Kosmetyczny minimalizm: bez jakich produktów nie mogłabym się obyć?
Ponad trzy lata temu napisałam tekst o moich ulubionych kosmetykach do suchej skóry. Sporo się od tego czasu zmieniło – nie dość, że prawie całkowicie zrezygnowałam z kosmetyków konwencjonalnych i przeszłam na naturalne, to dowiedziałam się, jakie popełniałam błędy. Mądrzejsza o doświadczenie, nie używam już savon noir do oczyszczania twarzy, nigdy nie zapominam o tonizowaniu skóry i nakładaniu kremu pod oczy, regularnie złuszczam naskórek i szukam idealnej maseczki do twarzy.
Jestem tego warta, dammit
Zaznaczę na samym początku: mam obsesję na punkcie pielęgnacji cery i w ogóle nie staram się z tym walczyć. Te wszystkie czynności, które wykonuje wokół swojej twarzy, są dla mnie relaksujące i kojące, nie są przykrym obowiązkiem, nikt mnie do tego nie zmusza i wcale nie czuję się niewolnicą obowiązujących kanonów urody. Zwłaszcza że dzięki pracy z domu naprawdę rzadko muszę pokazywać się ludziom, selfie w sieci publikuję jeszcze rzadziej i przez większość czasu siedzę w dresie z włosami spiętymi na czubku głowy i z twarzą pokrytą tłustą mazią a’la córka króla smalcu. Ja to po prostu lubię. I jako osoba, która naprawdę stara się nie wtrącać w sprawy związane z cudzym wyglądem i formami spędzania czasu, bardzo nie lubię słuchać pierdoletów o tym, że powinnam kochać siebie taką, jaka jestem. Bo ja przecież kocham. I właśnie dlatego, że kocham, lubię się rozpieszczać i nakładać sobie te wszystkie pachnące balsamy i głęboko nawilżające maseczki. Bo, cytując klasyka, jestem tego warta.
Mam takie kosmetyki, które kocham od lat miłością wielką i nieprzejednaną. Czasami je zdradzam, bo czemu nie, ale wcześniej czy później zawsze wracam. Przez moja kosmetyczkę przewinęło się wiele produktów drogich i tanich marek – od Diora, Shiseido i Guerlain po tanią Ziaję i Avon. Znajdowałam perełki za kilka-kilkanaście złotych i nacinałam się na buble za pińcet. Chociaż kochałam mój korektor Shiseido i cierpiałam po jego zgubieniu okrutnie, to na pewno nie wrócę już nigdy do potwornie przereklamowanego Touche Éclat YSL, bo wcale nie był lepszy niż podobny kosmetyk taniej marki. Z drugiej strony po przetestowaniu miliona nawilżających pomadek i balsamów do ust wciąż nie znalazłam niczego lepszego niż Nivea Med, którą swojego czasu można było kupić w każdym Rossmannie. A szukam. Cały czas szukam.
To nigdy nie jest antyperspirant
Ilekroć czytam odpowiedzi na zadawane celebrytkom pytanie o ukochany / najważniejszy kosmetyk, bez którego nie wyobrażają sobie życia, zawsze nieco bawi mnie, że to nigdy nie jest pasta do zębów albo antyperspirant. Czy to dlatego, że nie mają jednego ukochanego produktu czy po prostu nie myślą o tak przyziemnych kwestiach? Jeśli chodzi o mnie, to najważniejszym kosmetykiem w całym moim domostwie pozostaje Rexona w sztyfcie. I to musi być Rexona. Bardzo chciałabym należeć do tych ludzi, którzy się nie pocą i używają tych uroczych naturalnych zero waste’owych dezodorancików w kremie albo nacierają się cytryną czy innymi domowymi zamiennikami, ale u mnie to nie przejdzie. O ile przykry zapach nigdy nie był moim wielkim problemem, to jestem w stanie spocić się nawet na mrozie. Nawet w wełnie i w jedwabiach. Dlatego przestałam już kombinować: jeśli nie chcę używać blokera (a nie chcę), to TEN KONKRETNY antyperspirant musi być zawsze pod ręką. Najczęściej kupuję go na rossmannowych promocjach 1+1 lub nawet 2+2 (po prostu wybieram różne zapachy). A gdybym musiała z niego zrezygnować? Kiedyś bardzo lubiłam antyperspiranty w sprayu Adidasa, ale forma aplikacji i koncepcja wdychania tych wyziewów mocno mnie zniechęciła. Świetny jest także antyperspirant w kulce Vichy, ale niezupełnie jestem fanką jego ceny.
