Dopiero po obejrzeniu „Stranger Things” uświadomiłam sobie, dlaczego „Strażnicy Galaktyki” nie przypadli mi do serca, podczas gdy pokochały ich rzesze widzów. Żerowanie na sentymencie do przeszłości działa po prostu tylko wtedy, kiedy widz ten sentyment posiada. Jeśli nie wychował się na dziełach popkultury, które z uwagi na swoją otoczkę stały się dla niego ważnym elementem dzieciństwa i konstytutywną częścią procesu kształtowania świadomości, magia nie zadziała. I dlatego właśnie podczas oglądania „Strażników” straciłam wątek przynajmniej kilkakrotnie, nie będąc w stanie skupić się na fabule na dłużej niż kilkanaście minut.
Nie wszystko złoto, co jest vintage
Niezaprzeczalnie „Strażnicy Galaktyki” dostarczają wrażeń przede wszystkim w sferze muzycznej. Dźwięki sączą się z ekranu w stylu tak bardzo retro, że aż łza się w oku kręci: walkman Sony przy pasku z kasetą magnetofonową, oldschoolowe głośniki i kawałki odsyłające skojarzeniami prosto w lata 80. – trzeba mieć serce z kamienia, żeby nie dać się uwieść i to akurat bardzo wiele wyjaśnia w moim przypadku. Chociaż miałam udane dzieciństwo, lata 90. pamiętam jako kolaż brudu, smrodu i ubóstwa, powszechnej tandety i niedostępności dóbr. Nie chcę sobie nawet wyobrażać, jak wyglądały w Polsce lata 80., bo obawiam się, że ten obraz zbyt mocno pokrywa się z moją wizją piekła. Powiem wprost: nie jestem fanką przeszłości. Nie tęsknię za archaicznymi rozwiązaniami technologicznymi, nie brakuje mi czasów sprzed internetu i chociaż wierzę, że ludzie kiedyś byli sobie bliżsi, to – przywołując klasyka – głównie dlatego, że broń nie niosła daleko. To, że obecnie mamy bardziej wyrafinowane metody ignorowania się nawzajem, a technologia pozwala na unikanie kontaktu z ludźmi w realu, nie sprawia magicznie, że kiedyś ludzie byli lepsi i milsi dla siebie nawzajem. Tak że ja raczej do przeszłości mam taki stosunek, że cieszę się bardzo, że już odeszła i wolałabym, żeby nie wracała. A jeśli miałabym wybrać sobie epokę, w której chciałabym żyć, to celowałabym raczej do przodu niż do tyłu. Jako że te tyły doprowadziły nas do miejsca, w którym jesteśmy obecnie i trudno oprzeć się wrażeniu, że ktoś tu srogo spaprał sprawę.
Pamiętam dobrze, jak drażniły mnie pałąki słuchawek, których nie dało się ani schować pod czapką ani nosić na czapce. Pamiętam, jak drażniły kasety magnotofonowe, wciągane przez stary sprzęt i wymagające przewracania na drugą stronę. Jak bardzo nie znosiłam tego, że wszystko trzeba było załatwiać telefonicznie lub osobiście, że zrobienie czegokolwiek wymagało tak potwornie dużo zachodu – żeby mieć zawsze przy sobie rozklad autobusów, należało nauczyć się go na pamięć, przepisać lub kupić w kiosku. A jeśli człowiek nagle nabrał ochoty na spontaniczną wyprawę? Cóż, TO MIAŁ PECHA.
