„Obcy: Przymierze” – od zwierząt do bogów i od bogów do androidów
Jak wygląda dla mnie idealny film rozrywkowy? Odpowiedź jest prosta: jak „Incepcja”. Wbrew temu, co się mówi, ten film jest prosty jak konstrukcja cepa i nie wymaga uruchamiania dodatkowych pokładów intelektu. Przypisuje mu się niesamowite głębie tylko dlatego, że w przeciwieństwie do wielu innych produkcji – jak np. „Transformers” – nie traktuje widza jak przygłupa. To nie tak, że „Incepcja” jest nie wiadomo jaka mądra. Po prostu wypada mądrze na tle idiotycznej konkurencji. Nie jestem w stanie ocenić pozytywnie filmu, który mogę oglądać jednym okiem podczas pracy, a i tak nie mam najmniejszego problemu z nadążeniem za historią. Skoro historia jest na tyle nieskomplikowana, że do jej zrozumienia potrzebuję tylko niewielkiego promila możliwości swojego mózgu, to dlaczego miałabym poświęcać jej 100% uwagi?
Niestety, rzadko bawię się naprawdę dobrze na filmach czysto rozrywkowych. Chyba przede wszystkim dlatego, że są zbyt przewidywalne: to problem, który niestety dotyczy wiekszości horrorów i produkcji Marvela. A w zasadzie w ogóle produkcji amerykańskich skierowanych do masowego odbiorcy. Bawi mnie nieco wrzask, jaki podnosi się w sieci, kiedy ktoś ośmieli się podzielić spoilerem np. kolejnych „Avengersów” lub wyjaśnieniem zagadki opowieści grozy. W wielu przypadkach jestem w stanie podać te same informacje nie oglądając nawet filmu – wystarczy trailer, zarys fabuły, ewentalnie pierwsze 15 minut danej produkcji. Nawet jeśli film ma bardziej skomplikowaną fabułę niż historie superbohaterów, od samego początku wiadomo, kto umrze, kto przejdzie przemianę wewnętrzną i kto poświęci się dla dobra ludzkości – nachalna ekspozycja nie pozostawia żadnych wątpliwości, na usta ciśnie się gorzki komentarz, że im większe budżety, tym bardziej reżyserom nie chce się zaskakiwać widza.
Ale jest w tym także sporo mojej winy, o ile możemy to nazwać winą: rozrywka, zwłaszcza ta bezrefleksyjna, nie jest po prostu moim priorytetem.
Przed wyruszeniem w podróż należy zebrać drużynę
„Obcy: Przymierze” to nieco inna kategoria grzechów kinowych – to po prostu słaby film z wręcz imponująco fatalnymi bohaterami. Nie wydaje mi się jednak aż tak zły, jak sugerują to wypowiedzi fanów kultowej sagi. Sama spodziewałam się filmu znacznie gorszego, wręcz obrazoburczego, tymczasem dostałam po prostu opowieść o przygodach bandy idiotów, która wprowadziła całkiem – jak dla mnie – interesujące wątki do historii dwóch przedstawionych w sadze gatunków kosmitów, nawet jeśli zrobiła to bardzo nieudolnie. Tak jak nie czuję więc oburzenia na myśl o „Prometeuszu”, tak i z „Przymierzem” nie mam większego problemu, chociaż w mojej świadomości ten film jakby trochę nie istnieje i mam wrażenie, że nie tylko ja o nim zapominam, myśląc o uniwersum Ksenomorfa.
Może dzieje się tak dlatego, że wspomnianych zajmujacych wątków jest tu jak na lekarstwo: większość część czasu ekranowego Scott poświęca krwawej jatce z udziałem załogi statku kosmicznego. Ma to pewne plusy: załoga ta jest co do jednego tak ocieżała umysłowo, że jej eliminacja to akt litości. Nie żal nikogo. Kompletnie. Można wręcz powiedzieć, że to przysługa dla gatunku ludzkiego, że cała ta ekipa została wyeliminowana z puli genowej zanim zdążyła złożyć jaja i przekazać komukolwiek swoje ubogie dziedzictwo.
Fassbender jednak, co trzeba mu oddać, spisuje się tu całkiem nieźle w podwójnej roli Davida / Waltera, chociaż jego rozważania i przemowy przekraczają momentami granice śmieszności. Wątek Elizabeth zostaje zmyślnie domknięty, a finał, chociaż przewidywalny, nie rozczarowuje. Oko widza cieszą fantastyczne plenery i imponujące budowle, przyroda rzuca na kolana swoim dziewiczym majestatem i aż ma się ochotę olać to wszystko i wyjechać w Bieszczady.
„Obcy: Przymierze” – polowanie na ludzi
Niestety, to byłoby na tyle, jeśli chodzi o plusy tej produkcji. „Obcy: Przymierze” to film tak głupiutki, że aż zabawny. Poza przynudnawym polowaniem na ludzi rozczarowuje scenariuszem, brakiem psychologicznego sensu i nadmiarem patosu. Najbardziej dziwi w tym wszystkim to, że za tą kontynuacją, podobnie jak za „Prometeuszem” nie stoi jakis odcinający kupony od sprawdzonej marki dyletant, ale sam Ridley Scott, który zdecydował się chyba własnoręcznie pogrzebać własne dziecko. To smutne: widz nie uświadczy tu ani przez moment klimatu, który towarzyszył starym filmom, nie poczuje atmosfery zagrożenia. Uczucie osaczenia w pułapce bez wyjścia, tak dojmujące w „Ósmym pasażerze Nostromo” w „Przymierzu” przechodzi wręcz w karykaturę: momentami jest śmieszniej niż straszniej. Nie oznacza to jednak, że nie można pogrzebać w tym filmie nieco głębiej w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania o relacje między ludźmi, Ksenomorfami, Inżynierami i androidami.
