego strachu przez Obcym. A także – last but not least – z nierozliczonym wciąż problemem niewolnictwa.
Od dziecka do dziecka
Trudno jest znienawidzić żywych bohaterów tego reportażu i samo to jest już ogromnym sukcesem reporterki. Chociaż niesposobna się z nimi zgadzać (a przynajmniej ja w życiu konsekwentnie unikam ludzi, którzy z takimi poglądami się zgadzają), nie da się trwać w przekonaniu, że tego rodzaju postawy są wynikiem tylko i wyłącznie złej woli lub rodzącej się w próżni rasowej nienawiści. Istota problemu leży znacznie głębiej, zasadza się w unikatowej religijności Amerykanów i historii USA, wynika z lęków i niewiedzy, z błędnych założeń, roszczeniowej względem świata postawy i stereotypowo amerykańskiego przekonania (tak przecież błędnego nawet z punktu widzenia Europejczyka, a co dopiero poza kręgiem kultury judeochrześcijańskiej) o przesadnie znaczącej roli Stanów Zjednoczonych w historii świata.
Chociaż rozmówców Surmiak-Domańskiej niełatwo jest nienawidzić, niesposobna też czuć wobec nich sympatię, mimo że nie pozostawiają oni swoim zachowaniem wątpliwości co do własnej serdeczności, gościnności i otwartości. Kolejne rozmowy śledzi się na wzór intrygującego show w cyrku, nie dowierzając słowom, które padają w odpowiedzi na pytania reporterki. Bo jak inaczej traktować wynurzenia na temat Holocaustu jako żydowskiej mistyfikacji lub cywilizacji starożytnych Chin stworzonych ręką białego człowieka? „Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość” wywołuje mieszankę przerażenia, litości, obrzydzenia i niedowierzania. Z jednej strony odnosi się bezustannie wrażenie, że to wszystko tylko żart i że nikt przy zdrowych zmysłach nie może przecież wierzyć w tego rodzaju teorie. Z drugiej – pamięć podsuwa nagłówki donoszące o wydarzeniach, w kontekście których klansmeni tracą swój kuriozalny rys. Wypowiedzi kolejnych bohaterów reportażu bawiłyby do łez, gdyby nie niosły za sobą tak poważnych reperkusji w postaci realnej ludzkiej krzywdy, a przeobrażenie tajnych klanowych spotkań w rodzinny piknik z płonącym (czy też, jak chcą klansmeni: zapalonym; nie burning, a lightning a cross) krzyżem w roli głównej budzi zwierzęcy strach. Chciałoby się myśleć, że to jedynie atawizm, być może jednak tak właśnie wygląda prawdziwe zło: bez broni w ręku, deklarujące niechęć wobec przemocy i wygodnie mieszczące się w literze prawa, a jednak sączące truciznę w umysły kolejnych pokoleń po cichu, w atmosferze miłości bliźniego, zapakowaną zgrabnie w rodzinne wartości. Ten nowy, zmieniony Klu Klux Klan po raz kolejny staje się znakiem naszych czasów, idealnie oddającym lęki i napięcia współczesnego świata. Tym razem ma twarz Andrew Pendergrafta, wnuka Thomasa Robba: ten idealnie aryjski chłopiec swojego czasu wystąpił w serii internetowych vlogów skierowanych do jego rówieśników:
Tamtararara, bum bum! Krótki, elektryzujący dżingiel szykuje nas na coś mocnego, z dreszczykiem, tymczasem na ekran wskakuje chłopczyk, góra dziewięć lat, blondynek, koszula w kratę zapięta pod szyją. Na rękach chłopca szczeniaczek, bokserka ze słodką miną, w tle tapeta z ośnieżonymi choinkami.