Nie wyobrażam sobie mojej kosmetyczki także bez olejku eterycznego z drzewka herbacianego. Mamy długą historię: zaczęłam go używać jeszcze jako dzieciak, kiedy wprowadziła go do sprzedaży firma Oriflame. No dalej, niech rzuci kamieniem ta, która nigdy nie była konsultantką jednej z tych firm. Dzisiaj wszyscy się z tego śmiejemy, ale sama dobrze pamiętam, że w latach 90. sklepy niezupełnie były pełne kolorowych i pięknie pachnących kosmetyków dostępnych od ręki za złotówki. Chociaż moje naprawdę świadome dzieciństwo to raczej druga połowa i schyłek tej dekady, to brak wyboru pamiętam jeszcze dość dobrze.
Tak po prawdzie to chyba właśnie tej marce zawdzięczam zamiłowanie do świadomej pielęgnacji. Wcześnie zaczęłam się malować i nigdy nie podbierałam matczynych kosmetyków, bo miałam swoje własne; nie używałam tanich kosmetyków z kiosku czy błyszczyków dołączanych do czasopism, starannie oczyszczałam cerę odpowiednim preparatem do twarzy i nie zdarzało mi się iść spać bez wcześniejszego zmycia tapety. Do dziś – a mam 31 lat – przytrafiło mi się to dosłownie kilka razy w życiu, zwykle w stanie krańcowego wyczerpania, kiedy okłamywałam się, że „odpocznę 10 minut i zmyję”. Bo nawet po pijaku nie zapominałam nigdy o użyciu mleczka do demakijażu, umyciu twarzy i nałożeniu kremu. A byłam na studiach dziennych w Krakowie, więc okazji do bycia narąbaną w cztery dupy było od groma. W zasadzie co tydzień, mniej więcej od środy do soboty. I z wielu spośród tych okazji skorzystałam.
Mamusie oszukasz, tatusia oszukasz, ale genów nie oszukasz
Być może właśnie temu po części zawdzięczam brak jakichkolwiek problemów z cerą przez całe moje życie. Oczywiście nie zapominam o genach – te mam na pewno świetne, w zasadzie jedynym obciążeniem, z jakim się zmagam, jest tendencja do tycia. Ale wciąż uważam to niską cenę (bo przecież mogłabym to kontrolować, gdyby mi zależało, bywałam już szczupła i wysportowana) za końskie zdrowie i równie końskie, mocne i grube włosy oraz czystą, bezproblemową cerę, która wygląda młodo do późnego wieku. Na to przynajmniej liczę, patrząc na moją babcię i matkę, z których żadna nie wygląda i nigdy nie wyglądała na swoje lata.
