Sex Education (S01 – 02): Maeve Sue, sassy black gay i oswajanie tabu
Są seriale, które oglądam z zapartym tchem, śledząc uważnie każdą scenę – dostają wówczas 100% mojej uwagi i nie próbuję nawet wykonywać innych czynności podczas seansu. Nie ma ich jednak zbyt wiele; większość produkcji oglądam tak naprawdę jednym okiem, jednocześnie robią coś jeszcze. Najczęściej podczas pracy na komputerze dzielę monitor na pół i pracuję, śledząc jednocześnie losy bohaterów. Sięgam też w tym celu po iPada – stawiam go na podpórce, odpalam serial, słucham dialogów, oglądam kątem oka, a jednocześnie odwalam mechaniczną część pracy, która nie wymaga mojej całkowitej uwagi. Na przykład wklejam print screeny do raportów. Albo selekcjonuję zdjęcia do wpisu na bloga i obrabiam je.
Oglądam często seriale tak, jak wiele osób słucha radia. Chociaż coraz więcej mówi się o tym, że podzielna uwaga to tak naprawdę mit i ten model pracy kiepsko wpływa na efektywność, wciąż tak robię: jeśli mam być szczera, to szkoda mi mojej całkowitej uwagi i skupienia na cokolwiek innego niż produkcje wybitne. I na robienie print screenów także mi jej żal. Wolę więc zrobić dwie rzeczy jednocześnie, a zaoszczędzony czas przeznaczyć na leżenie bykiem w łóżku z książką.
Zdarzało mi się, rzecz jasna, że serial lub film wybrany na szum tła wciągnął mnie tak mocno, że rzucałam wszystko i oddawałam mu się w pełni. Takie zaskoczenia nie zdarzają się jednak często, bo dość świadomie wybieram sobie repertuar. Szansa na to, że amerykański horror będzie wybitny, jest równie niska jak możliwość znalezienia dobrej komedii romantycznej czy naprawdę zabawnej hollywoodzkiej współczesnej komedii. A kiedy znam już serial dobrze, wiem, czego się spodziewać po kolejnych sezonach. I w praktyce częściej okazuje się, że produkcja, której dałam kredyt zaufania i moje pełne skupienie, po 2-3 odcinkach wypada do kategorii „do oglądania w tle”.
Pomimo to nie mam wrażenia, że oglądam te produkcje nieuważnie. Jasne, pewnie uciekają mi drobne smaczki w rodzaju tytułu książki leżącej za plecami bohatera na półce, ale tak szczerze mówiąc, to i podczas seansu z pełnym skupieniem nie zwracam za bardzo uwagi na takie rzeczy. Dobre dialogi, scenariuszowe wpadki, świetne stylizacje czy muzyka, dziury w fabule czy źle napisani bohaterowie nie umykają mi jednak nigdy. I pomimo tego, że dany serial dostaje tylko pewien procent mojej uwagi, zdarza mi się produkcję i pojawiające się w niej postacie naprawdę polubić.
„Sex Education” to właśnie taki przypadek.
Seks w krainie Nigdy-Nigdy
Polubiłam ten serial i jego przekaz od pierwszego odcinka, chociaż świat w nim przedstawiony przyjmuję z dużym przymrużeniem oka. To ładny świat, kolorowy i pełen pozytywnych emocji. Optymistyczny. Taki w sam raz dla nastolatków. Co prawda dla naszych rodzimych nieletnich powrót po seansie do rzeczywistości i dostanie Polską w ryj może być wyjątkowo bolesne, ale miło pomyśleć, że gdzieś tam hen daleko w krainie Nigdy-Nigdy jest sobie takie miłe, kolorowe i bezpieczne miejsce, w którym homofobia niby jest, ale tak naprawdę to już prawie wyginęła, a mieszkanie na osiedlu przyczep nie jest wcale takie złe, bo wokół są przecież serdeczni, pomocni ludzie, na których można liczyć. A to, że nie masz na czynsz, wcale nie oznacza, że nie możesz każdego dnia w szkole wyglądać szałowo i mieć przynajmniej kilku kozackich skórzanych kurtek.
Nastolatki prowadzą tu bujne życie erotyczne, którego mógłby im pozazdrościć niejeden dorosły, a większość z nich podchodzi do niego w dodatku w sposób zaskakująco dojrzały, bardzo szybko ucząc się mówić o swoich potrzebach i zahamowaniach. Magia po prostu: to, nad czym matka głównego bohatera pracuje ze swoimi dorosłymi pacjentami prawdopodobnie całymi miesiącami, Otis leczy u nastolatków w ciągu jednej rozmowy. Kompleksy znikają, obawy podobnie, okazuje się, że wystarczyło 15 minut konsultacji u nieletniego, samozwańczego seksuologa, żeby podjąć rozmowę z partnerem.
