Temat kosmetyków naturalnych kręci mnie już od ładnych paru lat, co w moim przypadku jest naprawdę imponującym wynikiem – ogólnie rzecz ujmując mam attention span jak złota rybka, chociaż to ponoć typowe dla większości internautów. Tyle że u mnie nie ogranicza się to tylko do internetu: w życiu codziennym też nie jestem w stanie skupić uwagi na jednej rzeczy na długo. To wyjaśnia, dlaczego tak naprawdę nie mam żadnego hobby, tylko non stop jaram się nowymi rzeczami jedynie po to, żeby je po jakimś czasie porzucić. To może też być odpowiedź na pytanie, dlaczego mój najdłuższy związek w życiu to była relacja z moim fryzjerem. Moja kosmetyczna zajawka póki co jednak rozwija się dobrze – w ramach pielęgnowania nowego nałogu jestem na przykład stałą bywalczynią targów kosmetycznych: ostatnio zaliczyłam listopadowe Ekocuda.
Nie mam zamiaru nikogo przekonywać, że kosmetyki naturalne to samo zdrowie, bezpieczeństwo i kojąca ręka Matki Ziemi, a w drogerii dostaniecie co najwyżej śmierć w butelce doprawioną PEGami i SLSami. Nie jestem ani chemiczką ani lekarką, nie zajmuję się zawodowo badaniami laboratoryjnymi i testami klinicznymi, a opinia innych niż wymienione osób niespecjalnie ma tu jakiekolwiek znaczenie. Kupuję kosmetyki naturalne, bo są fajne. I tyle.

Lubię atmosferę targów, małe i niszowe marki, odkrywanie nowości. I nie ukrywam, że kręcą mnie też te wszystkie zapachy i fajne, chociaż zazwyczaj proste opakowania. Między kupowaniem kosmetyków polskich ekomarek i zakupami w drogerii jest – jak dla mnie – tak różnica jak między domowym ciastem, a tortem z cukierni. To przede wszystkim kwestia customer experience, niekoniecznie samej jakości. Ale nie bez znaczenia pozostaje to, że w przypadku małej firmy o wiele łatwiej jest pozyskać informacje na temat łańcucha dostaw czy warunków w miejscu produkcji. Oraz to, że o wiele łatwiej wydaje mi się pieniądze na produkty rzemieślnicze niż na seryjną produkcję.
Ekocuda 2019: Warszawa
W tym roku zaliczyłam Ekocuda dwa razy – na wiosenną edycję wpadłam godzinę przez zamknięciem drugiego dnia i robiłam ekspresowe zakupy, przebierając już trochę w resztkach. Za drugim razem byłam mądrzejsza (a przynajmniej tak myślałam) i poszłam pierwszego dnia rano, zaraz po otwarciu. I powiem tak: żeby brać udział w takich imprezach w godzinach szczytu (czyli w sumie przez większość czasu), trzeba naprawdę kochać ludzi. Bo jest się z nimi bardzo, bardzo blisko.
Przez dobre 15 minut czekałam przed stoiskiem Soap Szopu, żeby w ogóle dopchać się do lady i przywitać z Inką i Lesiem. Pogadać nie było za bardzo jak, bo przez całe dwa dni byli ekstremalnie zajęci, ale ostatecznie udało się zamienić z nimi parę zdań i zrobić zakupy. I dobrze, że pomyślałam o tym zawczasu, bo kultowe już mydło Yen o zapachu bzu i agrestu dość wcześnie wyszło. A może być, że nie tylko ono, bo nowy szampon w kostce z tej samej serii też był rozchwytywany.

Wiele innych stoisk wyglądało podobnie: ludzie kłębili się wokół, tworzyli kolejki do kas, zadawali dziesiątki pytań. A najpopularniejsze produkty wyprzedawały się, próbki kończyły, promocje i wyprzedaże czyściły półki. Kilku rzeczy po prostu nie udało mi się kupić, bo za późno podjęłam decyzję: miałam np. w planach kupno wody różanej od Your Natural Side w wersji 100 ml (z atomizerem) i 200 ml i załapałam się już tylko na mniejszą buteleczkę. Bardzo lubię wody tej marki między innymi z powodu opakowań: każda (chyba) woda występuje w trzech wielkościach (30 ml z atomizerem, 100 ml z atomizerem, 200 ml bez atomizera); małą buteleczkę można wrzucić do torebki, większą – postawić w łazience, a potem dokupować już tylko butelki 200 ml jako uzupełnienie i przelewać do mniejszych. Your Natural Side podczas wszystkich targów ma zawsze świetne ceny i dorzuca do zakupów sporo gratisów – tym razem dostałam 30 ml wody champaka i małą buteleczkę kwasu hialuronowego do przetestowania.
Idź na całość!
