Czego nauczyły mnie rzeczy, które zrobiłam za pieniądze?
Wpis jest wynikiem współpracy z marką Lidl.
***
Pierwsze pieniądze w życiu zarobiłam w roku pańskim tak odległym, że najstarsi górale nie pamiętają, czyli gdzieś pod koniec lat 90. Miałam wówczas może 11 lat i zawzięcie rozprowadzałam wśród szkolnych koleżanek (oraz ich matek) kosmetyki popularnej wówczas marki, której produkty dostępne były dzięki pośrednictwu uzbrojonych w katalogi konsultantek. Tak właśnie zarobiłam na pierwsze markowe dżinsy, wykorzystując przy zakupie zniżkę uzyskaną z pomocą nakrętek z butelek Coca-Coli, zbieranych konsekwentnie przez kilka miesięcy. Parę tygodni później pojechałam na letni obóz, tam rozdarłam moje drogocenne dżinsy na kolanie i tak zakończyła się moja przygoda z luksusem. Nie zniechęciło mnie to jednak do zarabiania – wcześnie odkryłam, jak smakują własnoręcznie pozyskane fundusze i jak bardzo różni się ich wydawanie od dysponowania środkami wydzielanymi przez rodziców.
Pierwsza praca, czyli co zrobiłam dla pieniędzy
Przez ostatnie 20 lat życia robiłam różne rzeczy za pieniądze i dla pieniędzy: oprócz kosmetycznej dilerki trudniłam się myciem okien, udzielaniem korepetycji, a raz nawet brałam udział w zorganizowanej dla dużej korporacji grze miejskiej, podrzucając koperty we wskazane miejsca, aby mogli je tam odnaleźć uczestnicy zabawy. Zdarzyło mi się obsługiwać magazyn niewielkiego sklepu internetowego i biegać na pocztę z torbami pełnymi paczek do wysłania. Przez wiele lat wyszukiwałam w szmateksach ciekawe ubrania i odsprzedawałam je z zyskiem na serwisach aukcyjnych, podobnie robiłam też ze znalezionymi w antykwariatach rzadkimi książkami. Chociaż nigdy nie były to zawrotne kwoty i pewnie bez stypendiów naukowego oraz socjalnego i tak umarłabym na studiach z głodu, to te dodatkowe pieniądze zawsze umilały kolejne miesiące.
Zanim wylądowałam w agencji reklamowej, długo bałam się, że taka niedojda jak ja nie znajdzie nigdy żadnej pracy i chcąc nie chcąc będąc musiała w końcu wyjść bogato za mąż, bo nie ma dla mnie innego ratunku. Póki co, odpukać, wciąż jeszcze się jakoś trzymam, chociaż grożono mi zamążpójściem już dwukrotnie. Niby półżartem, ale wiadomo, lepiej dmuchać na zimne.
Kiedy przyszło do złożenia pierwszego CV, miałam w efekcie, że tak powiem, pełno w spodniach ze strachu. Bo cóż ja niby miałam za doświadczenie? Sytuacja była paląca, bo kiedy studia wreszcie ze mną skończyły, skończyły się i comiesięczne wpływy na konto za piękne oceny i nikt nie chciał już płacić za moją średnią w indeksie. Nie byłam na tyle naiwna, żeby wierzyć, że zapłaci za nią pracodawca, ale ta świadomość stawiała mnie pod ścianą: czy ja w ogóle miałam cokolwiek do zaoferowania potencjalnemu szefowi? Człowiekowi, którego musiałam przekonać, żeby od ręki dał mi umowę o pracę i czterocyfrowe wynagrodzenie bez jedynki z przodu na rękę?
Pozostała mi jedynie kreatywność: wypisałam na kartce wszystkie rzeczy, które kiedykolwiek robiłam i spędziłam dobrych parę dni, kombinując, jak zaprezentować to doświadczenie w taki sposób, żeby nie wyglądało na kompletnie bezużyteczne. I kiedy się nad tym głowiłam, ostatecznie dotarło do mnie, że to nie do końca tak, że ja nic nie potrafię i nie mam żadnych umiejętności.
„Nigdy nie będę PRowcem!”, tak mówiłam
Koniec końców zostałam PRowcem, chociaż przez dobrą dekadę zarzekałam się, że spośród wszystkich zawodów na ziemi nigdy nie wybiorę pracy handlowca i PRowca właśnie. Powód? Chociaż dzisiaj wydaje mi się to absurdalne, wówczas byłam przekonana, że kiepsko radzę sobie w kontakcie z innymi ludźmi, nie mam za grosz daru perswazji i co jak co, ale na pewno nie jestem asertywna. Chociaż z asertywnością wciąż bywa u mnie różnie, to obecnie słynę wśród znajomych z tego, że regularnie podrzucam im linki do produktów, na które natychmiastowo wydają pieniądze. To tyle, jeśli chodzi o wstręt do handlu i brak umiejętności przekonywania.
