Z okazji nowego, świeżego i pachnącego jeszcze brakiem krańcowego wyczerpania oraz desperacji roku mam tylko jedną prośbę do życia: ja naprawdę nie wymagam, żeby moja egzystencja była usłana różami i żeby los rzucał mi pod nogi trofea, ale byłoby szalenie miło dostać jednak chwilę wolnego od bezustannego pożaru i uczucia, że już dłużej nie zniesę, bo któregoś dnia naprawdę już dłużej nie zniesę. Tak mi dopomóż. Bo jeśli świeżo napoczęty rok będzie jeszcze gorszy niż ten, który właśnie się skończył, to ja się, słowo daję, wypisuję z tego interesu.
W ciągu ostatnich miesięcy napisałam dziesiątki tekstów o życiu i żadnego z nich nie opublikowałam. Z żadnego nie byłam zadowolona. Pozostaję swoim najsurowszym krytykiem i trwam w przekonaniu, że to nic złego. Bezwarunkowa miłość własna i absolutna akceptacja są wskazane może przy patrzeniu w lustro, przed wydaniem książki warto jednak zadać sobie pytanie, czy ma się cokolwiek sensownego do przekazania światu. Ja na przykład nie mam i na powracające od lat pytanie o to, czy kiedyś napiszę książkę, bezustannie odpowiadam, wzruszając ramionami: „po co?”.
Mój stosunek do pisania jest od jakiegoś czasu, co widać, przerywany. Chęć pojawia się w krótkich zrywach, nigdy nie trwa przesadnie długo, a co gorsza – za chęcią nie idzie treść. I tak siedzę sobie przed monitorem, wychodzę ze skóry, żeby coś napisać, a w głowie mam coś pomiędzy cykaniem świerszczy i refleksją na temat tego, czy Zyzgak McQeen miał ubezpieczenie na życie czy też raczej na samochód. Każde przelane na ekran monitora słowo traktuję wciąż bardziej jak rozgrzewkę niż udział w zawodach. Problem w tym, że mam coraz częściej uczucie, jakbym rozgrzewała do występu amputowane organy. I nie wiem jeszcze, czy to mrowienie to zapowiedź oświecenia czy raczej bóle fantomowe.
Chyba każdy, kto para się tworzeniem czegokolwiek, zna koncepcję twórczej blokady. Szczęśliwi ci, którzy jedynie o niej słyszeli, chociaż nie sądzę, żeby było ich zbyt wielu. Uczucie, że nie ma się nic do powiedzenia (w takiej czy innej formie) jest nieodmiennie frustrujące i pogłębia problem: każdego dnia chce się odrobinę mniej, aż w końcu potrzeba zanika niemal zupełnie i wtedy już wrócić jest niezmiernie ciężko. Klucz do sukcesu posiedli ci, którzy zrozumieli, że wena to bzdura i czeka się na nia jak na Godota, stojąc jak kołek bez najmniejszego sensu: trzeba po prostu ruszyć się, wyciągnąć ją za fraki z łóżka i zmusić do kooperacji.
Rzecz jasna depresja nie pomaga, a cierpienie wcale nie uszlachetnia i nie uwzniośla, tylko razem sprawiają, że człowiek najchętniej wyskoczyłby już dawno oknem, ale poddaje się zawczasu, bo nawet to skazane jest z góry na niepowodzenie, jako że mieszka na parterze i mógłby co najwyżej skręcić sobie kostkę. Z jednej strony czuję się zdrowsza, bardziej stabilna i spokojniejsza: wstaję o świcie i kładę się wcześnie, unikam skrajnych emocji, nie funkcjonuję już na sinosoidzie; z drugiej jednak płacę za to twardą walutą: za oczami mam pustkę i uczucie rezygnacji, zastanawiam się coraz częściej, czy tego – tak przecież wyczekiwanego – spokoju nie mylę jednak z anhedonią.
Z pisaniem jest trochę jak z bieganiem: trudno oczekiwać, że po długiej przerwie nagle odczuje się palącą chęć przemierzenia truchtem 20 kilometrów przez krainę wiecznej zmarzliny i ciemności. To nie jest tak, że po roku leżenia odłogiem zakłada się adidasy i ku swojemu zaskoczeniu robi się życiówkę sprintem, ludzie klaszczą, matki całują swoje dzieci, gołębie z zachwytem zatrzymują się w locie. Ale chociaż bywa, że pierwszy, drugi i trzeci raz trzeba się zmusić, każdy kolejny przynosi trochę więcej satysfakcji i boli odrobinę mniej. Aż w końcu przychodzi ten moment, kiedy można wrócić do przekraczania dawnych granic i stawiania sobie nowych ambitnych wyzwań.
Tak sobie przynajmniej to tłumaczę i daję sobie czas, powtarzam, że będzie lepiej. Na razie myślę tylko o tym, jak bardzo jestem zmęczona. O tym, że naprawdę potrzebuję długich wakacji z dala od wszystkiego i wszystkich, najlepiej gdzieś poza czasem. I o tym, że bardzo przydałby mi się w życiu jeden – przynajmniej jeden! – taki rok, który nie podłoży mi nogi i nie wypiętrzy przede mną kolejnych Himalajów. Bo jak dotąd boksuję się z życiem praktycznie bezustannie i nie wiem już, skąd czerpać na to wszystko energię, a co gorsza – wolę walki. Złości mnie świadomość, że gdybym była w pełni sił, mogłabym rządzić galaktyką, a bywa i tak, że wielkim osiągnięciem wydaje mi się przeprowadzenie procesu posprzątania łazienki. W najlepsze dni dokonuję rzeczy spektakularnych, w najgorsze staram się pamiętać o tym, żeby nagrodzić się oklaskami za podjęcie trudu umycia zębów.
W kontekście powyższego decyzja o rozpoczęciu leczenia psychiatrycznego wydaje mi się najmądrzejszą jaką podjęłam w ciągu ostatnich lat.