W tym szaleństwie jest metoda: produkty na targach są zazwyczaj naprawdę znacznie tańsze niż w sklepach, do tego spora marek nie jest dostępna stacjonarnie lub jest dostępna w bardzo niewielu miejscach. Na targach nie dość zatem, że odpada koszt wysyłki, to jeszcze można produkt powąchać, zrobić test skórny, a nawet poprosić o próbkę i po przetestowaniu wrócić drugiego dnia po pełnowymiarowy kosmetyk. Głównym minusem tej metody robienia zakupów jest natomiast – przynajmniej w Warszawie – to, że praski Koneser nie mieści już tłumów, które odwiedzają tę imprezę. Kiedy weszłam do hali pierwszego dnia ok. 12.30 (targi zaczynają się o 11.00), szłam alejkami krok za krokiem, przeciskając się między ludźmi jak na stacji metra w godzinach szczytu. To niekoniecznie najbardziej komfortowa forma robienia zakupów i nie każdy się w tym odnajdzie.

W celu uczynienia tego doświadczenia przyjemniejszym warto się przed targami przygotować: przejrzeć na spokojnie listę wystawców, zapoznać się z ich ofertą i stworzyć listę zakupów oraz pożądanych próbek. O te ostatnie naprawdę najlepiej pytać jak najwcześniej – niektórych zaczyna brakować już po kilku godzinach. Nie zachęcam, rzecz jasna, do tego, żeby brać te próbki całymi garściami, tylko aby zapytać o sample produktów, które naprawdę Was interesują. A jeśli dana marka próbek nie ma… cóż, podczas ostatnich targów dostałam próbki filtrów Madary do małych pojemniczków, a porcyjki kremów BB Asoa i kremu Drzewo Różane Manufaktury MEWA otrzymałam na wynos we własnych pojemniczkach. Podeszłam po te próbki specjalnie jeszcze raz drugiego dnia, bo akurat miałam takie malutkie opakowania w domu – w tej roli sprawdzą się świetnie np. małe słoiczki po balsamach do ust, kremach pod oczy albo plastikowe opakowania z zakrętką po innych próbkach właśnie. Pamiętajcie tylko, że robicie to na własną odpowiedzialność – marka nie odpowiada za zanieczyszczenia, które mogłby pozostać w Waszych słoiczkach (z tego powodu nie każdy wystawca się na to zgadza).
Nie wiem jak Wy, ale ja nie lubię kupować w ciemno kosmetyków, zwłaszcza drogich. Pal sześć te do ciała, moja skóra nie jest przesadnie wymagająca i w najgorszym wypadku kosmetyk będzie za słabo nawilżał lub źle się wchłaniał. Ale jeśli chodzi o twarz, bywam przewrażliwiona – niby nie jest problematyczna i mało rzeczy jej szkodzi (a przynajmniej tak było jeszcze do niedawna), ale po tym jak ostatnio cerę zmasakrował mi wielkocząsteczkowy kwas hialuronowy, jestem dość nieufna wobec nowości w mojej łazience. Biorąc pod uwagę, że zima już za moment, nie chcę skończyć z kremem do twarzy za stówkę czy dwie, który albo nie będzie robił zupełnie nic albo będzie mnie tak zapychał, że ostatecznie zużyję go do stóp. Tym razem znowu okazało się, że miałam rację: chociaż filtry Madary to naprawdę świetne produkty (zwłaszcza ten bezbarwny – nie sugerujcie się odcieniem kosmetyku; po wyciśnięciu z tubki jest bardzo ciemny, ale na skórze ten kolor znika całkowicie!), to najprawdopodobniej dodatek kwasu hialuronowego (choć tu jest to kwas trójcząsteczkowy) momentalnie mi zaszkodził. To rzadka reakcja, więc nie zakładajcie z góry, że i wam się to przydarzy, ale na wszelki wypadek testujcie kosmetyki przed zakupem.
Darmocha? Grażyna, jedziem tam!
Podczas targów sporo marek dodaje do zakupów gratisy: tego typu imprezy często traktuje się przede wszystkim jako narzędzie promocji marki, a zysk nie jest jedynym celem (obserwując działania niektórych firm i rozmiary stoisk mam wrażenie, że niektóre marki wręcz na tym finansowo tracą lub wychodzą na zero, chociaż może to tylko złudzenie). I nie są to tylko saszetki próbek, ale bardzo często pełnowymiarowe i pełnowartościowe produkty (oprócz wspomnianej wody champaka dostałam też m.in. peelingującą pomadkę do ust Sylveco). Mówiąc szczerze – to działa. Są produkty, których nie kupiłabym, gdyby nie to, że kiedyś podczas zakupów dostałam miniaturkę lub nawet pełnowymiarowy produkt do testów jako gratis. I chętniej wraca się do marki, która w ten sposób dba o swoich klientów. Inka z Soap Szopu podczas tej edycji targów masowo rozdawała np. małe próbki (na kilka użyć) nowych szamponów w kostce w maleńkich papierowych torebkach. Gdyby postawiła tylko na sprzedaż, po targach jej szampon przetestowałoby pewnie kilkadziesiąt osób – tak przetestuje go kilkaset. Część z nich wróci na pewno jako klienci. Bo – nie ma w tym nic odkrywczego – inaczej wydaje się pieniądze na coś sprawdzonego i lubianego, co po prostu działa. Taki zakup staje się wtedy czymś powszednim i naturalnym, żadna tam ekstrawagancja. Czy toczycie ze sobą wewnętrzną walkę, wrzucając do koszyka szampon, który służy Wam od lat, sprawdzony proszek do prania czy nawet i droższe, ale ulubione podpaski? Nie sądzę.
