Wygrzebki polecają się do porannej kawy! Poniżej znajdziecie garść ciekawostek, które umilą Wam jazdę autobusem do pracy, samotne śniadanie lub pozwolą odprężyć się w przerwie od pracy. Jeśli to dla Was za mało i chcielibyście codziennie raczyć się wygrzebkami niezależnie od godziny, a także podzielić się własnymi wykopaliskami z innymi dziećmi, zapraszam do mojej grupy na Facebooku.
1. Bóg jeden raczy wiedzieć, że tego lata wielu z nas przydałyby się w domach klimatyzatory i wentylatory. Co roku zbieram się, żeby sobie coś kupić, ale w praktyce lato okazuje się być tak krótkie, że po prostu nie warto. I zaczynam czuć nawet pewną perwersyjną przyjemność, kiedy upał wyciska ze mnie resztki energii. Miło te momenty powspominać, kiedy za oknem pogoda jest taka, że nic tylko się zabić, a do tego trwa nieustająca ciemność. Czyli przez większość roku w Polsce.
Ale jeśli jesteśmy już przy wentylatorach, warto pamiętać że takie urządzenie nie musi być wcale nudne i banalne. Może wyglądać jak zrobione z… gumy balonowej!
Zaprojektowany przez światowej sławy projektanta Karima Rashida i ekipę NSB Home Appliances wentylator sufitowy „Swish” składa się z trzech połączonych ze sobą skrzydeł – dzięki temu rozwiązaniu nie stwarza ryzyka związanego z używaniem tradycyjnych wentylatorów tego typu i dba jednocześnie o dobry przepływ powietrza.
2. Od dawna szukałam idealne kompletu nowoczesnych, minimalistycznych szachów – i kiedy taki wreszcie znalazłam, cena złamała mi serce, bo jakżeby inaczej. Zestaw figur wraz z szachownicą kosztuje – bagatela – prawie $700, ale uwierzcie mi, że gdybym tyle miała na zbyciu, kupiłabym te szachy bez wahania.
Man Ray (1890 – 1976) był fotografem i fotografikiem, współtwórcą nowojorskiego dadaizmu i surrealistą, a prywatnie – przyjacielem Marcela Duchampa. Od roku ok. 1920 do samej śmierci tworzył zestawy figur szachowych; uznawane dziś za dzieła sztuki komplety figur z szachownicami osiągają wśród kolekcjonerów astronomiczne ceny rzędu dziesiątek, a nawet setek tysięcy dolarów. W tym kontekście cena poniższego kompletu wydaje się niemal okazyjna!
Po latach jeden z kultowych projektów artysty został odtworzony przez rzemieślników z Niemiec i Włoch. Warto przyjrzeć się dokładnie figurom, bo w ich formach przemycone zostały ukryte znaczenia i odwołania:
- piramida (król – king) to egipski symbol władzy królewskiej;
- stożek (królowa lub hetman, po angielsku zawsze queen, czyli ta pierwsza) nawiązuje do tradycyjnego średniowiecznego nakrycia głowy dla kobiet, noszonego przez damy z wyższych sfer;
- dzban (goniec, po angielsku bishop, czyli biskup) to symbol tradycji, w ramach której biskupi trudnili się wyrobem egzotycznych nalewek i innych alkoholi;
- Man Ray nie oparł się pokusie wprowadzenia estetycznego dysonansu w projekcie: skoczek (w wersji angielskiej knight, czyli rycerz), tradycyjnie przedstawiany w formie końskiego łba, to przypadkowy kształt znaleziony w pracowni artysty – tzw. ślimak, czyli zakończenie gryfu skrzypiec;
- kuliste piony (pawn) niemal dorównują wysokością sześciennym wieżom (rook) i prezentują się na szachownicy prawie tak masywnie jak wszystkie inne figury; to celowy zabieg – artysta chciał w ten sposób podkreślić, jak duże znaczenie mają piony we współcześnie rozgrywanych pojedynkach szachowych.
Szachy można nabyć tutaj, a w tym samym sklepie internetowym znajdziecie także inne ciekawe zestawy, na przykład ten w stylu Art Deco.
