Dlaczego nie lubię eksperymentów: moje wielkie kosmetyczne rozczarowania
Od jakiegoś czasu staram się nie eksperymentować już na swojej skórze – jeśli jakiś kosmetyk mi służy, istnieje ogromne prawdopodobnieństwo, że będę go używać bezustannie, opakowanie za opakowaniem. Niestety, nie zawsze jest to możliwe: potrzeby skóry i włosów zmieniają się wraz z wiekiem, czasami trzeba sięgnąć po produkty do zadań specjalnych lub pogodzić się z koniecznością np. rozprasowania zmarszczek. Nie lubię tych zmian; zbyt często kończą się wyrzuceniem pieniędzy w błoto i irytującym rozczarowaniem, a co gorsza – dalszymi żmudnymi poszukiwaniami. Chociaż ostatnio wybieram już tylko kosmetyki naturalne, pozbawione szkodliwych składników, to w nieodległej przeszłości nacięłam się na parę popularnych produktów, przed którymi chciałabym Was dzisiaj przestrzec. Nie popełniajcie moich błędów.
Mam skłonną do przesuszania skórę, która zwłaszcza zimą wymaga starannej pielęgnacji. Obecnie traktuję ją przede wszystkim olejkami (chociaż rozglądam się już za jakimś kremem lub serum), ale zanim zdecydowałam się na ten krok, nabyłam drogą kupna kilka rzeczy. Cóż mogę powiedzieć: nie przypadły mi do gustu. Niekoniecznie dlatego, że same w sobie są fatalne, po prostu nie polubiły się z moją cerą, włosami, skórą całego ciała. Na pewno nie zdecyduję się na ponowny zakup, a w przypadku marek, których dobrze nie znam, ta jedna wpadka wystarczyła mi, żeby omijać wzrokiem całe serie w drogerii.
Najbardziej rozczarował mnie bogaty krem odżywczy do cery suchej marki Mixa – sporo słyszałam o tym, jak świetnie produkty tej firmy sprawdzają się w kontakcie ze skórą atopową, dla mnie jednak był to chyba najbardziej zapychający krem w życiu. A stosowałam przecież produkty o 80% zawartości tłuszczu! Po kilku próbach zostawiłam słoiczek u babci, do której wpadam kilka razy w miesiącu – przy kilkudniowym stosowaniu nie wyrządzał mojej cerze strasznej krzywdy, a zdarzało mi się używać go także do dłoni oraz stóp. Nie lubiłam jednak po niego sięgać i to nie tylko z powodu uczucia zatkanych na całej twarzy porów: krem ma dość ostry, chemiczny zapach, który mocno mnie drażnił – typowy dla drogeryjnych produktów, zawierających często zbyt wiele sztucznych aromatów. Nigdy więcej! Jedyną zaletą kremu Mixa jest szklany słoiczek. To za mało, żeby kogokolwiek przekonać.
Nieco lepiej wypadał krem udoskonalający L’Oreal – nie żeby jakoś specjalnie udoskonalał, ale po prawdzie to nie o to mi chodziło, kiedy go kupowałam. Nie mam problemu z niedoskonałościami skóry, przebarwieniami, wypryskami czy innymi skazami, oczekiwałam więc po prostu nawilżenia i uczucia miękkiej, gładkiej skóry. Niestety, ten produkt z kolei okazał się po prostu za słaby: moja cera domagała się więcej wilgoci i składników odżywczych, szybko stawała się ściągnięta i zdarzało się, że powtarzałam aplikację kremu kilka razy w ciągu dnia. Jego lekka konsystencja mogłaby sprawdzić się latem w kontakcie z normalną cerą niewymagającą specjalistycznej pielęgnacji. Jeśli zatem jest Wam w zasadzie wszystko jedno, czym się smarujecie, bo Wasza skóra zawsze jest w świetnej formie, to śmiało możecie wrzucić Skin Perfection do koszyka. Pytanie tylko, po co.
Krem szybko się wchłania i ma przyjemny, świeży zapach, który kojarzył mi się nieco z zieloną herbatą. To na pewno jego atut. Niestety nawet w połączeniu z ładnym opakowaniem (ciężki, szklany słoiczek) to wciąż zbyt mało, żeby zachęcać kogokolwiek do wydawania pieniędzy.