Takie targi to świetna okazja, żeby zapoznać się z kosmetykami, o których nigdy nie słyszeliście – na polskim rynku jest obecnie naprawdę wiele marek, co chwilę powstają nowe i raz na jakiś czas pojawia się prawdziwa perełka. Ja po określeniu swoich realnych potrzeb zostawiłam sobie margines na jakiś eksperyment. Wiedziałam, że na pewno potrzebuję mydła i że chcę zrobić większy zapas – kupiłam więc kilka kostek od Soap Szopu i wykorzystałam swoje dodatkowe zniżki za zwrócone opakowania w Manufakturze MEWA i w Savon Cosmetics. Do tego na moja listę priorytetów trafiły hydrolaty – jak zawsze od Your Natural Side (także z dodatkowymi zniżkami za opakowania po wodzie miętowej i jaśminowej), gdzie przy okazji zgarnęłam kilka małych buteleczek różnych olejów z krótkimi datami ważności z 50% zniżką i witaminę E. W sam raz do testów do testów – na ich podstawie zdecyduję, czy dany olej sprawdza się na mojej cerze. Jeśli nie – zużyję go do demakijażu, do olejowania włosów albo do ciała po kąpieli.

Przy okazji zwróciłam opakowania do Mokosh (oni z kolei wynagradzają to miniaturkami produktów i próbkami), do Orientany, do Hagi i podrzuciłam kilka pustych słoiczków (bardzo wiele tych marek korzysta z tych samych opakowań, chyba od tego samego dostawcy) do Soap Szopu. I pewnie do kogoś jeszcze, już nawet w sumie nie pamiętam – miałam tego cały worek. A że natura nie znosi próżni, z tak samo pełnym workiem wyszłam z Konesera: w mojej torbie wylądowały malutkie buteleczki oleju z nasion chia, oleju moringa i maceratu z marchwi (10 zł za 3 szt.) od Nature Queen, eteryczny olejek z drzewa herbacianego i zapachowy olejek bergamotowy (dodaję parę kropli do prania zamiast płynu do płukania, uwielbiam ten zapach) KEJ i wspomniane oleje YNS: z pestek czarnego bzu (miałam go już kiedyś i jest świetny), z arniki, z pestek truskawki, z nasion pomidora i moringa.
Wzięłam też do domu (we własnych pojemniczkach) wspomniane próbki kremów BB z filtrami SPF 15 i SPF 30 od Asoa – słyszałam na ich temat same dobre rzeczy, a bardzo chciałam sprawdzić odcienie: wcześniej miały różowe podtony, ale ostatnio marka dokonała zmiany i obecnie mają żółte, co brzmi jak dla mnie mniej zachęcająco, bo karnację mam raczej z tych o chłodnym odcieniu. Musze jednak przyznać, że na twarzy krem wypadł bardzo neutralnie – na stoisku nałożyli mi taką porcje obydwu kosmetyków, że na pewno spróbuję każdej wersji po kilka razy i na spokojnie podejmę decyzję, który filtr i który odcień bardziej mi odpowiada (dowiedziałam się, że różowy nie znika na dobre i że wkrótce powróci do regularnej sprzedaży jako wariant produktu).
Kosmetyczne różnice
Byłam także zainteresowana Drzewem Różanym z Manufaktury MEWA: przepadam za ich kosmetykami, bo mają najpiękniej na świecie pachnące masło do ciała Mango i równie obłędnie pachnący olejek ananasowy z mieniącymi się delikatnie drobinkami (bardzo delikatny efekt, nie tak mocny jak suchy olejek Nuxe). Obydwa produkty gorąco wam polecam, jeśli lubicie kosmetyki, które mocno pachną na skórze. Obydwa są – jak to masła i oleje – tłuste, więc fantastycznie sprawdzają się przy pielęgnacji suchej i odwodnionej skóry, nakładane na mokre ciało po kąpieli lub prysznicu. A jeśli zapach ananasa przypadnie wam do gustu, możecie do kompletu dorzucić jeszcze do zakupów peeling cukrowy tej samej firmy. Jeśli zaś idzie o Drzewo Różane: to fajny krem, ale chyba szukam już czegoś bardziej zaawansowanego. Ale jeszcze parę lat temu na pewno polubiłabym go bardzo.