Nie mam jednak wątpliwości, że swojej cerze na pewno po drodze pomogłam: od dziecka unikałam słońca i opalania się (niechęć do upałów wyszła mi na dobre), wcześnie zaczęłam używać kremów z wysokimi filtrami i nie eksperymentowałam na swojej twarzy z durnymi pomysłami z Bravo. Chociaż w liceum malowałam się do szkoły raczej rzadko (z lenistwa, musiałabym być nienormalna, żeby wstawać wcześniej tylko po to, żeby się komuś podobać), to o oczyszczaniu i nawilżaniu nie zapominałam nigdy. Dzisiaj zresztą podobnie: mogę wyjść z domu bez makijażu (no problem), bez śniadania (nie lubię, ale zdarza się), ale nie bez prysznica i nałożenia czegoś solidnie nawilżającego na twarz. Rezygnacja z tego ostatniego byłaby zresztą dziś dla mnie trudna – moja cera nigdy się nie przetłuszczała, ale dość wcześnie zaczęła zdradzać tendencje ku przesuszaniu. Umyć twarz (nawet samą wodą) i nie nałożyć na nią kremu oznacza dla mnie fizyczny ból, uczucie bardzo przykrego ściągnięcia, a powtarzanie tego zaniedbania – suche skórki na brodzie, nosie i policzkach. Mówiąc wprost: jak czegoś nie wklepię, to twarz mi się rozpada. Zdarzało mi się wcierać w twarz krem do rąk, balsam do ciała albo wazelinę kosmetyczną, kiedy zostawałam niespodziewanie u kogoś na noc po ostrej imprezie. Kiedy taka sytuacja przytrafia się u koleżanki, to żaden problem – na dziewczyny zawsze można liczyć: kumpelki-studentki zawsze miały w domu dodatkowy czysty ręcznik, odżywkę do włosów i suszarkę, każda miała jakiś krem do twarzy i coś do demakijażu. W najgorszym razie – mleczko do ciała, które od biedy ten demakijaż umożliwiało. A nocowanie u kumpla? Na t-shirt do spania można było zawsze liczyć, u lepszego kumpla to nawet na spodenki do spania i czyste skarpetki (jak już mówiłam, byłam na studiach dziennych w Krakowie, nie obrzydza mnie byle co). Czysty ręcznik zwykle też się jakiś znalazł, chociaż często w formacie raczej do rąk niż umożliwiającym owinięcie się po kąpieli. Ale nie zapomnę tego, jak kiedyś bezmyślnie i z rozpędu zmoczyłam włosy do mycia u kumpla i kompletnie nie połączyłam jego łysej głowy z możliwością nieposiadania szamponu i suszarki do włosów. I potem siedziałam tam pół dnia, czekając w towarzystwie kaca, aż mi wyschną te moje gęste i grube jak u konia włosy do połowy pleców.
Wyciągnęłam wnioski z tych imprez. Od lat alkohol piję w ilościach homeopatycznych i maksymalnie kilka razy w roku, ale zdarza mi się zostać u znajomych spontanicznie na noc. Mam już 31 lat i bujam się raczej z ludźmi w swoim wieku, więc komfort tego nocowania jest już dziś zupełnie inny – starzy ludzie raczej mają już w domu suszarki, ekspresy do kawy (a przynajmniej kawiarki), puchate dywaniki podłogowe w łazience i zapasowe komplety pościeli dla gości. Nawet gdyby zdarzyło się w takim domu maksymalnie upodlić, to wystarczy mieć przy sobie majtki na zmianę i próbkę-saszetkę z kremem do twarzy.