Jako dziecko nie oglądałam wielu filmów, a tym bardziej seriali. W zasadzie od wszystkiego, wliczając w to zabawy z innymi małoletniemi, wolałam książki. I chociaż przeczytałam ich naprawdę sporo, to w temacie kina mam do dziś potworne zaległości: podczas gdy rówieśnicy z wypiekami na policzkach oglądali w towarzystwie rodziców amerykańskie superprodukcje zdobyte triumfalnie oraz za ciężki pieniądz w wypożyczalni i skopiowane nielegalnie na VHSa, mnie omijała ważna lekcja z zakresu kształcenia kulturowego. Bo wiecie, cały problem polega na tym, że jeśli ogląda się „Omen”, „Park jurajski”, „Gwiezdne wojny”, „Szczęki”, „Egzorcystę” czy „Indianę Jonesa” po raz pierwszy w wieku dorosłym, posiadając już nadbudowę z produkcji znacznie nowocześniejszych, istnieje ogromna szansa, że tej chemii już nie będzie. Często okazuje się, że pociąg odjechał nieodwołalnie i jest po prostu za późno, żeby wykrzesać z siebie dziecięcy zachwyt.
I tak bez tej perspektywy czasu i filtru wspomnień o dziecięcych doświadczeniach „Egzorcysta” nie straszy ani przez moment, momentami za to śmieszy swoim archaizmem. „Indiana Jones”, chociaż wciąż przyjemny, nie wyjaśnia zagadki swojej kultowości, „Omen” nudzi niepomiernie, a „Park jurajski” pozostawia z refleksją, że musimy spieszyć się kochać takie filmy, bo tak szybko się starzeją. Im więcej w nich efektów specjalnych, tym szybciej.
„Strażnicy Galaktyki”: baw się, jakby jutra miało nie być
Istnieje szansa, że „Strażnicy” nie zestarzeją się tak prędko; chociaż bazują na mocno ogranych schematach i nie rewolucjonizują gatunku, to dostarczają widzowi frajdy nie za sprawą efektownych scen batalistycznych i wbijających w ziemię swoim rozmachem plenerów, ale postaci (przede wszystkim drugoplanowych), dialogów i żartów. Te ostatnie są jakby mniej suche niż to zwykle bywa w filmach Marvela. Albo inaczej: ich suchość jest tu w pełni uzasadniona, skoro jednym z bohaterów jest cierpiący na syndrom Piotrusia Pana Peter Quill, a innym – pomalowany w fikuśne wzory zapaśnik nierozumiejący konceptu metafory. Stylizacja na lata 80. pozwala twórcom filmu eksplorować bezkarnie rejony poczucia humoru, które niekoniecznie sprawdziłyby się w filmie pozbawionym tego stylistycznego przymrużenia oka. I chociaż koniec końców ten film jest mi raczej obojętny, to bawił mnie o wiele bardziej niż wspaniała większość marvelowskich sucharów. Wiem, że należę do zdecydowanej mniejszości, ale od lat (i to z roku na rok coraz bardziej) wolę posępność i śmiertelną powagę DC niż głupawe śmieszki Marvela. Bo tak po prawdzie, to chyba jedyne, co Marvel ma do zaoferowania w kinie.
„Strażnicy Galaktyki” nie wyłamują się zresztą z tego schematu. Mamy tu protagonistę, który jest trochę niepokorny, trochę taki rozrabiaka, ale w głębi serca dobry, prosty chłopak. Złodziej, ale porządny, w zasadzie jak Aladyn – tam coś ukradnie, tu kogoś oszuka, ale jak trzeba będzie zasłonić własną piersią i umrzeć w czyjejś obronie, to zasłoni i umrze. Być może to kwestia tego, że tak wielkim uczuciem darzę nowe odsłony „Star Treka”, ale ilekroć patrzę na Chrisa Pratta, widzę mniej zabawną i znacznie mniej atrakcyjną podróbkę Christa Pine’a. Quill w wykonaniu Pratta to nieskomplikowany chłopak w skórzanej kurtce, który lubi damskie towarzystwo, ma daddy issues i nigdy nie pogodził się ze śmiercią matki. Żyje w rytm filozofii YOLO i nie wydaje się skrywać żadnych głębi; to raczej typ bohatera z gatunku tych prostych jak konstrukcja cepa: trzeba go dobrze karmić, dać się wyspać, dorzucić kompanów i atrakcyjną partnerkę, czasami poklepać po plecach i pochwalić, a będzie w pełni zadowolony. Fani „Gwiezdnych Wojen” i Hana Solo na pewno polubią tę postać: mnie Peter Quill, dokładnie tak samo jak „Gwiezdne Wojny”, jest doskonale obojętny.