Masła do ciała, pachnące mydełka, solne i cukrowe peelingi z olejami, hydrolaty i czyste oleje to chyba najbardziej popularne produkty w ofercie tych mniejszych (i bardziej przystępnych cenowo) marek. Taka trochę oferta basic. Trafiają się tu rzeczy lepsze i nieco słabsze, ale największą różnicę robią indywidualne preferencje dotyczące konsystencji czy zapachu: nie spodziewajcie się, że między hydrolatem za 25 zł oraz hydrolatem za 23 złote innej marki będzie jakaś gigantyczna, obiektywna różnica wynikająca z potwierdzonej w testach klinicznych czy laboratoryjnych jakości. Jeśli jakiś półprodukt (np. czysty olej) zapcha was, wywoła reakcję alergiczną lub zadziała aknegennie, to raczej nie sięgajcie już po identyczny produkt innej marki, ale i nie zrażajcie się do tej konkretnej firmy. Taka reakcja nie oznacza, że produkt jest zły, tylko że waszej skórze on po prostu nie odpowiada. I to, że krem X zapchał pory koleżance, to naprawdę niewiele znaczy. Was może zapchać coś zupełnie innego.
Z drugiej jednak strony jeśli mieliście zamiar kupić na targach peeling solny o zapachu czekolady firmy Y, a nie załapaliście się na ostatni słoik, to śmiało zaryzykujcie z podobnym produktem na innym stoisku. Porównajcie składy, przetestujcie na dłoni – naprawdę wiele z nich zostawi ten sam efekt. Używałam kilkunastu różnych peelingów polskich manufaktur kosmetycznych i gdyby nie zapachy, to nie wiem, czy byłabym w stanie określić, jaka była między nimi różnica. Wszystkie dobrze złuszczały, wszystkie zostawiały na skórze tłusty film po olejku (lubię takie peelingi) i wszystkie robiły syf pod prysznicem. Po wszystkich trzeba było myć kabinę. Nie wydaje mi się, żeby moja skóra była lepiej złuszczona po peelingach Mokosh i Manufaktury MEWA niż była po tym z Soap Szopu. A tak po prawdzie to i po peelingach Nuxe i Uoga Uoga (ten sam typ) nie widziałam większej różnicy. Po prostu wszystkie były fajne i robiły to, co do nich należało. Żaden nie wyróżnił się na tle konkurencji na tyle, żeby miał zostać moim ulubionym. I następnym razem znowu kupię inny peeling innej marki o innym zapachu. Bo jakiegoś i tak potrzebuję, a skoro mojej skórze jest w zasadzie wszystko jedno…
No chyba że wreszcie zacznę używać szczotki do ciała, bo na razie leży nietknięta od marca, kiedy to kupiłam ją na Ekocudach.

Podobnie mam, jeśli chodzi o masła do ciała. Masło do ciała ma być – jak dla mnie – bardzo tłuste i ma obłędnie pachnieć, a kiedy się wchłonie, moja skóra ma być jedwabiaszcza jak pupa niemowlęcia. Nie ma dla mnie większego znaczenia, czy masło ma bardziej zbitą konsystencję (jak te od Savon Cosmetics) czy lżejszą i przypominającą mus (jak Soap Szop i Manufaktura MEWA), byleby działało. Tak szczerze mówiąc, to kiedy używałam czystego masła shea od Ministerstwa Dobrego Mydła, efekt był bardzo porównywalny. Ale że lubię ładne zapachy, to chętnie sięgam po nowe rzeczy – ostatnio coraz rzadziej, bo bardziej polubiłam olejki do ciała, ale zawsze mam jakieś masło w zapasie.
Z czystym sumieniem mogę wam polecić miętowe masło od Savon Cosmetics – z tym że raczej na lato. Jest bardzo tłuste i bogate, ale po aplikacji zostawia na skórze przyjemne uczucie chłodu i odświeżenia. Ostatniego lata właśnie ten kosmetyk w połączeniu z wodą miętową od Your Natural Side ocalił mnie przez szaleństwem podczas upałów. Masło mandarynkowe też jest bardzo przyjemne, chociaż zapach nie jest jak dla mnie aż tak mandarynkowy jak chciałabym, żeby był. Bardziej kojarzy mi się z pomarańczami, ewentualnie klementynkami. Ale jeśli lubicie zapach cytrusów, to na pewno warto.