Jak po olej do włosów to tylko do Lidla, do Lidla
Od kiedy nie chodzę do biura i pracuję z domu, maluję się raczej okazjonalnie. Kiedy wracam po spotkaniu, demakijaż jest pierwszą rzeczą, którą robię po zdjęciu kurtki i butów. Chociaż maluję sie naprawdę lekko i raczej delikatnie (krem BB, prawie niewidoczne, rozświetlające cienie, tusz i ew. kolorowa kredka na linii wodnej w ramach szaleństwa, błyszczyk lub naturalna pomadka; latem najchętniej rezygnuję ze wszystkiego i chodze tylko do kosmetyczki na hennę brwi i rzęs), to najbardziej lubię uczucie skóry wolnej od obciążenia. I także dlatego tak bardzo dbam o cerę: lubię to, że z kremem BB czuję się równie komfortowo jak bez niego, a z używania kryjącego podkładu mogłam całkiem zrezygnować. Henna na brwiach i rzęsach pozwala mi z kolei nie malować także oczu. I och, oczywiście wiem, że w ogóle nie trzeba się malować i że to wszystko opresja. Dlatego gorąco zachęcam do niemalowania się, jeśli ktoś nie chce. Ale jeszcze goręcej zachęcam do odwalenia się od cudzych decyzji. Bo naprawdę, świat nie będzie idealnym miejscem, jeśli wszystkie kobiety przestaną się malować albo golić nogi. Ale świat może być zdecydowanie lepszym miejscem, jeśli przestaniemy zwracać uwagę na to, czy kobiety się malują i golą nogi, bo bezustanne rozmawianie o tym, nieważne w jakim tonie, to pogłębianie tego samego problemu zafiksowania na wyglądzie. Przeczytajcie zresztą w wolnej chwili ten artykuł, to kwintesencja mojego obecnego podejścia do życia.
Jakiś czas temu kupiłam sobie dość drogi olejek do włosów. Bezustanne utlenianie na biało i farbowanie następnie na różowo zdecydowanie nie przysłużyło się moim włosom i nie wyglądają one, mówiąc delikatnie, obecnie najlepiej. Po szybkiej konsultacji z K. postawiłam więc w desperacji na olejowanie i to był strzał w dziesiątkę: ten cudowny i pięknie pachnący olejek sprawił, że miotła na mojej głowie wygląda na ten moment całkiem do rzeczy, a po dodaniu do pielęgnacji zachwalanej przez wszystkie włosomaniaczki maski jest naprawdę nieźle. Ale wiecie co? Ten olejek był naprawdę super, ale w końcu dobiłam do dna. I okazało się wówczas, że efekt po olejowaniu włosów olejem słonecznikowym za 4 ziko z Lidla jest dokładnie taki sam. Tak że teraz mam jeden olej do smażenia i do pielęgnacji włosia, taka jestem gospodarna. Mój chłopak jest wręcz zachwycony moją zaradnością i oszczędnością. Nie wie, ile kosztowała moja nowa torebka, która tak mu się podoba. Zapytałam, czy chce wiedzieć, ale nie chciał. Ale hej, zaoszczędziłam przecież na oleju do włosów.
Olej to w pielęgnacji w ogóle fantastyczna sprawa. I to jest trzecia rzecz, bez której nie wyobrażam sobie swojej kosmetyczki i półki w łazience. Kiedy wyjeżdżam i muszę się kompaktowo spakować, zabieram ze sobą butelkę oleju (niekoniecznie słonecznikowego z Lidla) zamiast mleczka do demakijażu, balsamu do ciała, odżywki do włosów, a w skrajnych sytuacjach dzięki olejowi poradzę sobie i bez kremu do twarzy. W domu mam oczywiście osobny olej do każdej części ciała: najtańszy słonecznikowy do włosów, starannie dobrany do pielęgnacji twarzy, jakiś wydajny i fajnie pachnący do ciała i jeszcze inny do drugiego etapu demakijażu. W praktyce jednak najczęściej jest tak, że kupuję różne oleje do pielęgnacji cery, a jeśli się nie sprawdzają, zużywam je do olejowania włosów, do zmywania tapety i do wcierania w łydki po kąpieli.
Mogłabym być minimalistką, ale nie chcę
Wychodzi na to, że mogłabym wyruszyć w podróż, mając w kosmetyczce antyperspirant, pastę do zębów, szczoteczkę, płyn do higieny intymnej (można umyć się nim od stóp do głów łącznie z twarzą – a tej ostatniej na pewno nie umyłabym mydłem czy żelem pod prysznic, bo odpadłaby mi 10 minut później z przesuszenia), hydrolat, dużą butelkę oleju z nasion malin i olejek eteryczny z drzewa herbacianego na wszelki wypadek. Rzecz jasna nie robię tego i jeśli podróżuję, to z walizką. Moja kosmetyczka zawsze zawiera kilkadziesiąt różnych produktów, ale jestem szalenie sprytna i większość wożę w postaci próbek, miniaturek i odlewek, żeby nie targać ze sobą szklanych słoików. Ewentualnie zabieram końcówki produktów i na miejscu wyrzucam puste opakowania, robiąc miejsce w walizce (chociaż nigdy jeszcze nie zauważyłam, żeby w drodze powrotnej tego miejsca było zauważalnie więcej, jakoś wręcz przeciwnie).
