5 praktycznych rzeczy, które warto mieć tego lata
Jestem straszną gadżeciarą. Myślę, że to przede wszystkim skutek uboczny mojego lenistwa: lubię przedmioty, które ułatwiają mi życie i sprawiają, że staje się wygodniejsze. Nie jestem i nigdy nie byłam minimalistką, chociaż ubrań czy butów mam dokładnie tyle, ile potrzebuję i ani więcej – kilka półek, jedna niewielka szafa z rzeczami wiszacymi na wieszakach. Może tylko książek powinnam się pozbyć, bo tych mam zdecydowanie za dużo, ale od czasu kupienia Kindle’a nie dorzuciłam do sterty ani jednego papierowego egzemplarza, więc nie jest najgorzej. Kiedy kupuję coś nowego, zazwyczaj pozbywam się starego, podniszczonego lub mniej funkcjonalnego odpowiednika: mam jeden ukochany kubek do herbaty, jeden zestaw do mate, dwa czy trzy zestawy pościeli i trzy ręczniki, których używam na zmianę. Często myślę o dniu wyprowadzki z obecnego mieszkania, która wcześniej czy później nastąpi i staram się zachować mentalną gotowość zastanawiam się nad tym, co zostawiłabym, a co chciałabym jednak zachować i zabrać ze sobą. Chociaż próbuję nie przesadzać, niełatwo byłoby mi zrezygnować z wielu przedmiotów.
Minimalistyczne życie wydaje mi się, szczerze mówiąc, bardzo niewygodne – już teraz mam świadomość, jak ogromnym komfortem jest dobrze wyposażona kuchnia i wiem dobrze, że posiadanie tylko jednego garnka i jednej patelni uniemożliwia gotowanie z prawdziwego zdarzenia. To trochę tak jakby mieć w kuchni dwa palniki, bitch please. A ja lubię mieć przydatne gadżety służące do jednej określonej rzeczy, bez których co prawda da się żyć, ale co to za życie.
Kubek termiczny Contigo
Gdyby człowiek się upadł, to yerba mate można zaparzyć nawet i w kubku. Ba, znam takich, co przygotowują ją we french pressie i nie potrzebują bombilli. Ale ja najzwyczajniej w świecie lubię patrzyć ją w glinianym matero od polskiej marki fair trade Pizca del Mundo i lubię pić tak, jak się ją tradycyjnie piję, cedząc przez specjalną słomkę. Zawsze mam też pod reką kubek termiczny z gorącą wodą – bieganie do kuchni za każdym razem, kiedy muszę dolać do matero, strasznie denerwowało mnie od razu po zakupie i szybko dorzucilam do koszyka kubek Contigo. Do tego modelu można dokupić wygodne sitko do zaparzania herbaty liściastej, dzięki czemu można zrobić sobie coś dobrego do picia nawet w podróży (herbaty nie zalewa się wrzącą wodą, serio – nie macie pojęcia ile razy robiłam napar z gorącej surowej wody dostepnej w kranie, kiedy nie miałam w zasiegu wzroku nawet McDonaldsa, gdzie przegotowaną wodę wydadzą człowiekowi bez większego problemu). Sitko ma specjalną nakładkę, dzięki czemu po wyjęciu go z kubka można liście wrzucić szczelnie zamknięte do torebki i w zasadzie po chwili zaparzyć raz jeszcze.
Kubek termiczny sprawdza się też w wysokich temperaturach – nocą robię cold brew (herbatę, nie kawę) w specjalnej butelce w lodówce, rano przelewam tylko napój do kubka termicznego i zabieram ze sobą. Żyć nie umierać. Staram się nie kupować butelkowanej wody; w ciągu ostatnich kilku lat zdarzyło mi się to może kilka razy. Nie piję do tego raczej soków (chyba że złapię gdzieś mandarynkowy lub grejpfrutowy świeżo wyciskany), a Coca-Cola i inne takie średnio sprawdzaja się podczas upałów. Butelkowana herbata z kolei cóż, jest rzadkością. Nie mówię tu przy tym o żartach typu Ice Tea, których nie ruszyłabym kijem przez szmatę, ale o napojach takich je te oferowane przez markę Soti – nie należą do najtańszych, a do tego nie są obezwładniające w smaku. Ot, zwyczajna herbata, w dodatku wcale nie jakaś wybitna czy wyjątkowo dobrze zaparzona.
