Pracę od rozrywki różni jedna zasadnicza kwestia: konieczność jej wykonania. Nieważne, czy nad głową wisi ci szef i musisz rozliczyć się z wykonanych zadań, czy też jesteś sam sobie żeglarzem i okrętem, a do pracy zmusza cię jedynie perspektywa opłacenia czynszu i rachunków: kiedy MUSISZ, czynność staje się obowiązkiem. I sam ten fakt wystarczy, żeby odebrać owej czynności cały blask i płynącą z niej przyjemność.
Kiedy 11 lat temu zaczynałam pisać tego bloga, sama czynność pisania nie tyle sprawiała mi przyjemność, co była wręcz fizyczną potrzebą. Czułam się lepiej, pisząc. Myślałam gotowymi tekstami. Porzucałam wiele innych form spędzania czasu, żeby pisać. I chociaż płynąca z tego popularność (w skali mikro) i odzew czytelników sprawiały pewną frajdę, to koniec końców chodziło przede wszystkim o sam proces. Pisanie pomagało mi uporządkować myśli w głowie, nazwać emocje i dzięki temu dojść z nimi do ładu. Uczyło mnie wyrażać się precyzyjnie i być rozumianą zgodnie z intencją. Nie mogę mu tego odmówić – dało mi bardzo wiele, a sam blog wpłynął na moje życie osobiste i zawodowe bardziej niż cokolwiek innego w życiu. I za to jestem wdzięczna.
Po drodze jednak wpadłam na idiotyczny sposób, żeby z pisania zrobić sposób na życie i źródło dochodu. Nie powiem – udało mi się to bez wiekszego problemu. Zrezygnowałam co prawda z romansów z dziennikarstwem, bo, nie ukrywam, naprawdę lubię jeść, a nie uśmiecha mi się wegetowanie na pasztetowej i kajzerkach z dziennikarskiej wypłaty. Padło zatem na copywriting, bo co jak co, ale pieniądze w sektorze generowania sztucznych potrzeb zawsze były przynajmniej przyzwoite. Czy dziś tego żałuję? Tego nie mogę powiedzieć, bo ideały ideałami, ale pieniądze to miła rzecz i dzięki tym literkom klepanym w klawiaturę kupiłam sobie sporo ładnych rzeczy. Zapłaciłam jednak za to w inny sposób – nie tylko czasem poświęconym na pracę, ale przede wszystkim przyjemnością płynącą z pisania. Stało się dla mnie czynnością niemal mechaniczną, w której emocje są starannie dawkowane, wyliczone tak, żeby wywołać odpowiednią reakcję u odbiorcy.
Z jednej strony może to i lepiej. Nie karmię już neurotycznej strony swojej natury, sięgając po środki czysto artystyczne. Czuję się zdecydowanie zdrowsza, w zasadzie nigdy jeszcze nie byłam tak zdrowa psychicznie jak teraz. Nareszcie jestem spokojna, wyciszona, żyję w stanie równowagi, staram się wykonywać swoje obowiązki. I nie piszę.
Może także dlatego, że coraz częściej nie mam o czym. Polubiłam luksus milczenia i zachowywania dla siebie swojej opinii, to, że po jej wyrażeniu nie muszę godzinami dyskutować z ludźmi bez twarzy – wybacz, ale taka jest prawda – których nie znam i którzy tak naprawdę nie mają najmniejszego wpływu na moje życie. Lubię to, że kiedy dzieje się coś ważnego, mogę po prostu czytać, dać sobie czas na przyswojenie informacji, na przemyślenie postawy. Mogę milczeć lub tylko poprzeć kogoś, z kim się zgadzam, mogę dać lajka, mogę zostawić komentarz, mogę nic nie zrobić. Polubiłam szczerze to, że nie jestem już wyrywana do odpowiedzi, że nikt nie oczekuje ode mnie zajęcia stanowiska, że mogę to stanowisko zająć zupełnie prywatnie, w rozmowach z przyjaciółmi lub tylko nawet z samą sobą. Lubię mieć poczucie, że nikt nie uważa, że zabranie głosu jest moim obowiązkiem. Bo przecież nie jest. Nie na tym polega moja praca. Dawniej uwielbiałam to, że kogoś obchodziło moje zdanie. Dziś jeszcze bardziej uwielbiam to, że prawie nikogo ono nie obchodzi. To poczucie zdjęło ze mnie poczucie ogromnej (choć tak naprawdę przecież wyimaginowanej) odpowiedzialności.