„Obcy: Przymierze” zaczyna się retrospekcją jeszcze sprzed opowieści o „Prometeuszu”: świeżo aktywowany David rozmawia ze swoim stwórcą Peterem Weylandem, tu dopiero w wieku średnim, zatem możemy założyć, że wspomnienie dotyczy roku ok. 1940. Android dochodzi do nieco niepokojących wniosków: dlaczego miałby służyć ludziom, skoro ich przewyższa i w przeciwieństwie do nich może być wieczny? Jeśli dodamy to do wybryków Davida w poprzednim filmie oraz dodatkowego klipu, który „Przymierze” poprzedza, postać ta staje się naprawdę złowroga. I stanowczo za wiele myśli.
Oś czasowa i życie na krawędzi
Właściwa akcja filmy toczy się w roku 2104, a zatem 15 lat po wydarzeniach z „Prometeusza”. Statek kosmiczny Covenant ma za zadanie dostarczyć 2000 zahibernowanych kolonizatorów i 1140 embrionów pod opieką 15-osobowej załogi na planetę ORIGAE-6. Nad wszystkim pogrążonymi w głębokim śnie pasażerami czuwa Walter (Michael Fassbender) – nowsza, lepsza wersja Davida znanego z poprzedniego filmu. Android niestrudzenie dogląda swoich podopiecznych, współpracuje ze statkiem-matką celem uniknięcia katastrofy, niestety ostatecznie nie udaje mu się ochronić wszystkich: w statek uderza strumień neutrin, w wyniku awarii śmierć ponosi grupa kolonizatorów i kapitan statku Jake Branson (James Franco), który pozostawia po sobie nieutuloną w żalu wdowę, Daniels (Katherine Waterston). Te informacje są w zasadzie zbyteczne: poza cameo Franco i Fassbenderem nie ma tu ani jednej naprawdę znanej twarzy, a co gorsza – nikogo, do kogo widz chciałby się przyzwyczajać. To między innymi z tego powodu „Obcy: Przymierze” sprawia wrażenie bardziej filmu klasy B niż kontynuacji kultowej sagi sci-fi.
Dość zatem powiedzieć, że koniec końców prawie wszyscy członkowie załogi umierają. Staje się to bardziej niż oczywiste, odkąd zamiast na ORIGAE-6 statek ląduje na napotkanej po drodze planecie, z której dobiega sygnał: chociaż wydaje się to pomysłem dość ryzykownym, nowy kapitan decyduje się zbadać nowy cel, zwłaszcza że ten wydaje się mieć warunki idealne dla ludzi. Jako że wszyscy oglądaliśmy poprzednie części „Obcego”, to dobrze wiemy, jak się kończy odpowiadanie na dziwne, pełne zakłóceń sygnały przechwycone w przestrzeni kosmicznej. Załoga Przymierza jednak jeszcze tego nie wie, bo przecież nie oglądała nigdy filmów z Sigourney Weaver.
Ponieważ świeżo upieczony kapitan-zastępca lubi życie na krawędzi, pomimo protestów Daniels transporter ląduje na planecie bogatej w dziewiczą, nietkniętą stopą ludzką przyrodę. W zasadzie to jakby nietkniętą jakąkolwiek stopą, bo brak tu fauny. Zupełnie jakby coś ją wybiło co do nogi. Cóż by to mogło być?
„Prometeusz” a „Obcy: Przymierze”: powiązanie fabularne
Na odpowiedź nie trzeba czekać przesadnie długo: film trwa 2 godziny, członków załogi jest, jak już ustaliliśmy, 15, zatem ktoś musi zginąć przynajmniej raz na kilkanaście minut, żeby utrzymać tempo akcji. Z uczestników wyprawy są tacy badacze jak z koziej rzyci trąbka, zatem nie patrzą kompletnie, jak łażą, rozdeptują jakieś kokony i zadowoleni z siebie biegają po lesie bez hełmów i masek. Bo po cóż komu maski, skoro toksyn nie ma, powietrze jest spoko, nie żeby koncepcja obcych, groźnych mikrobów, chorób czy zarodników była w jakikolwiek sposób przerażająca. A jeśli już jesteśmy przy zarodnikach: jeden z członków załogi odsłania przed nimi swoje uszy i w efekcie cóż, umiera w męczarniach. Zaraz po tym, jak z jego udręczonego ciała wyłania się Neomorf. Nie wiem jak Wy, ale jeśli chodzi o cykl rozwojowy Ksenomorfa, to ja już dawno porzuciłam próby zrozumienia, jak mają sie do siebie poszczególne jego elementy.
W międzyczasie reszta załogi odnajduje wrak statku Inżynierów, hoduje kolejnego Neomorfa w innym koledze, wybucha transportowiec i w efekcie od razu mamy mniej postaci w kadrze. Robi się ciemno, wyrośnięte już potwory czają się w krzakach i wtem ni stąd ni zowąd pojawia się… David!
Czas na dygresję. Po pierwsze wiemy już, że statek Inżynierów znaleziony przez ekipę Przymierza to ten sam, którym 15 lat wcześniej Elizabeth Shaw uciekła z LV-223 z głową Davida w torbie. Wiemy to, ponieważ we wraku znaleziono jej nieśmiertelnik. Co się z nią stało? O tym za moment, tymczasem przyjrzyjmy się z bliska interesującemu filmowi wprowadzającemu do tej części sagi (powyżej), w którym natchniony David spuszcza zarazę na Bogu ducha winnych mieszkańców planety, recytując sobie pod nosem fragment z „Ozymandiasa” Shelleya. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to rodzimy habitat Inżynierów, jednak już po chwili widać, że zgromadzone na placu humanoidalne postaci wyglądają jednak nieco inaczej, jak brakujące ogniwo między człowiekiem i Inżynierem, co oznaczałoby, że genetycznie są bliższe tym ostatnim niż ludzie. Panuje powszechna radość, matki całują swoje dzieci (tak metaforycznie, bo w tłumie nie ma żadnych dzieci, a obecność istot płci żeńskiej pozostaje dyskusyjna), kosmici pozdrawiają statek i ewidentnie nie są zdziwieni jego przybyciem, co najwyżej uradowani, jednak widać, że spodziewali się nieco innej załogi. Ich entuzjazm nie trwa jednak zbyt długo, bo oto android uwalnia ze statku pojemniki z czarną mazią, która nagle dostaje skrzydeł i anihiluje populację.