Butelka do parzenia cold brew Hario
A jeśli już jesteśmy przy cold brew tea: z 1,5 roku temu podpatrzyłam u Krzysia butelkę do parzenia herbaty na zimno i zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Nie ukrywam, że nie jest to gadżet niezbędny do życia, bo równie dobrze można wrzucić zaparzacz do dzbanka na herbatę i zalać zimną wodą, ale strasznie się cieszę, że ją kupiłam. Mieści się w na drzwiczkach lodówki, fajnie wygląda, nie przecieka, łatwo się ją czyści (mam na tyle małe dłonie, że nie mam problemu z wyszorowaniem jej od środka), a sama herbata parzona na zimno to zupełnie inny smak i aromat. Jeśli tak jak ja jesteście maniakami tego napoju, koniecznie spróbujcie tej metody – nie szalejcie tylko z ilością suszu, bo długi czas parzenia sprawia, że smak jest wystarczająco wyraźny. Butelkę można odłożyć w chłodne miejsce lub po prostu wstawić do lodówki (taka herbata jest najlepsza!) i zostawić w spokoju na kilka godzin. Mój faworyt ostatnich dni to wysokiej jakości biała herbata z liśćmi świeżej mięty. Jest subtelna w smaku, delikatna i bardzo orzeźwiająca, a przy tym zdrowa, do tego świetnie gasi pragnienie. Żałuję jedynie, że moja butelka jest czerwona – nie lubię tego koloru i zdecydowanie wolałabym czarną lub niebieską, takich jednak nie ma w ofercie. Co zrobić!
Kubeczek menstruacyjny LilyCup Compact
Z innej beczki: parę miesięcy temu za namową Natalii kupiłam sobie pierwszy kubeczek menstruacyjny. Używam go od 3 czy 4 cyklów i istnieje szansa, że już nigdy nie sięgnę po tampony czy podpaski. Po pierwsze nie wyrzucam codziennie podczas okresu dodatkowych śmieci, po drugie nie czuję się podczas upałów obrzydliwie, a po trzecie – i to jest coś, o czym czytam w wypowiedziach bardzo wielu dziewczyn – przestałam brać tabletki przeciwbólowe pierwszego dnia miesiączki. Początek okresu zawsze kojarzył mi się z bólem, cierpieniem i umieraniem, a teraz najczęściej o tym zapominam. Nie wiem, czego to kwestia – nie jest tajemnicą, że zwykłe podpaski, wkładki i tampony, podobnie jak płatki kosmetyczne, są bielone chlorem, a do tego zawierają śladowe ilości pestycydów, pyretroidów czy rakotwórczego glifosatu. Co prawda producenci zarzekają się, że tak niewielkie dawki nie są szkodliwe dla zdrowia, a produkty są dopuszczone do sprzedaży, ale specjaliście zwracają uwagę, że brakuje tu badań dotyczących drobnoustrojowego wchłaniania substancji z pochwy, która ma bardzo selektywną przepuszczalność. Nawet jeśli te substancje nie są w tak niewielkim stężeniu rakotwórcze czy w ogóle nawet szkodliwe, to nie można wykluczyć, że mogą mieć działanie drażniące i wzmagają przykre dolegliwości podczas miesiączki.
Ekologiczne podpaski, tampony i wkładki są z kolei naprawdę drogie i ich regularne stosowanie jest dość kosztowne. Kubeczek to tymczasem wydatek jednorazowy (na całe lata przy odpowiedniej konserwacji) i zwraca się się już po kilku cyklach (kilkunastu w przypadku droższych modeli). Silikon medyczny jest całkowicie bezpieczny dla zdrowia i nietrudno utrzymać go w czystości, a jego niewielkie rozmiary docenią też kobiety, którym walające się po szafkach paczki podpasek zagracają przestrzeń. Ja wybrałam teleskopowy model LiliCup Compact, który składa się do rozmiarów niewielkiego krążka i który można zawsze nosić w torebce w dołączonym do zestawu plastikowym pojemniczku. Mały i leciutki, mieści się w kosmetyczce, więc nie ma opcji, że kiedykolwiek zaskoczy mnie jego brak.
Nie jestem specjalistką od kubeczków, więc nie jestem w stanie odpowiedzieć na wszystkie pytania z nimi związane, ale Natalia tak – powie Wam, jak dobrać odpowiedni model i wielkość kubeczka, jak o niego dbać, jak przechowywać i czyścić, a nawet jak go poprawnie włożyć, wyjąć i opróżnić. Serio, to jest do zrobienia nawet w miejscu publicznym, chociaż kubeczek po włożeniu można nosić nieprzerwanie nawet przez 10 godzin i najprawdopodobniej nieczęsto będziecie w sytuacji, w której musiałybyście opróżnić go poza domem w publicznej łazience ze wspólnymi umywalkami. W takiej sytuacji zawartość kubeczka można po prostu wylać do toalety, a sam kubeczek przepłukać wodą z butelki lub po prostu wytrzeć papierem toaletowym i założyć z powrotem. Ale spokojnie można też włożyć go rano, iść do pracy i opróżnić po powrocie. Żaden problem, nawet przy bardzo obfitych miesiączkach.