Love-hate relationship, tyle że bez love
Sporym rozczarowaniem było dla mnie natomiast masło Peach & Amber Idunn Cosmetics – w działaniu jest super, ale kiedy otworzyłam słoiczek po kilku miesiącach od zakupu (z bardzo długą datą ważności, przechowywany w szafce i ani razu nie otwierany) okazało się, że prawie w ogóle nie pachnie. Zapach, dla którego go kupiłam (i który zapamiętałam jako obłędny), kompletnie się ulotnił i był ledwie wyczuwalny na skórze. Masła innych firm, które kupiłam podczas tych samych targów wiosną, nie miały tego problemu – po paru tygodniach używania zapach wciąż był intensywny. Kiedy skontaktowałam się w tej sprawie z Idunn Cosmetics, poprosili oczywiście o zdjęcie daty ważności i numer partii produktu, ale koniec końców stwierdzili, że „to masło po prostu pachnie tak delikatnie” i że „bardzo im przykro”. Mhm, na bank: właśnie dlatego kupiłam na stoisku nieznanej sobie marki spontanicznie to masło, chociaż w torbie miałam już kilka innych. Bo miało ledwie wyczuwalny zapach. To mnie skusiło do wydania pieniędzy w miejscu, w którym mogłam przebierać w podobnych produktach do woli. Totalnie tak właśnie było.
Produkty tej marki omijam od tamtej pory szerokim łukiem.

Mówiąc szczerze, nie wracam też na stoisko Mokosh – w tym roku zajrzałam tam tylko w celu oddania opakowań. Dostałam od nich sporo próbek i miniaturkę peelingu do ciała, ale znam już ich peelingi i wiem, że konkurencyjne marki mają w zasadzie takie same, tylko średnio o 10-15 złotych tańsze przy tej samej objętości. Nie mam zastrzeżeń co do samego produktu, po prostu peeling nie jest akurat czymś, za co chętnie przepłacam. Z masłem do ciała (miałam melonowo-ogórkowe) jest ta sama historia: jest fajne, naprawdę bardzo przyjemne – podobnie jak wiele innych maseł dostępnych w ofercie konkurencyjnych manufaktur. Zdecydowanie nie polubiłam się natomiast z kremem do twarzy Figa i to chyba ten kosmetyk na dobre zniechęcił mnie do Mokosh: dość powiedzieć, że jego zapach jest dla mnie nie do wytrzymania, nawilżał raczej słabo, a do tego ostatecznie zapchał mi skórę. Mniej więcej od połowy używałam go już tylko na dekolt i szyję, a końcówkę zużyłam na stopy, żeby już się nie męczyć.
Nie rzucił mnie na kolana także olej z nasion malin Mokosh: kupiłam go, bo był w dużej butelce, a po skończeniu kilku z rzędu buteleczek oleju z nasion malin z Ministerstwa Dobrego Mydła stwierdziłam, że może czas na bardziej ekonomiczne opakowanie. I niestety, ten produkt nie przypadł mi do gustu, zupełnie jakby to był olej z kompletnie innej rośliny i miał inne działanie. A w zasadzie: nie miał działania. Najgorsze okazało się jednak właśnie opakowanie: gumowa ssawka na pipecie tego olejku jest tak cholernie twarda, że nie byłam w stanie nabrać porządnie olejku, posługując się tylko jedną ręką. Nie należę do ludzi, którzy mają jakąś epicką siłę w łapie, ale come on, tutaj musiałam pomagać sobie drugą dłonią, ściskać ssawkę między kośćmi palców lub wręcz zagryzać ją zębami. Nie wiem, czy trafiłam na jakąś wadliwą partię, ale nigdy się z czymś takim nie spotkałam i na pewno nie chciałabym tego przechodzić po raz kolejny.
Romanse i eksperymenty
Wszystko to sprawiło, że z olejkiem od Mokosh naprawdę się męczyłam, a że butelka ma 100 ml, to męczyłam się długo. W końcu zaczęłam używać go do demakijażu (tak kończą oleje, których nie polubi moja skóra) i do pielęgnacji ciała, co pozwoliło mi szybko się z nim uporać. Na tym moja przygoda z Mokosh skończyła się chyba na dobre: chcę jeszcze przetestować ich krem pod oczy z zieloną herbatą, bo hellou, ma zieloną herbatę w składzie. I do tego rozświetlającą mikę. Nie spodziewam się jednak po nim cudów, zwłaszcza że na Ekocudach dostałam też próbkę serum pod oczy Stardust od Lush Botanicals i to może być ta petarda kosmetyczna, na którą czekam – pierwsze testy wypadły bardzo obiecująco. Słyszałam wiele dobrego o tej marce i jeśli jest warta swoich (niemałych) cen, to może zaprzyjaźnimy się bliżej. Bardzo doceniam to, że Lush Botanicals oferuje możliwość zamówienia w przystępnej cenie próbek swoich produktów: i to nie saszetek na jeden raz, tylko maleńkich słoiczków, które pozwolą na kilkudniowy test. Jeśli to serum mnie zachwyci, na pewno przy kolejnej okazji wrócę na stoisko marki po cały zestaw tych sampli, a wiosną – kto wie – może po pełnowymiarowe produkty.