Nie mniejszym rozczarowaniem okazał się spray do włosów z solą morską Toni&Guy. Od dawna szukam dobrego produktu tego typu, bo bardzo lubię efekt potarganych wiatrem i usztywnionych nieco solą włosów, jak wtedy kiedy swobodnie wysychają na słońcu po wyjściu z morza. Tutaj jednak szybko się zniechęciłam: spray sprawiał, że świeżo umyte włosy stawały się lepkie i przyklapnięte, a kiedy jakimś cudem udawało się je fajnie ułożyć, efekt znikał w mgnieniu oka. Wciąż mam gdzies resztkę tego sprayu, ale raczej już go nie użyję – niedawno kupiłam podobną mgiełkę do włosów marki Lush i mam nadzieję, że okaże się ona lepsza.
Do gustu nie przypadł mi również popularny wśród instagramerek krem Miya – nie wiem, skąd ten hype (wyczuwam dużo gratisów od marki), ale to prawdopodobnie jeden z najbardziej przereklamowanych kosmetyków ostatnich miesięcy. Kupiłam myWONDERBALM w promocyjnej cenie i przynajmniej z tego się cieszę: niestety nie zwróciłam wcześniej uwagi, że to nie produkt do twarzy, a uniwersalne mazidło do ciała, dłoni i wszystkiego, co ma się ochotę nasmarować. Łącznie z twarzą, ale jakoś nie przekonuje mnie koncepcja wcierania w dłonie tego samego produktu, którego używam do policzków. Głównie dlatego, że moje policzki po prostu potrzebują czegoś wiecej.
MyWONDERBALM to zatem kosmetyk, który nie robi w zasadzie nic. Trochę nawilża, ale niespecjalnie – nie przyda się ani do przesuszonych dłoni, ani do suchej skóry ciała ani do cery podatnej na przesuszanie. Być może lepiej sprawdzi się latem, ale nie wyobrażam sobie, żeby miał być moim podstawowym produktem pielęgnacyjnym. Sięgam po niego czasami w ciągu dnia, kiedy chcę się dodatkowo nawilżyć, ale to troche bez sensu – nikt nie kupuje kosmetyków do pielęgnacji po to, żeby nacierać się nimi po 15 razy dziennie. Koniec konców jest to jak dla mnie produkt dla młodych osób o skórze pozbawionej jakichkolwiek dolegliwości i problemów, które szukają kosmetyku na wyjazd. Takiego, który w jednej tubce pomieści wszystko i którym będzie można nacierać się przez kilka dni od stóp do głów. Mnie po czymś takim prawdopodobnie odpadłaby twarz. Płatami.
Ale hej, przynajmniej ładnie to to pachnie. O ile ktoś lubi zapach dzikiej róży. Bo jeśli nie lubi, to raczej słabo. Ja po pozostałe produkty tej marki na pewno już nie sięgnę.
Z kosmetykami Tołpy mam wątpliwą przyjemność co roku podczas festiwalu Nowe Horyzonty. Nie zrozumcie mnie źle – cieszę się, że marka jest sponsorem i że podrzuca swoje produkty do presspacków, bo nie muszę zabierać ze sobą żelu pod prysznic. Ja po prostu unikam nakładania tych rzeczy na twarz, bo wydają mi się bardzo kiepskie i zdecydowanie niewarte swojej ceny. Maseczki wielokrotnie podrażniły mi skórę, przy przemywaniu policzków płynem micelarnym mam wrażenie, jakbym miała w ręku wacik nasączony wodą z kranu, a kremy, które z założenia miały nawilżać, nie działały kompletnie: kilka minut po nałożeniu moja cera była ściągnięta i sucha w dotyku jak pergamin. Chociaż przetestowałam wiele kosmetyków tej marki, żaden nigdy nie zrobił na mnie dobrego wrażenia – w najlepszym wypadku był neutralny, jak płyn do higieny intymnej lub żel pod prysznic. Pytanie, po co płacić tyle kasy za wcale nietani produkt, skoro identycznie działa jego znacznie tańszy odpowiednik. Nierzadko z lepszym składem. Ja jestem na nie i chyba nigdy już nie sięgnę po żaden kosmetyk Tołpy.
Przez wiele lat używałam latem rajstop w sprayu Sally Hansen – kocham ten produkt całym sercem i nieodmiennie jaram się efektem gładkich, opalonych nóg, który gwarantuje jego nałożenie. Problem polega na tym, że nie jest to kosmetyk tani – zwykle kupuję go w dobrej cenie w sieci (jako że wiele osób sprowadza go z krajów, gdzie jest znacznie tańszy), ale i tak ucieszyła mnie informacja o rzekomo równie dobrym odpowiedniku marki Venus, dostępnym w drogeriach za kwotę przyjazną kieszeni. Kupiłam. I to był błąd. Najpierw sięgnęłam po fluid/balsam w piance poprawiający koloryt, później po rajstopy w sprayu i obydwoma jestem tak samo rozczarowana. W przypadku Sally Hansen zdarzało mi się nakładać spray bezpośrednio spryskując nogi i rozcierając płyn lub psikając najpierw na dłoń – nie miało to większego znaczenia. Więcej – nierzadko aplikowałam spray bezpośrednio po goleniu nóg, nigdy nie wywołując podrażnień. Brązowy płyn rozprowadzał się równo i gładko, bez zacieków, smug i plam.