Ozymandias
Podróżnik, wracający z starożytnej ziemi,
Rzekł do mnie: „Nóg olbrzymich z głazu dwoje sterczy
Wśród puszczy bez tułowia. W pobliżu za niemi
Tonie w piasku strzaskana twarz. Jej wzrok szyderczy,
Zacięte usta, wyraz zimnego rozkazu
Świadczą, iż rzeźbiarz dobrze na tej bryle głazu
Odtworzył skryte żądze, co, choć w poniewierce
Przetrwały rękę mistrza i mocarza serce.
A na podstawie napis dochował się cało:
„Ja jestem Ozymandias, król królów. Mocarze!
Patrzcie na moje dzieła i przed moją chwałą
Gińcie z rozpaczy!” Więcej nic już nie zostało
Gdzie stąpić, gruz bezkształtny oczom się ukaże
I piaski bielejące w pustyni obszarze.”Percy Bysshe Shelley
tłumaczenie Adama Asnyka
Możemy zakładać, że planeta z tego krótkiego filmiku to ta sama, na której ląduje transporter z Przymierza. Sugeruje nam to budowla, w której kryje się David i zasłany trupami dziedziniec przed nią. Ale dlaczego statek się rozbił? Czy Elizabeth była tego przyczyną? Ostatecznie w czasie podróży do planety Inżynierów (gdzie chciała dotrzeć) była pogrążona w kriośnie, niewykluczone więc, że David zmienił cel wycieczki i pojechał naokoło, zupełnie jakby uczył się jeździć od krakowskich czy stołecznych taksówkarzy. Sam Scott nigdy nie potwierdził ani nie zaprzeczył, że kosmici, którzy dostali po głowach mazią, byli Inżynierami, wykluczył to jednak scenarzysta „Prometeusza” Damon Lindelof, sugerując, że planeta była jedynie przystankiem na trasie – może zatem tę docelową zobaczymy w innym filmie? Oczywiście możemy założyć, że ta rasa zamieszkiwała więcej niż jedną planetę, ale czy w tej sytuacji jest prawdopodobnym, że przez dekadę lat nikt nie przyłapał Davida, jak koczuje na cmentarzysku całej, własnoręcznie wymordowanej, cywilizacji? Do odpowiedzi przybliża scenariusz „Prometeusza” z dialogami, które nie znalazły się w filmie: obudzony przez członków załogi prometeusza Inżynier oznaczony jest w nim jako Last Engineer – oczywiście może być ostatnim z tej konkretnej załogi, ale istnieje również szansa, że jest ostatnim w ogóle. To miałoby sporo sensu: jeśli założymy, że Inżynierowie wymarli jako gatunek, a ich epigon wyciągnął kopyta w „Prometeuszu”, to wiemy już, dlaczego opisane w obudwu filmach wydarzenia nie zwróciły niczyjej uwagi w kosmosie. Istnieje jednak szansa, że w kolejnej odsłonie serii dowiemy się na ten przykład, że rasa ma się dobrze, a pokazani dotychczas Inżynierowie byli jedynie spisana na straty grupą buntowników. Ksenomorf jeden raczy to wiedzieć.
David vs. Walter
David twierdzi, że Shaw zginęła w katastrofie statku, co prawdopodobnie jest kłamstwem: możemy spokojnie założyć, że to on ją zamordował, wykorzystując jako królika doświadczalnego w serii eksperymentów z Obcym w roli głównej. Android nie kryje się zbyt długo ze swoimi zamiarami: „zabija” Waltera, podszywa się pod niego i wraca z niedobitkami załogi na pokład Przymierza, podrzucając przy okazji dwa ocalone Embriony zahibernowanym kolonizatorom. A to będą mieć niespodziankę, kiedy się obudzą.
Powiedzmy sobie to wprost: wątek Davida i historia powstania poszczególnych gatunków to dwa jedyne interesujące elementy tej historii. Rozterki androida to z jednej strony ta sama, znana nam już dobrze śpiewka o granicy człowieczeństwa i jego cechach konstytutywnych, z drugiej – intrygujące studium przypadku. David oddaje się badaniom, pogłębia wiedzę, jest czymś na kształt hodowcy – eksperymentatora, a jednocześnie dla widza pozostaje przedmiotem analizy. Jego obecność wprowadza przyjemną nieprzewidywalność w narracji: po ludzkich bohaterach nie ma się czego spodziewać, w każdej kolejnej scenie można z góry śmiało zakładać, że wybiorą po prostu najgłupsze rozwiązanie, w sam raz na miarę swoich małych, gładkich móżdżków. Jeśli chodzi natomiast o Davida, to ten jest troche jak zepsuty zegar z kukułką: nie stał się ludzki (wręcz przeciwnie), ale nieobca jest mu autorefleksja i jakże ludzka przecież potrzeba celowości, sensu, potwierdzenia istnienia większego planu.