Podobną politykę dotyczącą próbek ma marka Fridge: tutaj cena jest już wyższa, bo mały pojemniczek kosztuje 20 zł. Nie planowałam tam w zasadzie zaglądać, ale na chwilę przed targami wypatrzyłam gdzieś w sieci (chyba na blogu Piggypeg) ich nowy rozświetlacz glow & beauty, który mnie bardzo zainteresował. No i poszłam się nim, rzecz jasna, wypaćkać. I tak oto rozświetlacz do twarzy za prawie stówkę trafił na moja listę must have. A ja nawet do tej pory nie używałam za bardzo rozświetlaczy, więc wyobraźcie sobie, jak bardzo mi się spodobał. A skoro już tam wdepnęłam jak we wnyki, przy okazji zainteresowałam się podkładem ff fabulous face (jedyne 160 zł) wskoczył niespodziewanie na pierwsze miejsce w moim sercu. I właśnie dlatego podkreślam znaczenie próbek i miniaturek: czuję o wiele większy komfort, mogąc za 20 zł przetestować sobie na spokojnie produkt przez jakiś czas w domu i dojrzeć do zakupu. Jedna mała saszetka kosmetyku to często za mało, żeby ocenić jego wpływ na skórę i komfort używania. Dlatego naprawdę, testujcie produkty przed wydaniem kasy i unikajcie nieprzemyślanych zakupów. Wiecie, ile kosmetyków wyrzuciłam do śmieci w ciągu ostatniej dekady? Zero. Nawet ten nieszczęsny kwas hialuronowy, którego tak bardzo nie polubiła moja twarz, zużywam na włosach przy olejowaniu. Nawet serum z propolisem Orientany, po którym wysypuje mnie na twarzy, wcieram sobie w dekolt. Starym zmywaczem do paznokci (ładnych parę lat nie malowałam już tychże) zmywam zabrudzenia po kleju ze szkła i metalu, kiedy chcę coś oczyścić do ponownego wykorzystania. A przeterminowane kremy do twarzy, jeśli boicie się nakładać je na policzki, można śmiało wetrzeć w dłonie albo stopy. Kosmetyki nie parszywieją następnego dnia po terminie, słowo. Oprócz tych świeżych – pamiętajcie, że produkty Fridge i Lush Botanicals trzeba przechowywać w lodówce!
Na Ekocudach dałam się skusić na olejek do ciała z Soap Szopu, tym razem z serii Elfiej: mydło o tym zapachu tak mnie zauroczyło, że wzięłam dwa, chociaż miałam już w torbie 2 kostki Yen. To nietypowy zapach: ozonowy i jednocześnie ciepły, z nutami białego mchu. Mydło Elfie pachnie totalnie jak las po burzy z taką jakby orientalną (?) nutą, olejek jest z racji swojej formy głębszy w zapachu i nieco cięższy, ale też niesamowicie przyjemny. Zawiera drobne, rozświetlające drobinki, ale bez obaw: to nie jest efekt taki jak po Nuxe, czyli brokat everywhere i cała sala tańczy z nami, tylko naturalnie świetlista skóra. Jak dla mnie ma tylko dwa zasadnicze minusy: pierwszy to opakowanie, które jest po prostu za małe jak na olejek do ciała, przy tej pojemności wystarczy mi najwyżej na kilkanaście użyć, a ja szastam olejkami na bogato, więc raczej na kilka. W przypadku olejków do ciała nie widzę też sensu w pipecie, wygodniejsze byłoby opakowanie z pompką – teraz po prostu odkręcam buteleczkę i wylewam olejek na dłoń. To kwestia indywidualnych preferencji, ale nie przekonałam się też do końca do konsystencji olejku: po rozprowadzeniu na skórze na mokro bardzo szybko się wchłania – skóra jest przyjemna w dotyku i ładnie pachnie, ale to efekt bliższy suchym olejkom typu wspomniany Nuxe. Dzięki temu niedługo po aplikacji można się ubrać bez obawy o wybrudzenie ubrań. Ja natomiast wolę ubertłuste oleje, które po wielu godzinach wciąż jeszcze czuję na skórze – to na pewno mniej praktyczne i zdaję sobie sprawę, że większość osób się ze mną jednak nie zgodzi w tej kwestii, więc kupujcie Elfi olejek śmiało. Sprawdzi się też bardzo fajnie w charakterze świątecznego upominku.