Niewiele lepiej wypada partnerująca mu Zoe Saldana, która wyjątkowo często zdaje się rozbijać po kosmosie na wielkim ekranie. Mnie osobiście wydaje się, że jeszcze częściej niż naprawdę, bo zdarzało mi się pomylić z nią Thandie Newton (na niektórych zdjęciach są nie do odróżnienia). Nie macie pojęcia, przez ile lat trwałam w przeświadczeniu, że to Zoe gra w „Kronikach Riddicka” – zanim zainteresowałam się kinem na serio, w ogóle myślałam, że Saldana i Newton to jedna i ta sama osoba.
W „Strażnikach” Gamora Saldany jest postacią cokolwiek dwuznaczną moralnie: na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że dołącza do zespołu podobnych sobie wyjętych spod prawa renegatów, jednak po głębszym namyśle trzeba przyznać, że coś tu nie gra; o ile wiem, nikt z tej grupy poza Gamorą nie brał udziału w aktach ludobójstwa i nie dokonywał rzezi na wielką skalę. Czy zatem to, że Gamora pomogła uratować sytuację, zmazuje jej wszystkie dawne grzechy? Twórcy filmu wydają się twierdzić, że tak, spoko, a nawet idą o krok dalej, konsekwentnie unikając tego tematu; Gamora otrzymuje więc coś na kształt wybaczenia ze strony Draxa, a więc sprawy jest zamknięta, władze nie mają więcej pytań i serdecznie dziękują za pomoc. Czy tylko ja mam wrażenie, że w tym kosmosie panuje jakieś zaskakująco liberalne prawo względem zbrodniarzy wojennych? Nieco okrutna to matematyka, według której wystarczy uratować X istnień, żeby odpracować anihilację tychże w liczbie Y.
Po drugiej stronie barykady też nie jest za ciekawie: chociaż Lee Pace to świetny aktor, to jego Ronan jest równie bezbarwny, pozbawiony osobowości i nudny co dowolny negatywny bohater ze starego filmu klasy B. Bo powiedzmy sobie to wprost: charakteru jako takiego antagonista nie posiada, nie próbując tym samym nawet udawać, że jest czymkolwiek więcej niż postacią z komiksu dla nieletnich, starannie wyciętą z papieru i przełożoną na język filmu. Ronan – podobnie jak Peter – to nieskomplikowany gość: lubi władzę, mocny makijaż i efektowne wejścia, a do tego nie potrafi sam się ubrać. I to w zasadzie tyle, obecności innych tęsknot czy potrzeb nie stwierdzono. A że towarzyszy mu napędzana frustracją i patologiczną potrzebą udowodnienia swojej wartości Nebula (świetnie ucharakeryzowana Karen Gillan – kto oglądał „Oculusa”, na pewno dobrze ją pamięta), to po tej strony mocy nie za bardzo jest się na kimś skupić. Ale obydwie wyglądają za to bardzo efektownie.