„Cześć, jestem Andrew. A ten program jest dla wszystkich białych dzieciaków! – krzyczy Andrew, któremu pewnie powiedziano, żeby mówił śmiało. – Wiecie, że nasza bożonarodzeniowa konferencja bardzo się udała? Były kolędy, zabawy, piekliśmy ciasteczka, robiliśmy biały lukier na tort. Moja mama opowiadała nam, jak się robi lukier na gwiazdkowy tort. Że jeżeli do białego lukru dostanie się choć kropla innego koloru, to ten lukier już nigdy nie będzie biały. I tak samo jest z ludźmi. No, to by było na tyle. Do zobaczenia za tydzień. Bye, bye”. – Andrew macha łapką pieska.
Odcinki programu The Andrew Show trwają od kilku do kilkunastu minut.
„Oglądacie na Cartoon Network taki serial Tajemniczy Sobotowie? Tam jest chłopiec, Zak, który ma czarnego tatę i białą mamę. A może widzieliście nowy film z serii G.I. Joe? Jest tam taka scena, gdy biała kobieta i czarny mężczyzna się całują. To bardzo złe” – poucza chłopiec i głaszcze bokserkę. (…)
Każdy program z cyklu The Andrew Show kończą napisy: „Białe dzieci są mniejszością w USA. Białe dzieci są mniejszością na świecie. Ratujmy białą rasę”.
Andrew Pendergraft należy do Ku Klux Klanu od kołyski. Jego dziadek, pastor Thomas Robb, od ponad ćwierć wieku stoi na czele organizacji o nazwie Rycerze Ku Klux Klanu (The Knights of the Ku Klux Klan, KKKK) lub inaczej Partia Rycerzy (The Knights Party), a jego mama Rachel Pendergraft nosiła białą togę, jeszcze zanim nauczyła się chodzić. Siedziba partii mieści się w sąsiadującym z Missisipi stanie Arkansas, w wiosce Zinc na obrzeżach miasteczka Harrison.
https://www.youtube.com/watch?v=3OoX2j4KnnU
Niespełna 300 stron książki „Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość” to jeden, maksymalnie dwa dni lektury: nie da się od tego oderwać, nie da się przerwać, nie da się w to uwierzyć. To wstrząsający reportaż, który fascynuje swoją nieoczywistością i wywołuje moralny dysonans, przypominając, że potępienie ostatniego ogniwa w łańcuchu to droga łatwa, ale i ślepa. Gdzie szukać winnych, kogo oskarżyć, kogo ukarać i w jaki sposób? Na to Surmiak-Domańska nie daje odpowiedzi. „Ku Klux Klan” czyta się ze ściśniętym żołądkiem i uczuciem narastającego zagrożenia ze strony podłości, która ma twarz uśmiechniętej sąsiadki z naprzeciwka i jej grzecznych, uprzejmych dzieci. Ich prawdziwym przewinieniami są wiara i podatność na manipulację oraz niezdolność wzięcia odpowiedzialności za własny los.
Trzeba przeczytać.
*Wszystkie wyróżnione w tekście cytaty pochodzą z książki „Ku Klux. Klan. Tu mieszka miłość” Katarzyny Surmiak-Domańskiej.
„Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość” możesz kupić w wersji papierowej lub w formie ebooka – drobny procent od sprzedaży trafi wówczas na moje konto. Dokonując zakupu książki poprzez ktoryś z zamieszczonych w tym tekście linków przyczyniasz się do rozwoju bloga i umożliwiasz mi odwlekanie w nieskończoność momentu, kiedy będę musiała wziąć się za prawdziwą pracę. Z góry dziękuję.
Znajdź mnie na Goodreads.
Jeśli nie chcesz przegapić kolejnych wpisów, obserwuj mnie na Facebooku lub Twitterze. Zwłaszcza na Twitterze. Tam jest po prostu fajniej. Jeśli jednak wolisz Facebooka, dołącz do mojej grupy „Wygrzebki: pretensje do kultury”, która w założeniu ma stać się miejscem do merytorycznej dyskusji na związane z kulturą tematy niekoniecznie z pierwszych stron gazet.