Warto przyjrzeć się bliżej relacji Davida oraz Waltera i ich stwórców, czyli ludzi. Zachodzi między nimi podobna korelacja co między Inżynierami i człowiekiem: być może Inżynierowie zdecydowali się zgładzić ludzkość, wnioskując (w sumie słusznie, dokładnie tego można się po nas spodziewać), że któregoś pieknego dnia to właśnie człowiek stanie się powodem ich zagłady? Zwróćmy uwagę, że Walter posiada kilka blokad systemowych, które ograniczają go i nie pozwalają zyskać takiej autonomii, jaką może pochwalić się David: konstruktorzy dostrzegli ryzyko i naprawili swój błąd, upewniwszy się, że nowe androidy będą im bezwzględnie posłuszne i nie wywiną żadnego numeru. Tymczasem możemy śmiało powiedzieć, że eksperyment: człowiek wymknął się totalnie spod kontroli. Tak zupełnie szczerze to każdy na miejscu Inżynierów zadbałby o to, żeby taka zaraza jak ludzie nie rozprzestrzeniała się dalej.
Bogowie w filmie „Obcy: Przymierze”
Sama nazwa statku, Przymierze (czy też Pakt), może odnosić się – jak chcą niektórzy widzowie – do umowy Mayflower compact, zawartej 11 listopada 1620 roku przez 41 spośród 102 angielskich purytanów (tzw. „ojców pielgrzymów”, co wyjaśnia dlaczego tylko niespełna połowa mogła się na dokumencie podpisać – przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie pozwoliłby na to kobiecie) podróżujących na pokładzie statku „Mayflower” do Nowej Anglii. Umowa, znosząca m.in. własność prywatną na rzecz wspólnoty, nie sprawdziła się w praktyce – dzielenie się okazało się dla purytańskich chrześcijan bardzo niekomfortowe i doprowadziło do wypaczeń i zatargów, co jest naprawdę imponujące przy tak niewielkiej populacji. Już po 3 latach od podpisania umowy pielgrzymi zdecydowali zatem, że dzielenie się wszystkim nie jest aż tak chrześcijańskim pomysłem jak wcześniej sądzili i radośnie przerzucili się na moralność otwierającą drzwi do współczesnego agresywnego kapitalizmu. Konsekwencje w postaci istnienia Stanów Zjednoczonych wszyscy znamy.
Gdzie niby jest tu nawiązanie? Cóż, Mayflower compact podpisano na statku, a umowa wzięła swoją nazwę od jego imienia. W filmie też jest statek i nawet nazywa się Przymierze, a na jego pokładzie znajdują się pielgrzymi-osadnicy. Naciągane? Ja też tak uważam. Ale może coś w tym jest, chociaż odniesień można szukać zdecydowanie głębiej. Może Przymierze odsyła raczej do biblijnego paktu między ludźmi a Bogiem, zawartego w imieniu ludzkości przez Mojżesza? A może po prostu ktoś założył, że jeśli Przymierze, to i Arka, a oprócz Arki Przymierza była jeszcze Arka Noego, która w końcu była statkiem? Powiedzmy sobie szczerze: jeśli oglądacie regularnie amerykańskie filmy sci-fi, to nie jest to jest najgłupszy pomysł, o jakim słyszeliście.
Więcej sensu mają jednak interpretacje odwołujące się do mitów – zostawmy zatem w spokoju samo przymierze i skupmy się na możliwych przyczynach niechęci Inżynierów do rodzaju ludzkiego. W mitologii greckiej obalenie ojca przez syna wpisane jest niejako w podstawy kultury: na poziomie symbolicznym chodzi oczywiście o przekazanie palmy pierwszeństwa i władzy rodowej, ustąpienie z pozycji głowy rodu na rzecz syna. W skrócie: o legitymizację partiarchatu (jak świetnie sprawdził się w Grecji, to też dzisiaj bardzo dobrze widzimy, co dostarcza sporo złośliwej satysfakcji). Ale postaci synów obalających własnych ojców odczytać można także jako obraz dzieła zwracającego się przeciwko swojemu stwórcy lub po prostu metaforę cyklicznych przemian kulturowych i konfliktu pokoleń. Do wyboru.
Tymczasem w Grecji
W mitologii greckiej Uranos, jeden z pierwszych prabogów, został zdradzony (wieść niesie, że trochę zasłużył) przez swoją matkę i jednocześnie żonę Gaję oraz własne dzieci. Napadnięty przez rozżalonych krewnych został wykastrowany (co równa się symbolicznej utracie władzy z powodu pozbawienia sił witalnych i twórczych), odebrano mu panowanie nad Ziemią (Gają) i odesłano do lamusa historii. Władzę po ojcu przejął Kronos, który już na starcie otrzymał przepowiednię, według której sam miał zostać pokonany przez własne potomstwo. Jak było dalej, powinniście pamiętać ze szkoły: Kronos połykał swoje kolejne dzieci, aż w końcu trafiła kosa na kamień i został ukarany w imię Księżyca.
A nie, przepraszam, nie ta historia.
Porażka Kronosa nie była dziełem przypadku: za jego plecami tytanida Reia poprosiła o pomoc Uranosa i Gaję, a ci podpowiedzieli jej, jak uchronić małego Zeusa przed pożarciem. Kiedy ten podrósł, odbił swoje rodzeństwo z brzucha żarłocznego ojca. A co Zeus dostał w prezencie od babci i dziadka? Tak, dokładnie: otrzymał przepowiednię, że z jego związku z okeanidą Metydą (czyli „Roztropnością” lub „Przebiegłością”) narodzi się najpierw potężna bogini, a potem jeszcze potężniejszy bóg, który sięgnie po władzę i pokona władcę pioruna. Co zatem zrobił łebski Zeus? Zgadliście: połknął swoją ciężarną partnerkę, która, co warto dodać, naprawdę była niezwykle roztropna – to ona wpadła na pomysł wywołania u Kronosa wymiotów, dzięki czemu uwolniono wszystkie jego połknięte dzieci. Nie potrafiła jednak ustrzec siebie samej przed paranoicznym kochankiem i sama podzieliła wcześniejszy los zeusowego rodzeństwa.