Nie powiem wam jeszcze jak sprawdza się szampon w kostce Yen – myłam nim dzisiaj włosy po raz pierwszy i to nie była dobra decyzja. Szampon ma w składzie oleje (kokosowy, arganowy i awokado), co dotarło do mnie, kiedy już go spieniałam. Traf chciał, że akurat dziś olejowałam włosy i nie byłam do końca pewna, czy zmywanie oleju (a ja ten olej leję na łeb na bogato i nie oszczędzam) szamponem w kostce, czyli z nieco utrudnioną aplikacją, który sam zawiera oleje, to plan rokujący dobrze na przyszłość. Zużyłam zatem tego szamponu bardzo dużo (większą część próbki, która powinna wystarczyć na kilka myć), a po spłukaniu miałam pod prysznicem wrażenie, że na włosach wciąż został jakiś dziwny osad – nie były takie do jakich jestem przyzwyczajona po zmywaniu oleju szamponem YOPE. Po wyjściu spod prysznica spryskałam jeszcze włosy odżywką bez spłukiwania i koniec końców bardzo trudno jest mi ocenić uczciwie sam szampon. Na pewno pachnie obłędnie i – jak na tego rodzaju produkt – nieźle się pieni. Wydaje mi się, że faktycznie sprawdzi się przy pielęgnacji przesuszonych i zniszczonych włosów, przy krótkich może nawet pozwoli obyć się bez odżywki. A ja następnym razem po prostu umyję nim włosy bez wcześniejszego olejowania. I dam wam znać, chociaż jak dotąd w sieci widzę same zachwyty na temat tego szamponu i mój chłopak też go bardzo polubił. A wy koniecznie zajrzyjcie do Inki przy okazji jakichś targów!
Wierni przyjaciele, starzy wrogowie
Standardowo wpadłam podczas Ekocudów do Sylveco, aby zaopatrzyć się w jedyny słuszny ziołowy płyn do płukania paszczy – nie znam drugiego tak delikatnego, który po prostu odświeża oddech zamiast dokonywać dezynfekcji za pomocą stężonego alkoholu w ustach. Do zakupów (oczywiście w promocyjnej, targowej cenie) dorzucili mi, jak wspominałam, na stoisku pomadkę peelingującą gratis. Nigdy nie używałam takiego produktu i w ogóle koncepcja peelingu ust jest mi kompletnie obca, ale zobaczymy, może ku swojemu zdziwieniu pokocham go tak samo jak kocham wszystkie nawilżające sztyfty, balsamy i masła do ust.
Nie planowałam zakupów w YOPE, bo nie jestem w zasadzie fanką tej marki: ich balsam do ciała Wanilia i Cynamon (cynamonu, na szczęście, nie czuć w nim w ogóle) to jeden z najgorszych produktów tego typu jakie kiedykolwiek miałam (bardzo słabo nawilża, przez co pomimo dużego opakowania wcale nie jest jak dla mnie wydajny, a poza tym kiepsko się wchłania), a krem do rąk Herbata i Mięta nie jest wiele lepszy – te kosmetyki fajnie pachną, ale niewiele oferują ponad to. Niedawno jednak skusiłam się na szampon Świeża Trawa i ku swojemu zaskoczeniu naprawdę go polubiłam, chociaż był to zakup wbrew rozsądkowi: ani nie mam problemów z przetłuszczaniem się skóry głowy (a temu problemowi dedykowana jest ta seria) ani nawet nie potrzebowałam szamponu, ale pokochałam ten dziwny zapach i nie chcę się z nim rozstawać. Okazało się, że ten szampon fantastycznie radzi sobie ze zmywaniem oleju (nawet bez wcześniejszego emulgowania odżywką czy maską) i tworzy z nim idealny duet, po którym nie muszę już stosować odżywki. Włosy są długo świeże, obłędnie pachnące, miękkie w dotyku i w ogóle szał. Dałam więc YOPE drugą szansę i podczas targów kupiłam żel pod prysznic Yunnan i mydło w płynie z formułą TGA Herbata i mięta. Nie mam wobec tego rodzaju kosmetyków wielkich wymagań: mają myć i ładnie pachnieć i niestety znowu się przejechałam: zapach żelu jest bardzo przyjemny, ale nie tak intensywny, jak zakładałam (jak np. wspomniany szampon) – teoretycznie robi wszystko co powinien, bo przy myciu się sprawdza, ale nie zamienia każdego prysznica w oszałamiającą zapachem przygodę, a moje prysznice mają być przygodami. Ostatnio u kolegi miałam (nie)przyjemność użyć żelu Kokos i Sól Morska i to był prawdopodobnie najgorzej pachnący kosmetyk pod prysznic z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia. Oczywiście to wszystko kwestia indywidualnych preferencji, ale ja z kosmetykami pielęgnacyjnymi YOPE biorę rozwód na dobre. I będę wracać jedynie po szampon.