Sytuację ratują nieco pozytywni bohaterowie z drugiego oraz dalszych planów: dubbingowany przez Bradleya Coopera Rocket jako jedyny zdaje się skrywać interesującą historię i jakąś psychologiczną głębię, chociaż koniec końców i tak wpisuje się w schemat „nie chciałem być czymś więcej, ale nie zostawili mi wyboru”, a wspomniany Drax (Dave Bautista) pozostaje prawdopodobnie najzabawniejszą postacią na ekranie, mimo że jego przeszłość naznaczona jest tragedią. Na nic jednak starania: Vin Diesel posługuje się tu słowami w liczbie policzalnej na palcach jednej ręki, ale i tak kradnie niemalże każdą scenę – Groot szybko został nieoficjalną maskotką serii, a wypowiadane przez niego zdanie cieszy się ogromną popularnością nie tylko wśród wiernych fanów filmu. Przyjemność widzowi sprawia także wyraźna frajda, jaką ze swojej roli czerpie zaskakująco dobrze odnajdujący się w tej konwencji John C. Reilly.
Pomimo wszystkich niedoskonałości tych sylwetek trzeba przyznać jednak, że bohaterów „Strażników Galaktyki” łatwo polubić. Są wolni od patosu i – jak się zdaje – etycznych rozterek, bawią się świetnie, dowcipkują i przeżywają przygodę swojego życia. Nie ma tu miejsca na realny strach, wątpliwości czy moment słabości – pokonywanie kolejnych przeszkód idzie im jak z płatka i widać dobrze, że przed wyruszeniem na tę wyprawę Peter Quill zebrał naprawdę dobrą drużynę. Szkoda tylko, że po obejrzeniu filmu miałam problemy z przypomnieniem sobie imion poszczególnych postaci. Ale to ja.
Zagraj to jeszcze raz, James
James Gunn zdobył zaufanię i sympatię publiczności, mimo że tak naprawdę zaserwował jej to samo danie, które sezon w sezon podaje na stół amerykańskie kino rozrywkowe: chociaż „Strażnicy Galaktyki” są na pewno lepiej doprawieni i całość ma odpowiednią temperaturę, to fabułę filmu widz jest w stanie streścić po dokładnie 15 minutach seansu. To żadne wyolbrzymienie: w ciągu pierwszych 15 minut dowiadujemy się o tragicznej przeszłości Petera, znamy tło jego konfliktu z Yondu, poznajemy antagonistę i rywalizujące ze soby siostry. I to wystarczy: wiemy już, że wszyscy chcą zdobyć artefakt, że piękna Gamora (ostatecznie to Zoe Saldana, nawet jeśli została pomalowana na zielono) jest wystarczająco atrakcyjna i szczupła, żeby flirtować z Peterem, a jeśli mamy na tapecie już flirt, to na pewno będzie z tego coś więcej i bohaterka przejdzie na właściwą stronę, stając przeciwko siostrze. Która to siostra, warto dodać, w przeciwieństwie do Gamory jest zbyt nieludzka i zdehumanizowana, żeby stać się ewentualną ukochaną głównego bohatera.
W finale zło zostanie pokonane, Ronan odejdzie w niebyt, Gamorę i Petera połączy uczucie (tutaj co prawda w zalążku, ale hej, przecież mamy jeszcze drugą część i tam sprawa jest już jasna), Yandu w chwili próby pomoże Peterowi, będą jeszcze jacyś tam pomocnicy, jeden pewnie umrze. W finale wszyscy się cieszą, matki całują swoje dzieci, dzielna drużyna wyrusza na kolejną wyprawę. Myślicie, że to spoiler? Gdzie tam. To scenariusz wszystkich filmów tego typu: niezależnie od tego, ile śmieszków i twistów wciśnie się w te ramy, to bazowa konstrukcja jest sztywna i siermiężna jak niemal całe kino rozrywkowe. Obejrzeć jedną taką produkcję to jak obejrzeć wszystkie. Ale nie od dziś wiadomo, że dobra masowa rozrywka opiera się w dużej mierze na żonglowaniu znanymi odbiorcy schematami i przebieraniu ich w coraz to nowe fatałaszki.