Każdego dnia dziękuję losowi, że moja cera nie wymaga przesadnie wiele: muszę ją po prostu mocno nawilżać i okresowo natłuszczać. Dzięki temu, że regularnie ją złuszczam, nakładam maseczki, oczyszczam i odprawiam nad nią czary, podczas wyjazdów mogę sobie pozwolić na chwilowe zaniedbania i maksymalne uproszczenie pielęgnacji. Nie mam problemu z przebarwieniami, wypryskami i każdego ranka z przyjemnością kontastuję w lustrze, że moja twarz wygląda po prostu zdrowo i młodo. I o ile rysy twarz człowiek raczej dostaje od losu bez możliwości złożenia reklamacji, o tyle stan skóry w ogromnym stopniu zależy od pielęgnacji i stylu życia. A mi zależy do tego stopnia, że palenie rzuciłam tylko i wyłącznie z powodu cery. Z tego samego powodu staram się nie zarywać nocy, używam na co dzień kremu z mocnym filtrem, nigdy nie zapominam o okularach przeciwsłonecznych (zima nie zima, jak słońce razi, to ja jestem w okularach) i z przyjemnością robię codziennie masaż twarzy. W praktyce cała pielęgnacja, chociaż wieloetapowa, zajmuje mi każdego dnia łącznie parę minut, może w porywach kilkanaście. A ilekroć ktoś pyta mnie, czy nie szkoda mi czasu na „takie rzeczy”, odpowiadam, że dla siebie zawsze mam czas, bo oszczędzam go na każdym kroku: nie mam dzieci, nie oglądam Youtube’a i TV (zresztą cóż stoi na przeszkodzie, żeby wklepywać krem podczas oglądania serialu? na tym właśnie polega optymalizacja), a przede wszystkim nie spotykam się i nie rozmawiam z ludźmi, z którymi nie mam ochoty się spotykać i rozmawiać. Oszczędzam też sporo czasu na robieniu makijażu, bo dzięki zadbanej cerze nałożenie kremu BB zajmuje mi parę sekund, a korektora w zasadzie używam tylko pod oczy, a i to nie zawsze. No i ubieranie idzie mi szybko – jak się ma w szafie same ulubione ciuchy i żadnych zbędnych pierdół, to cały proces przebiega bardzo sprawnie.
Moja twarz wyprzedziła trendy
Kiedy do Polski dotarła moda na koreański, wieloetapowy styl pielęgancji cery, nie była to w moim życiu rewolucja: ostatecznie dodałam do wieczornego oczyszczania olejek do demakijażu między mleczkiem i myciem na mokro oraz zainteresowałam się koncepcją esencji nakładanej po toniku, a przed serum. Ten typ produktów nie jest u nas jednak zbyt popularny i niewiele marek ma esencję w swojej ofercie, więc wciąż jest to dla mnie raczej ciekawostka, którą okazjonalnie dołączam do zestawu niż pielęgnacyjny standard. Co do reszty – bez zaskoczeń: trwałe nawyki pojawiły się z czasem, ale samą potrzebę cackania się z własną twarzą miałam od młodych lat. Może dlatego, że – patrząc na rówieśników – naprawdę bałam się, że i ja któregoś dnia zmierzę się z trądzikiem, a wyglądało to, powiedzmy sobie szczerze, cholernie boleśnie. Na szczęście upiekło mi się, ale słuchając koleżanek opowiadających o tej nierównej walce z problemami skórnymi nieraz byłam naprawdę przerażona, odkrywając jak poważna może być to choroba i jak dokuczliwa.