Nie ukrywam że dla mnie koronnym argumentem było właśnie ograniczenie produkowanych śmieci, ale odkąd zauważyłam wyraźne zmniejszenie dolegliwości (a uwierzcie mi, tego rodzaju bóle nie są czymś, czego nagły brak można sobie wmówić), jakoś nie przewiduję powrotu do tamponów i podpasek. Ze wszystkich ważnych zakupów jakich dokonałam w ostatnim czasie, kubeczek menstruacyjny na pewno łapie się do pierwszej dziesiątki. Zaraz obok Kindle’a, nowego iPhone’a, porządnej walizki czy wyższego modelu lustrzanki.
Walizka Wittchen
A skoro już wspomniałam o walizce… w internecie raczej tego nie widać, ale sporo się przemieszczam. I nie to, że nie wiadomo jaki ze mnie podróżnik, ale regularnie kursuję między Krakowem i Gliwicami, gdzie średnio co 2-3 tygodnie odwiedzam babcię i dziadka. Jeżdżę też regularnie do Warszawy, pojawiam się na festiwalach filmowych, parę razy do roku wypuszczam się za granicę, a do tego zaliczam konferencje i inne eventy. Bywają miesiące, kiedy nie spędzam w domu ani jednego weekendu, bywają i takie, kiedy w ogóle więcej mnie nie ma niż jestem. Potrzebuję zatem pakownej i lekkiej walizki, z którą nie będę wyglądała jak dziad, która wytrzyma mój tryb życia i której… nie będzie mi szkoda. Należę do tych ludzi, którzy nie kupiliby nigdy kosztownych walizek Louis Vuitton – nie tylko dlatego, że taka ostentacja to jednak straszna wieś, a produkty tej firmy, obesrane z każdej strony logotypem, wyglądają potwornie tanio i tandetnie, ale także dlatego, że zapłakałabym się, gdybym zobaczyła rysy na moim drogocennym nabytku. Jako że nie pogięło mnie jeszcze na tyle, że owijać walizkę folią, a podróżuję różnymi środkami lokomocji, nie zawsze luksusowymi, to szukałam czegoś raczej nieco tańszego. Wybrałam niedrogi model, ale już wiem, że moja kolejna walizka będzie z tych pancernych o wyglądzie lodówki turystycznej – jeśli mam zapłacić więcej, to za wytrzymałość. Zapewne mogłabym kupić coś jeszcze tańszego, ale lubię Wittchen – mam całkiem sporo rzeczy tej firmy i ze wszystkich jak dotąd byłam zadowolona. A w przypadku droższego sprzetu na pewno stawiałabym na markę, która zbiera dobre opinie za nienaganną obsługę klienta i nie zdenerwuje mnie w przypadku reklamacji. Normalnie powiedziałabym, że kolejna moja walizka będzie nosiła logo Samsonite, ale póki co tani Wittchen okazuje się prawdziwym wycieczkowym twardzielem, a mnie rysy kompletnie nie przeszkadzają.
Długo opierałam się przed kupnem walizki. Chociaż brzmi to śmiesznie w XXI wieku, przez cała lata wolałam torbę na ramię. W tym momencie wolałabym chyba nie jechać nigdzie niż ciągnąć się tam z torbą albo – jeszcze gorzej – plecakiem. Moment, w którym sprzedałam na Allegro swój duży, 70 l plecak turystyczny z wewnętrznym stelażem (swoją drogą bardzo wygodny i lekki na tyle na ile to możliwe w przypadku plecaka) był końcem mojej przygody nie tylko z traperskimi wyjazdami w góry (noga moja więcej nie postanie), ale także z podróżowaniem „na licealistę”. Ja jestem po prostu za stara, żeby się tak poniewierać i pakować ciuchy do worka. A że jestem do tego rasowym zwierzęciem miejskim, to powiedzmy sobie szczerze – o ile pod nogami jest asfalt lub chodnik, to z walizką na kółkach idzie się wygodniej i lżej niż z plecakiem. I nie pocą się plecki.