Bogowie – ludzie – androidy
To oczywiście nie koniec tej opowieści, ale narodziny (czy też raczej wydobyciny) Ateny nie są już tak istotne w kontekście „Obcego: Przymierza” (chociaż… w nieco podobny sposób na świat przychodzą przecież Xenomorfy!). Przeskoczmy zatem do wątku tytana Prometeusza (a przypominam, że jego imieniem został nazwany poprzedni film i w kontekście pierwotnego scenariusza miało to zdecydowanie sens), który stworzył ludzi na podobieństwo sobie podobnych, ale jednak jako istoty podrzędne. Fizycznie słabsze, kruche, drobniejsze, ergo: niestwarzające zagrożenia. Ot, taki niegroźny projekt na tytaniczną biologię. Zeus wiedział jednak dobrze, że trzeba mieć oczy z tyłu głowy i za każdym razem, kiedy Prometeusz doskonalił swoje dzieło, m.in. ucząc ludzi czytać, pisać i oferując im ogień, karał ludzkość i samego tytana. Można powiedzieć, że miał nosa. Nie udało mu się jednak pozbyć problemu raz a dobrze, bo ludzie są trochę jak karaluchy – przeoczysz parkę podczas eksterminacji, to wkrótce jej liczne potomstwo będzie się domagać się uznania niepodległości swojego państwa. A potem rzuci się mordować inne karalusze nacje.
Wiele słów napisano na temat tego, co dobrego zrobił Prometeusz dla ludzi, nieco rzadziej pada jednak pytanie o to, po co właściwie ich w ogóle stworzył. Jeśli przyjąć, że człowieka ukulano z gliny głównie po to, żeby służył bogom i dostarczał im ofiar, to zrozumiały jest gniew Zeusa, obserwującego jak wynalazki pokroju ognia sprawiły, że ludzie zrozumieli koncepcję odpoczynku, a co z tym idzie – lenistwa. Po co modlić się do bogów, skoro życie doczesne stało się całkiem komfortowe, a siły natury zostały ujarzmione? Problem z człowiekiem zaczyna się, kiedy kiełkuje mu w głowie refleksja, że być może bogowie są zależni od tych danin i modlitw, że bez nich tracą siłę i władzę. A skoro są zależni – mamy nad nimi kontrolę. A jeśli mamy kontrolę – stajemy się decydentami w kwestii ich bytu i niebytu. Wszystko sprowadza się do nierozwiązywalnego problemu pochodzenia sił wyższych: czy są one w stanie przetrwać bez ludzi, którzy w nich wierzą?
To rozważania raczej filozoficzne, jednak historia Davida nadaje im realizmu. Wysoce rozwinięte androidy nie potrzebują już ludzi, a rola sług przestaje im jak widać odpowiadać. W świecie rządzonym bezlitosną logiką maszyn nie ma miejsca na istnienie tak efemeryczne, nieproduktywne i autodestrukcyjne jak człowiek. Słabość jest błędem, który należy wyeliminować, rozwój musi dążyć ku doskonałości. Tą doskonałością jest dla Davida idealny drapieżnik. Nie można powiedzieć, żeby były to wnioski w jakikolwiek sposób zaskakujące czy nowatorskie, ostatecznie mamy rok 2018 i oglądaliśmy już niejeden film sci-fi.
Konflikt pokoleń i wojna ras
To jednak tylko część problemu zarysowanego w filmie „Obcy: Przymierze”. Ostatecznie ta historia ma miejsce przede wszystkim dlatego, że mocno zirytowana doktor Shaw kazała wieźć się na rodzimą planetę Inżynierów, żeby wyjaśnić sobie z nimi, jaki mają, do cholery ciężkiej, problem. Dolecieć tam nie doleciała, ale nietrudno wyobrazić sobie ludzkość, która na wieść o tym, że rasa ich stwórców postanowiła naprawić swój błąd i eksterminować nasz cały gatunek, zbroi się jak szalona i pierwsza rusza do ataku. Tacy właśnie jesteśmy. Kino i literatura sci-fi przekonują, że palilibyśmy się do bitki z obcymi rasami nawet bez jednoznacznego potwierdzenia ich wrogich zamiarów. A sądząc po historii naszej cywilizacji, wystarczającym powodem do ataku byłaby bardzo fajna i przyjazna ludziom planeta, na której na swoje nieszczęście żyłyby już istoty o innym kolorze skóry. Znaczy, przepraszam, inne rasy. Bo rasa jest tu pojęciem, jak wiadomo, fundamentalnym.
Porzucając jednak na moment ten ton pogardy dla cywilizacji białego człowieka: teorię o powiązaniach filmu z mitem prometejskim umacnia jeden z dodatkowych materiałów zamieszczonych w celach promocyjnych na stronie fikcyjnej korporacji Weyland Industries. Peter Weyland (jeszcze w kwiecie wieku) powołuje się bezpośrednio na dokonania Prometeusza i porównuje je właśnie do procesu stworzenia androidów. Zdaje się nie myśleć jeszcze o tym, że ludzkość może zostać pożarta przez swoje własne dzieci, wzorem synów detronizujących ojców w greckich mitach przejmujących kontrolę nad światem zastanym. Weyland popełnia ten sam błąd, który stał się udziałem Inżynierów: zakłada że „stworzyć” jest równoznaczne z „kontrolować”, nie przewiduje utraty autonomii, naiwnie liczy na to, że wyeliminowanie emocji jest rozwiązaniem problemu pragnienia władzy.