Ale zostawmy to: ostatecznie „Sex Education” nie udaje, że sili się na realizm. I nawet kiedy odjeżdża w rejony fantasy tak mocno, jak wtedy, kiedy Isaac sięga po wyraźnie niezabezpieczoną hasłem (bardzo śmieszne) komórkę Maeve i odsłuchuje wiadomość od Otisa (nie wiem jak tam u Was, ale u mnie moja rodzona matka nie byłaby zrobić z moim telefonem więcej niż sprawdzić godzinę na wyświetlaczu; oczywiście, gdybym ją gdziekolwiek zostawiła, co jest rzecz jasna niemożliwe), poziom teen dramy jest wciąż akceptowalny. I duża w tym zasługa pojawiajacych się w serialu bohaterów: pomimo wad nie sposób ich nie polubić, nawet jeśli Otis momentami jest naprawdę strasznie egoistycznym bęcwałem, a postać Maeve jest silnie skażona marysuizmem.
Maeve Sue musi odejść
Przyznam się wam szczerze, że nie kibicuję tej parze i nie chcę widzieć Otisa i Maeve razem. Ich love-hate relationship też nie jest dla mnie specjalnie intrygujący i obawiam się, że jeśli serial będzie poświęcał coraz więcej czasu ekranowego ich przepychankom (a na to się zapowiada, bo intryga się zagęszcza), to ta historia stanie się wkrótce raczej nieznośna. Polubiłam Olę, nawet jeśli ani przez moment nie wierzyłam w istnienie jakiejkolwiek chemii między nią i Otisem, bardzo chciałam, żeby Eric położył lachę na Adama i docenił Rahima, wciąż kibicuję Jean i Jakobowi. Przywiązałam się do Aimee, polubiłam Jacksona i Viv (i to byłaby naprawdę interesująca para, bo przyjaźń tej dwójki jest rozczulająca), irytowała mnie Ruby, słowem: zaangażowałam się. Nawet jeśli to nie jest serial, który cokolwiek zmienił w moim życiu, to poleciłabym go nastoletniej chrześnicy albo tym spośród moich rówieśników, którzy szukają lekkiej, a przy okazji nieobrażającej inteligencji widza rozrywki na weekend.
Mam tylko nadzieję, że na wskutek przyszłych wydarzeń Maeve zniknie z serialu na dobre, bo ten typ bohaterek zawsze działał mi na nerwy. Wiecie, taka trochę mroczna, tajemnicza, arogancka dziewczyna o złej opinii, która w rzeczywistości jest pełna ciepła i dobra, tylko gra niedostępną, bo jej życie naznaczone jest Straszną Tajemnicą. I ponieważ ma ciężkie życie, na jej antypatyczną i antyspołeczną postawę patrzy się przez palce – takie ucieleśnienie nastoletniego buntu, o którym chciałoby się myśleć, że jest uzasadniony. Maeve jest oczywiście przy okazji bardzo bystra, zdolna, zgrabna, ładna w bardzo oczywisty, tumlbrowy sposób i jest alternatywką. Nie ma wątpliwości, że gdyby nie koleje życia, trudy losu i rany w duszy, ta dzielna heroina byłaby najlepszą uczennicą w szkole i ulubienicą wszystkich. Los jednak chciał, że Maeve ma w pogardzie zaszczyty, więc sukcesy przychodzą jej jakby od niechcenia. I, rzecz jasna, jak niemal każda Mary Sue w kulturze popularnej, lubi trudne książki. A że jest zbuntowana, to przecież widać – ostatecznie nosi podarte rajstopy, farbuje włosy na dziwny kolor, a w nosie ma piercing. Wiadomo.
Powiedzmy sobie zresztą uczciwie, że „Sex Education” mnoży klisze bardzo chętnie, a eskapistyczny nonkonformizm Maeve Sue (w domyśle: inteligentniejszej niż wszyscy) to tylko jeden tego przykład. I tak czarnoskóry Eric jest z bogobojnej rodziny o silnych afrykańskich korzeniach, która chętnie śpiewa (a jakże) gospel w kolorowych szatach, a po swojej barwnej transformacji wygląda i zachowuje się jak chodzący stereotyp w stylu „yass queen!”, nawet jeśli ten trop jest tu wykorzystany naprawdę dobrze. Pochodzący z Francji Rahim – jak przystało na gościa o francuskim backgroundzie – uwodzi poezją i ma iście europejską (a przynajmniej tak wyobrażają to sobie chyba Amerykanie) wiedzę o seksie i okolicach, homofob Adam okazuje się biseksualistą (chyba wszyscy się tego spodziewali) wyładowującym na słabszych metody wychowawcze ojca dyrektora, odnoszący sukcesy sportowiec Jackson z nauką radzi sobie raczej kiepsko, a żadna z trzech „nietykalnych” nie grzeszy, zdaje się, inteligencją (w przypadku Aimee jest to dość oczywiste, a Ruby outsourcuje pisanie wypracowań do Maeve). Ta zarezerwowana jest raczej dla dziewcząt atrakcyjnych w mniej oczywisty sposób i nie epatujących swoja seksualnością w ubiorze (Ola), tęgich (Viv), odjechanych fanek komiksu z rasowo nerdy stylówkami (Lily) i dla Maeve Sue. Ta ostatnia jest zresztą tak wspaniała, że sięga, gdzie niczyj wzrok nie sięgnął i pomimo tego, że jej atrakcyjność potwierdza zainteresowanie przystojnego przewodniczącego szkoły aka lokalnej gwiazdy sportu (pierwsze miejsce w łańcuchu pokarmowym liceum), sama czuje miętę do bardziej sympatycznego niż seksownego Otisa czy – jak możemy założyć po ostatnim sezonie – niepełnosprawnego Isaaca. Bo Maeve Sue nie zwraca uwagi na przystojność i ogólny hotness level, lecz na duszę. Taka z niej dojrzała i głęboka nastolatka.