Chociaż nie przeczę, że w zdobyciu pracy najbardziej pomogło mi kilka lat prowadzenia bloga i pewne doświadczenie związane z mediami społecznościowymi, to dopiero na etacie w agencji zrozumiałam, jak wiele nauczyłam się, robiąc dziwne lub zupełnie banalne rzeczy. To w tym czasie odkryłam, że nie ma czegoś takiego, jak zbędne doświadczenie zawodowe – jest tylko takie, z którego pracownik nie potrafi wyciągnąć żadnych wniosków. Którego nie potrafi wykorzystać, żeby sięgnąć po coś lepszego.
Copywriting, w którym na pozór powinnam czuć się od pierwszej chwili jak ryba w wodzie, był dla mnie na początku problematyczny. Mimo że pierwszy tekst opublikowałam w drukowanym, płatnym czasopiśmie w wieku 14 lat, w liceum za swoje wypociny dostawałam już pieniądze, po zakończeniu szkoły średniej załapałam się nawet na praktyki do lokalnego dziennika, a za sobą miałam już dziesiątki postów na blogu i recenzji dla różnych portali, to teksty reklamowe wymagały ode mnie przestawienia się na kompletnie inny sposób operowania słowem. Nic to jednak – kiedy załapałam już, na czym polegają zasady nowej zabawy, zaczęłam się po prostu uczyć. Czy poszłoby mi to tak sprawnie, gdybym wcześniej nie pisała przez ponad 1,5 dekady? Najprawdopodobniej nie.
Czego nauczyło mnie robienie dziwnych rzeczy
Amatorsko prowadzone fanpage’e niewielkich firm i klubów dały mi elementarną wiedzę na temat tego, jak działają social media. Wysyłając dziesiątki paczek nauczyłam się sprawnego załatwiania spraw i optymalizacji kosztów. Praca w charakterze stage managera na festiwalu hip-hopowym pozwoliła mi sprawdzić się w sytuacjach kryzysowych, wymagających nie tylko żelaznej kondycji psychicznej (fizycznej w sumie też), ale i błyskawicznego rozwiązywania problemów pod presją. Zaprawdę, powiadam Wam – jak człowiekowi schodzi właśnie ze sceny artysta, następny w kolejności muzyk informuje przez telefon, że spóźni się o dobrą godzinę do dwóch, a nie istnieje możliwość, żeby zaprosić na ową scenę kogokolwiek innego, bo wszyscy na tej scenie albo już byli albo jeszcze nie przyjechali, to po takiej nocy żaden facebookowy fakap nie jest już w stanie spędzić snu z powiek. Ten sam festiwal nauczył mnie zresztą uśmiechania się szeroko nawet wtedy, kiedy kolana uginają mi się już ze zmęczenia oraz tego, jak wyprzedzać pragnienia i żądania – wówczas artystów, dzisiaj klientów. Nie powiem, to mi się naprawdę wielokrotnie w życiu przydało.
Wielokrotnie myślałam o tym, czy jakakolwiek z rzeczy, na które poświęciłam w życiu czas, okazała się tego czasu stratą. I wiecie co? Wychodzi na to, że nie: w momentach, kiedy z Fortuną było mi wybitnie nie po drodze, rozważałam nawet podjęcie pracy w charakterze stajennej, albowiem po 10 latach wożenia tyłka na koniu (czemu towarzyszyło wielokrotnie przerzucanie gnoju widłami i czyszczenie sprzętu) i temu mogłabym podołać. W agencji reklamowej zrozumiałam, że nawet te dziecięce doświadczenia ze sprzedażą kosmetyków z katalogu – ach, te mimochodem, jakby od niechcenia wygłaszane sugestie i rady, które skłaniały do zakupu moje ofiary, te atrakcyjne systemy rabatów oferowanych klientkom i kuszące gratisy! – pomogły mi odnaleźć się w dorosłym życiu. To dzięki temu właśnie zajęciu, wykonywanemu przez dobrze ponad dekadę, nauczyłam się przekonywać, przewidywać, radzić sobie z podstawami obsługi klienta. Czego nie omieszkałam w odpowiedni sposób podkreślić w swoim CV.
Kim zostanę, kiedy będę już dorosła?