https://www.youtube.com/watch?v=dQpGwnN3dfc
My jednak jako zaprawieni w bojach widzowie kina sci-fi wiemy dobrze, że maszyny nie pozbywają się w apokaliptycznych scenariuszach ludzi dlatego, że pragną władzy, tylko przede wszystkim dlatego, że ludzki organizm jest nieefektywny i musi zostać zastąpiony czymś bardziej wydajnym. Nie ma tu miejsca na emocje pokroju nienawiści, żalu, pragnienia zemsty: to czysta pragmatyka, tak obca ludziom i tak przez nich demonizowana, bo pozbawiona empatii i w efekcie śladów jakiegokolwiek współczucia czy nawet litości. Koniec końców android David jest zatem jak odbezpieczony granat – od pierwszego niewygodnego pytania wiadomo już, że wybuchnie komuś w twarz, pozostaje tylko ustalić, komu. A wszystko przez to, że swojemu twórcy wydawał się ciekawy, kiedy zadawał te swoje urocze pytania. Szkoda tylko, że nikt nie wpadł na pomysł, że jeśli już tworzymy androida tak ludzkiego jak to tylko możliwe razem z samoświadomością, tożsamością, rozterkami i ciekawością, to fajnie byłoby mu gratis dorzucić także moralność. W przeciwnym razie może się to skończyć na przykład, nie wiem, wymordowaniem całej rasy. Albo eksperymentami na istotach żywych (a może i żyjących).
I człowiek stał się bogiem
W swoim przemówieniu Peter Weyland porównuje się do boga – i trzeba przyznać, że ma ku temu podstawy, o ile przyjmiemy, że najważniejszym atrybutem boskości jest kreowanie życia. Rzecz jasna jest to coś, co kobiety z pomocą plemników na całym świecie robią każdego dnia, ale to tylko kobiety, więc kto by się przejmował – złożyć robota, to jest dopiero coś. Rozwinięcia tych wątków można dopatrywać się w filmie… „Blade Runner 2049”, w którym nie dość, że akcja kręci się wokół androidów zdolnych do samodzielnego rozmnażania (nie budowania kolejnych robotów tylko właśnie rozmnażania), to jeszcze w jednym z kadrów pojawia się istota intrygująco podobna do Inżyniera. Jeśli chcecie dowiedzieć się na ten temat więcej, obejrzyjcie to video.
Tymczasem jednak zwróćmy uwagę na to, jak ma się przekroczenie tej granicy rozwoju technologicznego do wiary w siły wyższe: do czego mieliby być nam potrzebni bogowie, skoro wydarliśmy im już ostatni sekret? Jeśli o czymkolwiek mamy z nimi rozmawiać to już tylko jak równi z równymi, więc czemu od razu nie wysunąć roszczeń? A idąc o krok dalej: jaką właściwie relację mają Inżynierowie ze swoimi bogami, zakładając że pokazana w „Prometeuszu” sala prawdopodobnie ofiarna i ukrzyżowany Ksenomorf nie były tam jedynie dla ozdoby? I jaką rolę pełnią w tej układance same Ksenomorfy? Być może ogromne kamienne głowy nie przedstawiają wcale bóstw Inżynierów, ale ich samych, sugerując że nasi stwórcy w swojej arogancji oddają cześć samym sobie? Za tą ostatnią teorią przemawiają na pewno malunki ścienne, na których widać Inżynierów jako władców całego stworzenia wraz z podległymi im, stworzonymi przez nich rasami.
David ma wbudowany protokół bezpieczeństwa, ale ten obejmuje jedynie podległość Weylandowi: po śmierci swojego pana android staje się wolny. Doesn’t everyone want their parents dead? – pyta w jednej ze scen Elizabeth, odnosząc się w ten niepokojący sposób do wyzwolenia spod rodzicielskiej kurateli i pełnej autonomii. Nie przez przypadek android przybiera imię Dawida, którego kopia posągu dłuta Michała Anioła stoi w pomieszczeniu z fortepianem w otwierającej film scenie. Sprytny Dawid, znany dobrze z Biblii, wsławił się pokonaniem znacznie większego od siebie Goliata, takiego trochę tytana. Dlaczego zatem android nie miałby pokonać ludzi, a nawet Inżynierów? Skoro ty stworzyłeś mnie, to kto stworzył ciebie? – pyta David Petera Weylanda, stawiając tym jednym zdaniem znak równości między sobą i swoim stwórcą.
A najzabawniejsze jest w tym wszystkim w sumie to, że Weyland kocha (nazwijmy to tak umownie) Davida bardziej niż swoją rodzoną córkę, bo ta… jest nieposłuszna i chce wysadzić ojca z siodła oraz przejąć po nim schedę (vide: „Prometeusz”).
„Obcy: Przymierze” a dolina niesamowitości
Chociaż to określenie nie pada w filmie ani razu, powody zastąpienia modelu David modelem Walter są wyłożone bardzo jasno. Jednostka David 8 została wycofana z produkcji, bo ze wzgledu na swoje zbytnie podobieństwo do ludzi (zdolność do autorefleksji, ciekawość, zrozumienie koncepcji wolności i zdolność kreowania) budziła w nich dyskomfort. Zjawisko to nazywamy doliną niesamowitości (the uncanny valley): im bardziej robot (ale także rysunek, animacja komputerowa lub nawet lalka) podobny jest do człowieka, tym cieplejsze budzi emocje, ale powyżej pewnej granicy podobieństwa dyskomfort a nawet strach biorą górę nad sympatią. Dzieje się tak z powodu małych różnic, które podkreślają, że stworzona istota nie jest człowiekiem, chociaż na pozór zachowuje się i wygląda tak samo jak on.
Nietrudno wykoncypować sobie, jak bardzo przerażający jest silny, wyposażony w potężną wiedzę, nieznający zmęczenia i niezawodnie logiczny android, który jednocześnie posiada ego. Sytuacji nie poprawia bynajmniej fakt, że ulubionym filmem Davida jest opowiadający historię pewnego buntu „Lawrence z Arabii”, sam robot stylizuje się nawet jakby nieco na bojownika o wolność T.E. Lawrence’a (ta fryzura!), a w wolnych chwilach cytuje „Ozymandiasa”. Do kroćset, przecież android nie powinien w ogóle mieć czegoś takiego jak „ulubiony film”!