Marka oferuje w swoim sklepie w Warszawie i podczas targów (przynajmniej tak było na Ekocudach) opcję napełnienia butelki po zużytym produkcie: jeśli w przeciwieństwie do mnie lubicie te kosmetyki i widzicie w nich coś więcej niż tylko ładne opakowania i sprawny marketing, to na pewno warto stoisko YOPE odwiedzić. Firma przyjmuje do zwrotu swoje zużyte opakowania i dba o to, żeby trafiały do recyklingu; w zamian klienci dostają miniaturowe produkty marki. A jeśli chcielibyście kupować płyny do mycia naczyń YOPE w opcji refill, ale nie macie starej oryginalnej plastikowej butelki po produkcie, możecie na miejscu kupić wielorazową butelkę szklaną.
Z górnej półki: marki selektywne i aspirujące
Jeżeli macie do wydania większą kwotę i szukacie czegoś z wyższej półki, na pewno warto zajrzeć na stoiska Alkemie i Clochee. Ta pierwsza marka zachwyciła mnie ostatnio enzymatycznym peelingiem biomimetycznym, druga – olejowym serum z różą. W najbliższym czasie będę testować maseczkę (R)evolution mask i multiwitaminowy eliksir z superowocami Skin Superfood od Alkemie oraz matujący krem BB SPF 50 i przeciwstarzeniowy, regenerujący krem na noc od Clochee (krem-maska pod oczy z tej serii jest bardzo spoko). Mam też w zapasie próbki kremów Resibo i dwóch serów (totalnie nie czuję tego, że „serum” odmienia się w ten sposób) Orientany. Niedawno skończyłam opakowanie serum Neem & Tulsi, które było totalnie obłędne i pozwoliło mi szybko rozwiązać moje przejściowe problemy z cerą po kwasie hialuronowym. Mam jednak wątpliwości co do serum Miód & Propolis, które chyba działa na mnie aknegennie (albo po prostu mam na nie alergię); poprosiłam więc o próbki serum Brahmi & Kwas hialuronowy (zawiera kwas o stężeniu 7%!) i Witamina C & Morwa – liczę bardzo zwłaszcza na to drugie.
Lush Botanicals, Fridge, Alkemie, Clochee, D’Alchemy (mam w domu próbki po ostatnich zakupach w Kontigo, ale jeszcze nienapoczęte), Creamy czy nieco tańsze Resibo to już inna liga kosmetyczna niż Mokosh, Manufaktura Mewa czy Polny Warkocz: składy są znacznie bardziej skomplikowane i zaawansowane, a ceny zauważalnie wyższe. To marki gotowe do eksportu i ekspansji za granicę, co zresztą niektóre z nich już robią. Wiele z tych produktów to już kosmetyki selektywne, odpowiadające na konkretne potrzeby skóry: warto dać im szansę, jeśli lubicie nowości i chcecie spróbować naturalnej pielęgnacji z wyższej półki. Jeśli jednak dopiero zaczynacie przygodę z kosmetykami naturalnymi, przeraża was liczba tych rzekomo niezbędnych do codziennej pielęgnacji produktów i szukacie przede wszystkim niezobowiązujących ciekawostek, to możecie zajrzeć jeszcze – oprócz marek, o których pisałam wcześniej – np.. Odwiedźcie Ovium i obejrzyjcie wielorazowe płatki kosmetyczne. Wypróbujcie kultowy już szampon w kostce Czterech Szpaków, obłędne (choć niepozorne) kule do kąpieli Ministerstwa Dobrego Mydła czy pachnące świece sojowe którejś z marek. To dobry start.
Jeśli chcecie zobaczyć, jak wyglądały ostatnie warszawskie Ekocuda w Koneserze, zajrzyjcie na mojego Instagrama – w wyróżnionych stories przypięta jest relacja. W ogóle Instagram i Twitter są ostatnio miejscami mojej największej aktywności, więc jeśli chcecie wspólnie ze mną ponabijać się z głupich książek (także w wyróżnionych stories) albo poczytać jak si wymądrzam na tematy okołopolityczne i okołospołeczne, to zapraszam. Na własną odpowiedzialność, rzecz jasna.
Linki znajdujące się w tekście są afiliacyjne, co oznacza, że z jeśli zdecydujecie się na zakup produktu z mojego polecenia (tzn. jeśli mój link będzie ostatnim, w który klikniecie przed zakupem w danym sklepie), otrzymam od producenta lub sklepu kilkuprocentową prowizję. Nie wpływa to w żaden sposób na cenę, którą widzicie po przekierowaniu. Moje opinie są jak zawsze subiektywne i prawdopodobnie szkodzą moim interesom, bo jak się mówi źle o marce to ta marka raczej niechętnie rzuca potem pod nogi worki z pieniędzmi. Ale możecie być za to pewni, że jeśli coś polecam, to naprawdę tego używam; nie mogę oczywiście zagwarantować, że sprawdzi się u was wszystko to, co sprawdza się u mnie, ale być może dzięki mnie odkryjecie jakąś kosmetyczną perełkę.