„MUSZĘ” odebrało mi wiele przyjemności. Nigdy nie chciałam być blogerką na pełny etat, zdając sobie doskonale sprawę z tego, że sama świadomość zobowiązania wcześniej czy później obrzydzi mi to zajęcie. Nie do końca przewidziałam, że praca zawodowa – pozornie pozbawiona związków z blogiem – także może tego dokonać. W efekcie jestem dziś zmęczona, znużona, znudzona i sama do końca nie wiem, co chciałabym z tym wszystkim zrobić. Wiem jednak, że Konfucjusz mylił się bardzo, przekonując, że uczynienie z pasji pracy jest sposobem na pokochanie obowiązków. Być może i są ludzie, których to nie dotyczy, ale każdy, kto zawodowo spala sie kreatywnie, wie dobrze, że wypalenie przychodzi szybciej, jeśli brakuje odskoczni. Kiedy taką odskocznią jest to, co się kocha, można wypracować w życiu pewien kompromis. Ale jeżeli to, co się kocha, obarczone jest przymusem, ta miłość staje się wcześniej czy później toksyczna. I dlatego dziś powiedziałabym raczej: wybierz pracę, którą kochasz, a masz jak w banku, że wcześniej czy później zaczniesz jej nienawidzić, a pułapka zamknie ci się z hukiem nad głową.
Na pewno są ludzie, których to nie dotyczy i buk z nimi, niech się wiedzie. Osobiście jednak dziś, mądrzejsza o tę dekadę, nie myślę już, że praca musi być koniecznie czymś, za co zabieram się co rano z drżeniem serca i łzami wzruszenia w oczach. Przeciwnie – znajduję kojącym fakt, że ta praca nie budzi we mnie przesadnych emocji. Nie jest przykra i nie złości mnie jej wykonywanie, ale kończę ją z przyjemnością, żeby zająć się tym, co naprawdę lubię. Dostarcza mi satysfakcji, ale wykonuję ją dla pieniędzy, nie dla wewnętrznej duchowej potrzeby urabiania sobie rąk po łokcie. I może to jest właśnie zalążek tego słynnego work-life balance? Moja praca nie jest całym moim życiem – to po prostu coś, co w tym momencie życia robię. Moje życie nie kręci się wokół pracy, zwłaszcza tej pracy, bo przecież już tu i teraz wiem dobrze, że to nie jest ostatnia rzecz, jaką się zajmuję.
Korci mnie czasem, żeby zaorać to wszystko w cholerę, wyciągnąć wtyczkę i zostawić po tym blogu tylko dziurę w ziemi. Bo jednak najlepiej czuję się wtedy, kiedy internetu i social mediów nie dotykam nawet kijem przez szmatę, przynajmniej przez kilka dni. Z drugiej strony wciąż jeszcze nie jestem gotowa do tego, żeby na dobre zamknąć ten etap i zdecydować, że to naprawdę już koniec. Mam wciąż przecież takie zrywy, w których pewna jestem, że na pewno tu wkrótce wrócę, że będę jeszcze pisać – mam w końcu tyle pomysłów i ogrom doświadczenia, które gwarantują im powodzenie. I tylko chęci brak – ta nikła, przygaszona potrzeba pisania przegrywa za każdym razem z potrzebą i przyjemnością czerpaną ze snu, leżenia pod kocem z książką, włóczenia się z psem po parku, buszowaniem po targowiskach staroci i oglądaniem ładnych rzeczy w sklepach, spotkań z przyjaciółmi i znajomymi.
Ostatecznie gdybym przecież naprawdę tu wróciła, nie chciałabym już chyba brać się za bary ze światem i roztrząsać trudnych spraw. Jestem tym wykończona – być może tymczasowo, ale nie mogę być przecież tego pewna. W efekcie jednak chciałabym dziś pisać o kosmetykach, które lubię, o kapliczkach z Maryjkami na warszawskiej Pradze, o odwiedzonej ostatnio wystawie i o nowej torebce. Czy to nie za mało dziś, w dzisiejszych czasach, w dzisiejszej narracji? Wiem przecież, że wczesniej czy później zacznę sie przesączać do tych tekstów coraz mocniej, tu i tam wplatając zjadliwą uwagę, krytyczny komentarz społeczny, jakiś statement polityczny – neutralność jest mi obca od wczesnych czasów nastoletnich i nie widzę powodu, żeby cokolwiek w tej kwestii zmieniać. Nie chcę jednak już żyć w sieci realnym światem – wystarczy mi, że żyję nim 24/7 offline. Ale czy tu i teraz eskapizm jest czymś, co wypada praktykować? Chociaż tak naprawdę wiem, że owszem, i że nawet trzeba, żeby nie oszaleć już zupełnie z nadmiaru bodźców i zgrozy, to przyznam szczerze, że nie chce mi się do tego nikogo przekonywać.
I może na tym właśnie polega problem: że niewystarczająco zależy mi na tym, żeby kogokolwiek przekonać. I że naprawdę nie chce mi się już rozmawiać o tym, dlaczego myślę tak jak myślę, tłumaczyć się ze swoich słów, odpierać ataków. I może właśnie dlatego czuję się tak zdrowo – bo cała energia, którą dawniej na to spalałam, dziś zasila mój ośrodek psychicznej równowagi.
A może ja mam po prostu nasilającą się z wiekiem alergię na słowo „MUSISZ”. Bo ja przecież tak naprawdę nic nie muszę, poza zapewnieniem sobie życiowego minimum niezbędnego do przetrwania. I bardzo, ale to bardzo lubię ten stan.