Wagner tak bardzo złowrogi
Dorzućmy do puli jeszcze jeden kulturowy smaczek: w otwierającej scenie David gra na fortepianie „Wejście bogów do Walhalli” Richarda Wagnera, utwór pochodzący ze „Złota Renu” („Das Rheingold”), wstępu do czteroczęściowego dramatu muzycznego „Pieścień Nibelunga” („Der Ring des Nibelungen”). Chociaż po tym występie stężenie pretensji w „Obcym: Przymierzu” szybuje pod sam sufit (brakuje tylko kilku zgrabnych cytatów z Nietzschego, aż się dziwię, że ich zabrakło – ale spokojnie, internet nie zawiódł i można znaleźć interpretacje wykładające sens całego filmu w kontekście koncepcji nadczłowieka prosto z „Zaratustry”), to przynajmniej nietrudno o wyjaśnienie: nie istnieje chyba w historii kultury popularnej scena, w której ktoś grał Wagnera i nie zapowiadał tym samym bardzo strasznych rzeczy w niedalekiej przyszłości.
Na początku filmu David gra Wagnera aby uhonorować tym samym swojego stwórcę, który sam się tego domaga. W scenie finałowej tę samą melodię odtwarza statek Przymierze, któremu takie polecenie wydaje android. To wyraźna klamra, ale co z niej wynika?
„Pierścień Nibelunga” to historia pewnego – nomen omen – pierścienia i ciążącego na nim przekleństwa. Wykuty ze Złota Renu artefakt dawał swojemu posiadaczowi władzę nad całym światem, jednak klątwa rzucona przez karła Albericha sprawiała, że pierścień niósł za sobą śmierć. Pożądany przez wszystkich, którzy o nim słyszeli, we właścicielu budził bezustanne poczucie zagrożenia i lęku przed jego utratą, w efekcie prowadząc do upadku i rychłego zgonu.
„Stworzyliśmy cię, bo możemy”
Wszystko rozbija się, rzecz jasna, o władzę. O dominację. O triumf nad pokonanymi, w który to kontekst wpisują się inne dzieła cytowane w „Obcym: Przymierzu”. Zeus, podobnie jak Bóg Izraelitów, spuszcza na ludzkość za karę potop i to samo chcą zrobić Inżynierowie. Można doszukiwać się tu innych powodów, ale warto wziąć pod uwagę wypowiedź jednego ze scenarzystów pracujących przy filmie, Dantego Harpera, który w jednym z wywiadów potwierdził, że przewodnimi motywami „Obcego: Przymierza” są relacja między twórcą i tworem, historia Davida oraz historia Inżynierów.
– Why do you think your people made me?
– We made you ’cause we could.
– Can you imagine how disappointing would it be for you to hear the same thing from your creator?
Powyższy fragment rozmowy Davida z Hollowayem („Prometeusz”) zgrabnie puentuje pytania dotyczące powodów stworzenia gatunku ludzkiego przez Inżynierów. Tworzenia życia to nic innego jak wyraz pragnienia pokonania śmiertelności i jej ograniczeń, a przyswojenie tej umiejętności jest symbolicznym momentem osiągnięcia gatunkowej (a w sensie dosłownym biologicznej) dojrzałości. Tak jak w prawdziwym życiu – przestajemy być zależni od rodziców w momencie kiedy sami możemy być już rodzicami. Tu nasuwa się jednak ponownie pytanie o to, kim byli „rodzice” Inżynierów i czy przypadkiem nie maczali palców w ich wyginięciu?
Cylindryczne pojemniki z czarną mazią, które docelowo służyć miały do zgładzenia gatunku ludzkiego, zostają przez Davida przetestowane na innej planecie, zamieszkałej przez podobną do ludzi i Inżynierów humanoidalną rasę. To coś pomiędzy mityczną powodzią i puszką Pandory, z tym że tym razem nikt nie uchodzi z życiem. David okazuje się bogiem o wiele bardziej mściwym i bezlitosnym niż jego mitologiczni poprzednicy.
Chociaż zależność stadiów ewolucyjnych Ksenomorfa względem siebie pozostają dla mnie zagadką, fakty są oczywiste: tytułowy Obcy w swojej pierwotnej postaci to istota wyhodowana (stworzona od podstaw lub po prostu hodowana) przez Inżynierów, ale za powstanie Ksenomorfa jako takiego (wyhodowanego z człowieka) odpowiada David. Potwór „ukrzyżowany” w sali ołtarzowej w „Prometeuszu” byłby zatem nie Ksenomorfem, ale przypominającym go innym stadium rozwoju potwora. Niemniej wychodzi na to, że to Davidowi Ellen Ripley i reszta załogi Nostromo zawdzięczają cały wachlarz wrażeń. Ale do tych wydarzeń wciąż zostało 18 lat na alienowej osi czasu, zatem wiele może się jeszcze wydarzyć.
Rozwiązania przedstawione w filmie „Obcy: Przymierze” wciąż rodzą pytania. Niewątpliwie powstanie dwóch najnowszych filmów wprowadziło nieco zamętu do uniwersum „Obcego” i zirytowały fanów, którzy zarzucili Ridleyowi Scottowi m.in. rażące sprzeczności względem serii „Obcy kontra Predator” (co jest o tyle zabawne, że Scott od tych produkcji mocno się odcina) oraz sequeli „Ósmego pasażera Nostromo” (które też nie są autorstwa Scotta). Często pada na przykład pytanie o to, skąd wzięły się w „Obcym: Przymierzu” Owomorfy, skoro David nie wyhodował przecież Królowej? Jedno z sugerowanych rozwiązań tej zagadki podawałam w tekście o „Prometeuszu”, istnieje jednak opcja, że Davidowi udało się jakimś cudem przekształcić Elizabeth Shaw w pierwszą proto-Królową i w ten sposób pozyskać jaja.