3. To nieco (nieco? miałam na myśli „cholernie) przerażąjący projekt, jeśli wziąć pod uwagę efekt, który daje – żyrandol „Forms in Nature” stworzony przez Thyrę Hilden i Pio Diaza wygląda jak polączenie systemu korzeniowego drzewa i testu Rorschacha. Po włączeniu światła rzuca na ścianę niepokojące, ale bardzo klimatyczne cienie, dzięki którym można poczuć się zupełnie jak w środku zaczarowanego lasu. Takiego z baśni braci Grimm.
Koszmary gwarantowane, ale trzeba przyznać, że żyrandol prezentuje się pięknie. Można go zamówić tutaj.
4. Jeśli nie przeczytaliście jeszcze książki Marcina Wichy pt. „Jak przestałem kochać design”, to najwyższy czas to uczynić. Autorowi udało się jakimś cudem uniknąć popadnięcia w protekcjonalny ton, co przy tej perspektywie wcale nie jest tak łatwe jak mogłoby się wydawać. Przezabawne anegdoty (wiele z nich przywoływałam na moim fanpage’u) i niesamowicie celne uwagi nie tylko na temat designu przeplatają się tu z chwilami słabości, w których Wicha po prostu trochę zrzędzi. Te mniej wdzięczne (ale zawsze przynajmniej przyzwoite) momenty rekompensują jednak cenne spostrzeżenia autora na temat przedmiotów, natury współczesności, relacji i oczekiwań, pracy projektanta, celowości designu, jego uczciwości i tego, jak obiekt wchodzi w interakcję z użytkownikiem, odbiorcą. To pierwsza książka od dawna, w której zaznaczałam najlepsze fragmenty po to, żeby do nich wrócić. Warto, trzeba przeczytać.
Zanim to jednak zrobicie, rzućcie okiem na ten wywiad: z Marcinem Wichą rozmawia tu Filip Springer, czyli w jednym dialogu mamy dwa wyjątkowo mocne głosy. I zdaję się sprawę, rzecz jasna, że publikując takie zestawienia pod hasłem „designu”, popełniam wszystkie grzechy, przeciwko którym gardłuje Wicha. Cóż jednak zrobić, kiedy tak trudno w okolicy o dobrze zaprojektowane przystanki, druczki w urzędach i przewijaki w publicznych toaletach?
Dywaniki z filcu stylizowane na ludowe wzory. Pawilon narodowy stylizowany na ludowe wzory. Drewniane zabawki stylizowane na ludowe wzory. Nadmuchiwane meble stylizowane na… Wszystko jedno na co. Mamy się czym pochwalić. Co prawda, szanse, że nasz tyłek zetknie się z designerskim meblem, są niewielkie. Już prędzej przeczytamy w gazecie artykuł pod tytułem „Polscy projektanci w światowej czołówce” lub – co bardziej prawdopodobne – przesuniemy wzrokiem po nagłówku na którymś z portali: „Światowe ikony polskiego designu. Zobacz galerię”. Ktoś pisze takie teksty. Może nawet w to wierzy. Może nawet ma rację. Jednak to są Himalaje projektowania. Tymczasem żyjemy na nizinach. Siedzimy w tramwajach. Szarpiemy się z drzwiami na strzeżone podwórko, nadajemy paczki i listy. O jakości życia nie decydują najwybitniejsze osiągnięcia designu. Szczerze mówiąc, one są najmniej ważne. O polskim projektowaniu świadczą:
• kwitek na list polecony, który łatwo wypełnić, pod warunkiem że nosimy nazwisko Jan Byk i mamy wzrok jak pilot F-16 z bazy w Krzesinach;
• formularz PIT, z szaro-szarymi polami i mętnym opisem, którego przekaz brzmi: znajdź księgowego, który to wypełni, a potem módl się i krzyżuj palce;
• elementarz szkolny – kolorowy do mdłości, chaotyczny i okraszony portretami uśmiechniętych ofiar eksperymentów genetycznych;
• oznaczenia autostrad, a szczególnie zjazdu na Grodzisk Mazowiecki (naprawdę nie chciałem jechać do Poznania).