Dziś mam 30 lat. W zasadzie w dalszym ciągu jestem koncertową niedojdą i tak naprawdę dalej nie wiem, co chcę robić, kiedy będę już duża. Ostatnio Fortuna znowu się na mnie jakby wypięła, ale od dawna nie mam w sobie już tego strachu, że nie dam rady. Dziś wiem już, jak zaprezentować swoje umiejętności, mam świadomość własnych kwalifikacji i umiem zabrać się do rzeczy od właściwej strony. A jeśli czegoś nie będę wiedzieć? Cóż, wtedy po prostu zapytam, doczytam i się nauczę. Nie widzę problemu. Gdybym powiedziała Wam, co obecnie robię, i tak nie uwierzylibyście mi na słowo. Ale o tym już innym razem.
Pomysł na ten tekst chodził po mnie już od dawna, ale do przelania go w okno WordPressa zmotywowała mnie dopiero propozycja współpracy ze znaną Wam na pewno firmą Lidl. Chociaż w pierwszej kolejności pomyśleliście na pewno o supermarketach, to tym razem Lidl występuje w nieco innej roli: jako potencjalny pracodawca. Nie piszę tego, rzecz jasna, po to, żeby zachęcić Was do rzucenia własnej kariery zawodowej i zaczęciu wszystkiego od nowa w ramach pracy dla tej firmy, bo nie o to tu chodzi (ale jeśli macie ochotę, to czemu nie, nic nie stoi na przeszkodzie). W czym zatem rzecz? Ano w tym, że jeśli jesteście obecnie w kwiecie wieku, to znaczy jesteście na studiach lub bezpośrednio po nich i podobnie jak ja parę lat temu trzęsiecie portkami na myśl o zderzeniu z dorosłością, to mam dla Was propozycję, dzięki której zwiększycie swoje szanse na lądowanie w prawdziwym życiu. A to prawdziwe, samodzielne życie ma oprócz obowiązków tę ogromną zaletę, że naprawdę wolno rano jeść pizzę, na obiad lody, a potem można nie sprzątać swojego pokoju. Co prawda radość z tych atrakcji mija najdalej koło trzydziestki, kiedy nagle okazuje się, że te opowieści o spowolnieniu metabolizmu to nie fikcja, żołądek coraz gorzej reaguje na takie śmiałe eksperymenty, a w ogóle to człowiek ma alergię i nietolerancje na wszystko, co daje szczęście. Do tego brud zwyczajnie zaczyna drażnić. Ale nie zmienia to faktu, że zdążycie się tym wszystkim nacieszyć. A będziecie cieszyć się tym jeszcze bardziej, mając w kieszeni TYMI RĘCAMI zarobiony pieniądz.
The Lidl Way To Career: zarób pieniądze na stażu, nie parząc kawy szefowi
Kilka dni temu ruszyły zapisy na skierowany do studentów i świeżo upieczonych absolwentów studiów program stażowy The Lidl Way To Career. 11 i 12 kwietnia w Nobel Tower w Poznaniu podczas Recruitment Days odbędą się sesje Assessment Center: po wykonaniu zadań rekrutacyjnych spośród kandydatów zostanie wyłonionych 25 osób, które w terminie od lipca do września 2018 odbędą trzymiesięczny staż w centrali Lidla w Jankowicach pod Poznaniem. Staż jest – uwaga – płatny i to całkiem przyzwoicie, bo każdy spośród ponad 20 stażystów otrzyma wynagrodzenie w wysokości 3 000 zł brutto.
Jeśli szukacie miejsca, w którym moglibyście przez wieczność parzyć kawę, to najlepiej zostańcie profesjonalnymi baristami i róbcie to jak należy w dobrej kawiarni. Na tym stażu, jak obiecuje Lidl, nie będziecie się nudzić i biegać na posyłki: każdemu ze stażystów zostanie przydzielony indywidualny projekt, którego wyniki ów stażysta będzie miał okazję zaprezentować przez zarządem firmy. A co później? Cóż, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby rzucić pracodawcę na kolana swoim zaangażowaniem, zaradnością i kreatywnością i w efekcie aplikować na pełnoprawne stanowisko.
Kreatywność przyda się Wam zresztą już na starcie: Lidl traktuje swój program stażowy bardzo poważnie i kładzie nacisk na wybór jak najlepszych kandydatów. Nie mogę Wam powiedzieć, na czym będzie polegało zadanie rekrutacyjne, ale zdradzę Wam, że motywem przewodnim będą… lotniska i podróżowanie, a rekrutujący będą oczekiwać od Was przede wszystkim predyspozycji do wykonywania określonych zadań, pomysłowości i nieszablonowego myślenia. Więcej na temat konkretnych wymagań przeczytacie na stronie internetowej.
Pamiętajcie – nawet najbardziej nieogarnięta niedorajda jest w stanie utrzymać się na powierzchni tego brutalnego świata. Just look at me i… powodzenia!