W przypadku obydwu tańszych produktów efektem spryskania świeżo ogolonych nóg był mój kwik. Łydki paliły mnie żywym ogniem, na skórze pojawiły się czerwone kropki, które nie zniknęły nawet po zmyciu kosmetyku. Kiedy zrobiłam drugie podejście, robiąc już stosowną przerwę po goleniu (co jest kompletnie bez sensu, bo zwykle jak człowiek ogoli sobie świeżo nogi to chce żeby od razu wyglądały super, a nie następnego dnia, kiedy nie są już idealnie gładkie), dobre pół godziny męczyłam się z rozcieraniem tego cholerstwa. Efekt – smugi, plamy, zacieki, a przy intensywnym wcieraniu kuleczki schodzącego ze skóry płynu. Próbowałam z balsamem, bez balsamu, próbowałam nakładać na różne sposoby i w różnych ilościach – to na nic. To po prostu tani, kiepski kosmetyk. Żałuję zakupu. Mam wrażenie, że tymi produktami zachwycają się dziewczyny, które nigdy nie używały rajstop w sprayu Sally Hansen i nie dostrzegają różnicy w jakości. Może myślą, że to musi być takie trudne?
Nieco lepiej przedstawia się sprawa z kremem do depilacji Bielenda Vanity, bo ten przynajmniej robi to, co ma robić, to znaczy usuwa włosy. Ale i tak żałuję, że poskąpiłam podczas zakupów na Veeta: produkt Bielendy jest rzadki, wręcz półpłynny, przez co sprawia trudności przy nakładaniu. Zdarza mu się spływać ze skóry i skapywać na podłogę. Nie to, że nie da się go używać, bo można problem opanować, ale jeśli ktoś jest tak wygodny jak ja, to niespecjalnie ma ochotę użerać się z kosmetykiem, którzy rzuca kłody pod nogi. Następnym razem po prostu szarpnę się na tego Veeta, bo jeszcze nigdy mnie nie zawiódł.
Przykrym zaskoczeniem był dla mnie suchy szampon firmy Isana, którą bardzo lubię (to niedroga marka własna sieci Rossmann). Rzadko sięgam po suchy szampon, ale lubię mieć pod ręką taki, który naprawdę odświeża włosy. Odkąd jednak z półek zniknął świetny spray Nivei, nie mogę znaleźć dobrego zamiennika dość drogiego i nie tak łatwo dostępnego szamponu Toni&Guy. Szkoda – produkt Isany jest nie dość, że mało wydajny, to jeszcze nawet po wypsikaniu na łeb połowy opakowania nie gwarantuje pożądanego efektu. W zasadzie trudno mówić tu o jakimkolwiek efekcie. Chociaż więc marka ta ma naprawdę fajne składy (zwłaszcza przy tych cenach), to tego szamponu więcej już nigdy nie kupię.
I wreszcie last but not least – oliwka dla niemowląt w sprayu Johnson’s Baby. Firma nie ma obecnie chyba zbyt dobrej opinii wśród świadomych konsumentów, jako że składy jej produktów pozostawiają wiele do życzenia. Sama jednak kupiłam tę oliwkę ponownie po latach, bo kiedyś bardzo ją lubiłam. Nie wiem jednak, czy za czasów mojej młodości miała inny skład czy po prostu ja byłam tak niewymagająca – tym razem nie jestem w stanie jej używać. Przyzwyczajona na co dzień do olejków, nie spodziewałam się, że oliwka będzie tak lepka i oporna we wchłanianiu. Na długo po aplikacji mam wrażenie, że cała się kleję, a żeby skóra była jakoś obłędnie nawilżona, to nie mogę powiedzieć. Koniec końców ostatnio używałam tego produktu do czyszczenia monet z rdzy. Sprawdził się świetnie. Zostawiłam oliwkę na półce, bo może jeszcze kiedyś przyda się w podobnym celu. Ale na skórę nie mam zamiaru nakładać jej nigdy więcej.
A Was jakie kosmetyczne zakupy rozczarowały ostatnimi czasy?