Marny lekarz pozostaje lekarzem, przynajmniej dopóki nie straci prawa wykonywania zawodu. Tak samo nauczyciel czy dziennikarz. Nikt nie twierdzi, że artykuły w tabloidach piszą się same. Tymczasem słowo „design” dotyczy wyłącznie produktów wysokiej jakości. Najlepiej od 100 złotych w górę.Marcin Wicha – „Jak przestałem kochać design”
5. I na zakończenie coś jeszcze do przeczytania: historyczka sztuki Katarzyna Andrzejczyk-Briks pisze o designie funeralnym. Ci z Was, którzy sięgnęli już po wspomniane powyżej „Jak przestałem kochać design” pamiętają być może, że książka Wichy zaczyna się rozważaniami na temat urny, w której mają spocząć prochy ojca autora. Jeśli chcecie jeszcze poszerzyć kontekst, sięgnijcie po jedną z moich ulubionych książek ze studiów: „Trup: od biologii do antropologii”. Chociaż temat jest mało wdzięczny, bo jednak zwłoki i w ogóle, to książkę czyta się bardzo przyjemnie (o ile to odpowiednie słowo) – zawiera ogrom interesujących detali i egzystencjalną refleksję, a nie jest przy tym przytłaczająca ani po akademicku nieprzystępna. Świetna lektura, zaskakująco lekka w odbiorze, do przemyślenia.
Zarząd cmentarza. Krematorium. Życie zostało podzielone na szereg zadań do wykonania. Uczucie bezradności dopadło mnie kilka dni później, kiedy w zakładzie pogrzebowym przeglądałem błyszczący katalog z urnami.
Wszystkie modele wyglądały jak skrzyżowanie greckiej wazy i chińskiego termosu. Połyskiwały brokatem. Mieniły się chromem. Były złote, biało-złote, malachitowe i czarne. Miały ozdobne rączki i uchwyty. Niektóre wyglądały jak staroświeckie weki z drucianym zamknięciem. Inne przypominały baryłeczki Kubusia Puchatka. Dominowały tworzywa sztuczne, ale w ofercie nie zabrakło naturalnego kamienia (najwyraźniej i naturze zdarzają się gorsze dni).
No i oczywiście krzyże. Wyryte. Namalowane. Przyklejone z boku. Sterczące na górze (jak miniatura Giewontu). Nie mogło oczywiście nie być korony cierniowej, Matki Boskiej w półprofilu i Jezusa Frasobliwego. Biedny ojciec. Bezwyznaniowy Żyd, zupełnie niezainteresowany kwestiami religijnymi, znalazł się poza targetem.
Alternatywą był kwiatek – biała lilia lub przekwitła róża. W opinii branży pogrzebowej Polskę zamieszkują dwa rodzaje ludzi: chrześcijanie i przedstawiciele sekty florystów.
Przerzucałem strony, szefowa zakładu zaczynała się niecierpliwić. Pod jej spojrzeniem wybrałem w końcu jakiś wzór. Miał trochę mniej ozdób, nieco prostszy kształt i nawet biała róża prezentowała się dość skromnie.
Potem przez kilka godzin oszukiwałem się, że jest ok. Ale nie było. Ojciec nigdy by się nie zgodził na takie naczynie. To świństwo lekceważyć czyjeś uczucia estetyczne tylko dlatego, że umarł.
(…)
Przynajmniej w sprawie urny postawiłem na swoim. Znalazłem w osieroconym kalendarzu telefon do rzeźbiarza, z którym ojciec kiedyś współpracował. Zadzwoniłem. Wyjaśniłem, w czym rzecz. Do pogrzebu zostały dwa dni. Artysta wysłuchał mnie bez zdziwienia. Chwilę pomyślał.
– Robiłem kwietniki do kościoła na Ursynowie. Wystarczy odjąć nóżki, a będzie jak znalazł…I tak pochowałem prochy ojca w czarnym sześcianie z granitu. Na jednym z boków wyryto imię i nazwisko. Krój pisma – Futura. Wersaliki. Dwa razy po pięć liter, elegancko wyjustowane, tak jak lubił. Rozpierała mnie duma. Urna była piękna. Problem polegał na tym, że jedyna osoba, która mogła to docenić, jedyna osoba, na której opinii mi zależało, już nie żyła.
Marcin Wicha – „Jak przestałem kochać design”