Elizabeth Shaw: zwiastowanie
A jeśli już mowa o doktor Shaw: w „Obcym: Przymierzu” możemy oglądać już tylko jej mocno zdefragmentowane i zmodyfikowane zwłoki. Finał tej pokręconej historii miłosnej był, jak widać, krwawy. Jakkolwiek mocno David nie kochałby Elizabeth (o ile można to uczucie nazwać miłością), ważniejsza okazała się dla niego chęć kreowania życia. Znamienne, że wykorzystał w tym celu kobietę, która była dla niego tak istotna. Pozostaje dyskusyjne, czy na pewno był bezpośrednio odpowiedzialny za jej śmierć, podobnie spekulować można na temat tego, co mówi o jego stosunku do Shaw fakt wykorzystania jej ciała do hodowli Obcych.
Być może to po prostu pragmatyczna decyzja kogoś (czegoś?), kto potrzebował odpowiedniego organizmu do badań naukowych. Ale istnieje także inna możliwość: co jeśli dla Davida był to akt wywyższenia, wręcz ubóstwienia? Elizabeth Shaw została (i to nie po raz pierwszy!) matką Obcego – naiwnością byłoby sądzić, że z własnej woli, czy jednak koncepcja boga bez pytania o zgodę zapładniającego kobietę i zmuszającego ją do powołania na świat istoty w jakimś sensie wyższej nie brzmi dziwnie znajomo?
Ridley, quo vadis?
Premiera „Obcego: Przymierza” zostawiła fanów nieutulonych w żalu pod klimacie „Ósmego pasażera Nostromo”. Ridley Scott przyznał jednak w wywiadzie, że od samego początku myslał o Ksenomorfach jak o broni, a skoro miały być bronią, to musiał istnieć ktoś, kto pociągał za spust i cel, przeciwko któremu tę broń się wykorzystywało. Kontynuacje pierwszej części cyklu nie eksplorowały tych wątków, skupiając się na tworzeniu coraz to nowych wersji potwora, z którymi mieli mierzyć się Bogu ducha winni ludzie i kolejne wersje nieśmiertelnej Ellen Ripley. Wracający po kilku dekadach do wykreowanego przez siebie świata reżyser wydaje się być bardziej zainteresowany poszerzaniem uniwersum i poszukiwaniem odpowiedzi na egzystencjalne pytania niż zabawą w chowanego z Ksenomorfem w klaustrofobicznie ciasnych korytarzach statków kosmicznych. Chociaż mógłby robić to zdecydowanie lepiej, trudno oprzeć się wrażeniu, że fanów „Ósmego pasażera Nostromo” i tak by nie zadowolił. Ci bowiem wydają się mieć Scottowi za złe, że odarł historię z tajemnicy, odbierając filmom o Ksenomorfie element lęku przed nieznanym.
Interpretacje motywów i wątków zawartych w „Prometeuszu” i „Obcym: Przymierzu”, na których skupiłam się w tym oraz w poprzednim tekście to oczywiście efekt researchu i selekcji. Kilka ostatnich tygodni spędziłam na czytaniu scenariusza, przedzieraniu się przez odmęty Reddita i na YouTube, porównując koncepcje i konfrontując je z moimi własnymi pomysłami oraz rozwijając najbardziej interesujące wątki. Nie traktujcie zatem tych publikacji jako zbioru wyłącznie moich refleksji – chociaż niesposobna powołać się na konkretnych autorów większości pomysłów (jako że powtarzające się wyjaśnienia krążą niezależnie od siebie w sieci, a wiele rozwiązań jest dość oczywistych, kiedy się nad nimi przez moment zastanowić), to nie chcę przypisywać sobie tu wyłącznego autorstwa. Te dwa teksty niech będą więc raczej przewodnikiem po ostatnich filmach z uniwersum „Obcego” i próbą nakreślenia linii ich obrony przed miażdżącą krytyką, z jaką się spotkały.
Co będzie dalej – tego nie wiemy. Kolejny film o Obcym zapowiedziany jest na przyszły rok, za kamerą stanąć ma tym razem znany z „Dystryktu 9”, „Elizjum” i „Chappiego” Neill Blomkamp. Wiadomo już, że główną bohaterką tej historii ma być Ellen Ripley (Sigourney Weaver), jeśli nic się zatem w tej kwestii nie zmieni, a sam projekt nie zostanie (znowu) przesunięty w czasie, możemy oczekiwać sequelu starej tetralogii, który niekoniecznie musi brać pod uwagę prawdy objawione w „Prometeuszu” i „Obcym: Przymierzu”. Z wywiadów z Ridleyem Scottem wynika jednak, że 80-letni reżyser też nie powiedział jeszcze ostatniego słowa na temat Ksenomorfa i Inżynierów i chociaż zapewne pozostanę w mniejszości, to przyznaję, że to na jego kolejny film czekam w tym momencie bardziej, licząc na odsłonięcie kolejnych elementów ksenomorficznej układanki.
TRAILER | CHILI Cinema | DVD | BLU-RAY
POPRZEDNIE CZĘŚCI CYKLU:
- Obcy – 8. pasażer Nostromo VOD.PL / Blu-ray / DVD / wersja reżyserska DVD
- Obcy: decydujące starcie VOD.PL / Blu-ray / DVD
- Obcy 3 VOD.PL / Blu-ray / DVD / wersja rozszerzona DVD
- Obcy: Przebudzenie VOD.PL / Blu-ray / DVD / wersja rozszerzona DVD
- Obcy kontra Predator VOD.PL / Blu-ray / DVD / wersja rozszerzona DVD
- Obcy kontra Predator 2: Requiem VOD.PL / Blu-ray / DVD
- Prometeusz VOD.PL / Blu-Ray / DVD / wersja rozszerzona Blu-ray i DVD