Ci bezużyteczni dorośli
Tym, co martwi w tym serialu najbardziej – chociaż jest zapewne jednym z jego najbardziej realistycznych elementów – jest to, że nastolatki nie rozmawiają z rodzicami (czy w ogóle z dorosłymi) o seksie i seksualności, a rodzice zdają się dość starannie wypierać fakt, że ich dzieci ten seks uprawiają (nieco dziwne, że go nie słyszą, ale udajmy, że te wszystkie głośne jęki i uderzanie wezgłowia łóżka o ścianę nie miały miejsca). W efekcie przez „poradnię” Otisa przewija się cała parada większych i mniejszych problemów, wśród których są i takie naprawdę smutne. Trzeba aż interwencji samej Jean, żeby wyjaśnić nastolatkom, że nie muszą zgadzać się na seks ani poszczególne związane z nim czynności albo żeby powiedzieć głośno, że nie ma się ku czemu spieszyć i że decyzji o podjęciu aktywności seksualnej nie powinno się podejmować pod naciskiem otoczenia. Przerażająca wydaje się myśl, że nikt tym nastolatkom wcześniej tego nie powiedział.
Dziewczyna, która wstydzi się swojego ciała do tego stopnia, że nie chce, aby jej chłopak zobaczył ją nago. Zaatakowana przez zboczeńca Aimee, która nie jest w stanie porozmawiać o sytuacji z własnymi rodzicami (którzy, zdaje się, niczego nie zauważają – podobnie jak inni dorośli w jej otoczeniu – pomimo pogłębiającej się traumy bohaterki). Nastolatka wysyłająca chłopakowi zdjęcie swojej waginy i drżąca ze strachu przed upokorzeniem. Nic z tego nie brzmi nierealnie, wszystkie te sytuacje noszą mocne znamiona prawdopodobieństwa. Pytanie, czy jesteśmy w stanie coś z tym zrobić?
Pomimo wszystkich (nie aż tak ostatecznie poważnych) wad „Sex Education” robi jedną rzecz naprawdę świetnie: oswaja sam temat seksu i związanych z nim kwestii dojrzewania, relacji, związków, konsekwencji i – niestety – przemocy. Chociaż żarty nie zawsze są wysokich lotów, to twórcy w lekkiej formie przepracowują poważne momentami problemy w sposób łatwo przyswajalny dla widza i bez moralizatorskiego smrodku. Sceny w klinice przed i po aborcji (zwłaszcza rozmowa z Sarah), refleksje grupy dziewcząt nad tym, co je łączy pomimo oczywistych różnic, przemowa Maeve na temat slut shamingu i jej motywacja stojąca za próbą pomocy Ruby, relacja Jacksona z jedną z jego matek czy zachowanie Jean, która – ewidentnie mając trudności z przekraczaniem kolejnych granic we wspólnym życiu z Jakobem – sabotuje własny związek: to wszystko mądrze i bez zbędnego dramatyzmu poprowadzone wątki.
Chociaż serial trudno traktować jako wiodące źródło informacji, to nie można mu odmówić merytorycznego przygotowania. Niejeden dorosły znajdzie tu dla siebie parę interesujących wątków, które warto zgłębić. I pozostaje mieć nadzieję, że „Sex Education” nie zastąpi edukacji seksualnej z prawdziwego zdarzenia, a zamiast tego stanie się punktem wyjścia do tejże. W idealnym świecie nastoletni widzowie oglądaliby ten serial ze swoimi rodzicami i te wspólne seanse otworzyły furtkę do opartego na zrozumieniu i szacunku dialogu. Jeśli jednak nie wierzycie w cuda, to miejmy przynajmniej nadzieję, że po obejrzeniu tych kilkunastu odcinków wiele osób zrozumie, że nie są ze swoimi wątpliwościami, pytaniami i problemami samotne.
***
A na zakończenie ciekawostka: moja koleżanka Kasia Koczułap, którą być może znacie z głośnego w sieci Adwentowego Sekskalendarza wzięła udział w nagraniu materiału promującego serial: film ukaże się w sieci dzisiaj! Zajrzyjcie na profil Kasi, żeby go obejrzeć i dodajcie ją koniecznie do obserwowanych na Instagramie.
https://www.facebook.com/photo.php?fbid=10218985688066431&set=a.10204242446654610&type=3&theater