Głośnik Blutetooth
Chociaż nie jestem więc typem survivalowego podróżnika, to jednak lubię wyjeżdżać. A na te wyjazdy zabieram ze sobą rzeczy, które na miejscu ułatwiają mi życie i pozwalają nie nosić ton sprzętu. Nie posiadam na przykład laptopa – w domu pracuję na komputerze stacjonarnym, bo oglądanie filmów na 15 calach monitora to jest bardzo nieśmieszny żart, a do tego nieodmiennie bawi mnie argument o „mobilności’ laptopów. Panie kochany, jak komputer waży więcej niż kilogram, to nie jest mobilny, tylko jest ciężkim, nieporęcznym heblem, który wyrywa ramię ze stawu po krótkim spacerze, zmuszając do tego do noszenia ze sobą paskudnej zazwyczaj torby. Taki Macbook Air to oczywiście inna sprawa, jak obrabuję jakiś bank, to na pewno sobie kupię, ale gdybym chciała zastapić stacjonarny komputer laptopem, w praktyce musiałabym mieć w domu coś z 18 calami monitora (co i tak jest straszną biedą), a do tego nabyć drugi, mały i zgrabny, o matrycy wielkości 10-13 cali. No i obydwa wymieniać co dwa lata, bo mniej więcej tyle wynosi czas, przez który laptop nadaje się do użytku. Postawiłam więc zatem na rozwiązanie naprawdę mobilne i nabyłam iPada, do którego podpinam klawiaturę. Małe to, lekkie, szybkie, do tego długo pracuje na baterii, a do tego przy wielu czynnościach – jak obróbka zdjęć – okazuje się w sumie wygodniejszy. Bez większego problemu pracuję w ten sposób na arkuszach Excela czy dokumentach Google’a, piszę teksty na bloga czy ogarniam kanały social media, które obsługuję. Oczywiście nie wszystko da się w ten sposób zrobić, ale do zdalnej pracy w moim przypadku wystarcza całkowicie. Zwłaszcza od kiedy wszystkie ważne pliki trzymam na wirtualnych dyskach, a o istnieniu pen drive’ow trochę już powoli zapominam. Że o płycie CD czy DVD nie wspomnę, bo napędu w stacjonarnym komputerze nie mam już od dobrych kilku lat.
Ale do czego zmierzam: iPad ma całkiem przyzwoite głośniki – może nie oferuje fantastycznego dźwięku, ale jest na tyle głośny, żeby puścić muzykę np. przy grillu na świeżym powietrzu, jeśli trzeba. Kiedy jednak jeżdżę do babci i dziadka, muszę często przebijać się przez dźwiek ryczącego telewizora – mój dziadek niedosłyszy i konsekwentnie odmawia noszenia aparatu słuchowego, bo mu niewygodnie. W efekcie trzeba do niego mówić głośno, a telewizor rżnie tak, że po powrocie do domu zwykle siedzę 2-3 dni w ciszy i napawam się brakiem dźwięków. Siłą rzeczy sporą część dnia spędzam w stoperach w uszach, w stoperach także śpię (i to w sumie na co dzień, tak po prostu, bo lubię i lepiej dzięki nim wypoczywam). Kiedy jednak mogę, staram się nie używać słuchawek – te nauszne są ciężkie, jest mi w nich gorąco i po dłuższym używaniu bolą mnie (od totalnie każdych) małżowiny uszu, do tego mam tylko przewodowe, więc w praktyce byłabym uwiązana jak pies na smyczy do sprzętu. Te dokanałowe mam z kolei bezprzewodowe, ale cóż z tego, skoro nie są najzdrowsze i długi czas słuchania czy oglądania filmów w ten sposób też potwornie męczy psychicznie. Idealnym rozwiązaniem okazał się przenośny głośnik – od dawna marzył mi się jeden z tych oferowanych przez Bose, o którym pisała kiedyś Ola, ale na ten model po prostu nie było mnie stać. W ubiegłym roku kupiłam więc spontanicznie ogumowany głośnik firmy Photive, znaleziony w TkMaxxie w Leeds. Świetny zakup, którego do dzisiaj sobie gratuluję – ma bardzo pojemną baterię, jest odporny na zachlapania, wstrząsy i upadki, a do tego oferuje naprawdę solidny jak na tę cenę dźwięk.
Przy okazji kupiłam też malutki, kieszonkowy głośniczek, który zdarza mi się podpinać do smartfona – to, przyznaję, nie był specjalnie mądry ani uzasadniony zakup, ale któż oparłby się głośnikowi z jednorożcem?