Przygoda w kolorze
„Strażnicy Galaktyki” odsyłają klimatem do czasów z mglistych wspomnień i czarują je, ile sił. Przenoszą widza do przeszłości, stawiając na kontrast między kampowym, przerysowanym światem przedstawionym, wybuchającym co krok feerią barw, a szarą i smutną rzeczywistością. Twórcy bardzo umiejętnie kopiują doświadczenie nieobce dziesiątkom widzów i zachęcają do ucieczki w przestrzeń filmu, w której wszystko jest lepsze, bardziej kolorowe, bardziej intensywne, za to pozbawione problemów typowych dla dnia codziennego. Chociaż to samo można powiedzieć o wielu filmach sci-fi, to tutaj od samego początku uderza celowość tego zabiegu: „Strażnicy” wyglądają prawdopodobnie tak, jak we wspomnieniach widzów jawią się produkcje, które oglądali jako dzieci. Seansowi towarzyszą te same emocje, które w dzieciach i nastolatkach wychowanych w czasach przedinternetowych wywoływały „Gwiezdne wojny” czy „Niekończąca się opowieść”: entuzjazm, nieskażona krytycyzmem radość, wywołana przebodźcowaniem adrenalina. Trudno nie zachwycić się filmem, dzięki któremu można poczuć się raz jeszcze jak wolne od problemów i odpowiedzialności, beztroskie dziecko. Przez 2 godziny po prostu cieszyć się zaproszeniem do dobrej zabawy.
Nie mogę nie docenić faktu, że Gunnowi udało się to, co sobie zaplanował: chciał stworzyć tryskający radością obraz, gwarantujący rozrywkę bez ukrytych haczyków – i to mu wyszło. W efekcie konsumpcja „Strażników” jest jak zjedzenie całej pizzy za jednym posiedzeniem albo sięgnięcie po lody na obiad, z tym że bez jakichkolwiek konsekwencji: nie trzeba martwić się, że w pewnym wieku takie rzeczy niekoniecznie już człowiekowi służą, że trzeba będzie potem zażyć coś na wątrobę i że zgaga murowana, a do tego całość ma jakieś dwieście milionów kalorii. W świecie, w którym tak często odmawiamy sobie prawa do przyjemności z uwagi na konsekwencje, „Strażnicy Galaktyki” nie mogą nie cieszyć. I nawet jeśli nie jest arcydzieło kinematografii, to uczucie wdzięczności za tę beztroskę pozostaje.
Być może dałabym się złapać na wędkę zarówno „Strażników” jak i „Stranger Things”, gdybym wychowała się na filmach Lucasa, na komiksach i na popularnych serialach, gdybym lubiła „Alfa”, „E.T.”, „Z archiwum X”, „Gwiezdne wojny” i „Powrót do przyszłości”, gdybym jako dziecko nie była tak potwornie poważna i od małego przeżarta cynizmem. Bo przyznam, że momentami nieco mnie to uwiera, że najczęściej nie jestem w stanie bawić się dobrze, obcując z czymś, czego jedynym przeznaczeniem jest dostarczyć odbiorcy dobrą zabawę. Koniec końców ten film ma przecież wszystko, co mieć powinien: sympatycznych bohaterów, autentycznie zabawne dialogi, Vina Diesela, fantastyczną doprawdy ścieżkę dźwiękową, obłędne kolorki i wartką akcję. Entuzjastyczne opinie znajomych pozwoliły mi na moment uwierzyć, że może i mnie ten seans sprawi przyjemność. Niestety, po raz kolejny dochodzi do mnie, że jako widz jestem po prostu nie do wytrzymania.
Ale przyznam, że gdybym mogła zmusić się do polubienia jakiegoś filmu tego pokroju, wybrałabym właśnie ten. Żaden inny nie zasugerował mi równie przekonująco, że coś tracę, dystansując się od popcornowej rozrywki.
TRAILER | HBO GO | DVD (obydwie części filmu) | BLU-RAY (2 części filmu) | BLU-RAY 3D | SOUNDTRACK (Awesome Mix Vol.1 / Awesome Mix Vol.2) | KOMIKS