Fakty są takie, że gdybym naprawdę miała trądzik, to nie uleczyłoby mnie z niego magicznie żadne serum i jakiś tam olejek, bo trądzik to poważna sprawa. Ale w ciągu swojego życia wielokrotnie słyszałam od tych samych osób komplementy na temat mojej cery i – dosłownie chwilę później – nieco protekcjonalne „mnie nie chciałoby się tak bawić w te wszystkie kremy, nie mam na to czasu”. Serio? Co ty nie powiesz, Andżela, tak jakby widzę, że ci się nie chciało, duh. Ilekroć słyszę coś takiego, zastanawiam się, jakby to brzmiało, gdybym ja – całkiem sporo kilo żywej wagi i absolutny wstręt do sportu – powiedziała do dbającej o figurę koleżanki, że ta chyba nie ma nic lepszego do roboty, skoro tak układa te jadłospisy i przejmuje się wagą. Tak że powiem wam szczerze, że najlepiej kompletnie odpieprzyć się od cudzego wyglądu. Komplementujcie, jeśli możecie i macie potrzebę powiedzieć komuś coś miłego, ale niezamówioną „konstruktywną krytykę” i passive-agressive zachowajcie najlepiej dla siebie. Jeśli już macie jakiś problem, to wykażcie odrobinę charakteru i bądźcie agressive, a nie owijajcie tego w perfumowane jedwabie. Bo nieproszona „konstruktywna krytyka” na temat czyjegoś wyglądu, wyborów życiowych, zainteresowań, upodobań czy dokonań jest po prostu, wybaczcie tę prostolinijność, gówno warta, a skoro tak, to wiadomo, skąd wychodzi. I właśnie tam należy wsadzić sobie tę niezamówioną krytykę razem z jej konstruktywnością. W zasadzie przychodzi mi do głowy tylko jedna sytuacja, w ktorej uzasadnione jest wygłaszanie takich uwag, a konkretnie realne zagrożenie czyjegoś życia, zdrowia lub bezpieczeństwa związane z jego niekoniecznie dobrymi decyzjami. Wtedy warto zareagować. Ale wiecie co? W takich sytuacjach jakoś mało kto ma na to odwagę. Tak że lepiej jest już nic nie mówić i pilnować własnego ogródka.
A wszystkim ludziom, którzy mówią wam przykre rzeczy w imię tego, że „mają prawo do własnego zdania”, odpowiadajcie, żeby spadali na drzewo, bo są skończonymi prostakami. Waszym zdaniem, rzecz jasna. Do którego macie prawo. Można być dla wszystkich uprzejmym, ale powiem wam szczerze, że twarda miłość przynosi w przypadku dorosłych lepsze metody wychowawcze.
***
Linki znajdujące się w tekście są afiliacyjne, co oznacza, że z jeśli zdecydujecie się na zakup produktu z mojego polecenia (tzn. jeśli mój link będzie ostatnim, w który klikniecie przed zakupem w danym sklepie), otrzymam od producenta lub sklepu kilkuprocentową prowizję. Nie wpływa to w żaden sposób na cenę, którą widzicie po przekierowaniu. Moje opinie są jak zawsze subiektywne i prawdopodobnie szkodzą moim interesom, bo jak się mówi źle o marce to ta marka raczej niechętnie rzuca potem pod nogi worki z pieniędzmi. Ale możecie być za to pewni, że jeśli coś polecam, to naprawdę tego używam; nie mogę oczywiście zagwarantować, że sprawdzi się u was wszystko to, co sprawdza się u mnie, ale być może dzięki mnie odkryjecie jakąś kosmetyczną perełkę.
Inne teksty o kosmetykach naturalnych znajdziecie tutaj.