Szorty kulturalne #42 – Witkacy, Yerka i Waliszewska, czyli tour de warszawskie wystawy sztuki
Każda wizyta Justyny w Warszawie oznacza dla mnie nie tylko intensywniejsze niż na co dzień życie towarzysko-imprezowe, ale przede wszystkim tour de aktualne wystawy sztuki. I nie inaczej było tym razem – w miniony weekend zaliczyłam w jej towarzystwie trzy wystawy (ona sama jeszcze czwartą) i mam poczucie, że w tym miesiącu także (bo w ubiegłym byłam na Nowych Horyzontach, yolo) wyrobiłam normę niezbędną mi do odchamienia.
Dawno nie publikowałam niczego w tym cyklu (tak po prawdzie to dawno nie publikowałam niczego w ogóle) i nie będę udawać, że to początek reaktywacji z prawdziwego zdarzenia, ale warto o tych wydarzeniach wspomnieć i chciałabym zachęcić Was do odwiedzenia którejś wystawy sztuki (albo najlepiej wszystkich), dopóki są dostępne. Niby jeszcze jakiś czas powiszą, ale z doświadczenia wiem, jak to jest – wydaje się, że czasu jest ogrom, a potem człowiek budzi się z ręką w nocniku i odkrywa, że impreza zawinęła się tydzień temu. Zimą udało mi się (też zresztą dzięki Justynie) wbić rzutem na taśmę na Caravaggia, ale już na Chagalla (ponoć wiele nie straciłam) i „Stan rzeczy” się nie załapałam. Ominęły mnie też dwie wystawy sztuki, które naprawdę opłakiwałam, kiedy już je przegapiłam: nie dotarłam ani na Malczewskiego (a byłam w Krakowie, kiedy jeszcze wisiał!) ani na Łempicką do Lublina. Cieszę się tym bardziej, że udało mi się teraz i to nie na ostatni moment.
Jeśli chcecie podejrzeć te wystawy, zapraszam na Instagram – zajrzyjcie do moich aktualnych stories!
1. Opowieści okrutne. Aleksandra Waliszewska i symbolizm Wschodu i Północy
Gdzie: Muzeum Sztuki Nowoczesnej (Muzeum nad Wisłą), Wybrzeże Kościuszkowskie 22, Warszawa
Wstęp: 15 zł
Kiedy: do 2 października
Oniryczne i często makabryczne prace Aleksandry Waliszewskiej (oraz ponad 40 innych artystów) razem tworzą przestrzeń godną sennego koszmaru. Zdecydowanie jest to jedna z tych wystaw, na którą nie zabrałabym wrażliwego dziecka, chociaż ja sama w wieku 10 lat byłabym zapewne zachwycona, widząc obrazy i rzeźby kojarzące się z najmroczniejszymi baśniami, podaniami i legendami, którymi straszy się najmłodszych. Jestem zachwycona i dzisiaj, mając 34 lata, bo są to estetyka i metafora wyjątkowo mi bliskie: widać tu sporo odniesień do przedchrześcijańskich mitów, ale i nawiązania do średniowiecza, zarówno na poziomie formy jak i przekazu. Mamy tu zatem niepokojące rusałki, groźne syreny i wampiry, ale i wszechobecną fascynację śmiercią, rozpadem ciała i przemijaniem, ujmowaną w ramy przewrotnych wariacji motywów danse macabre i motywów wanitatywnych. Słowiański upiór kontra memento mori z perskim okiem i puszystym kocim ogonem plus pląsy ku czci rogatego Szatana. Ale prace Waliszewskiej to niespełna 2/3 tej wystawy – chociaż jej twórczość odgrywa tu główną rolę, to rewelacyjnie korespondują z nią artyści zarówno polscy jak i zagraniczni, z Europy Wschodniej i krajów bałtyckich. Dla mnie była to świetna okazja do zapoznania się z dziełami nieznanych mi twórców litewskich czy estońskich, ale i zaskakujące spotkanie z m.in. Teofilem Ociepką, Edwardem Okuniem i Bronisławem Linke. I w tym miejscu wyrazy uznania należą się kuratorkom wystawy Alison M. Gingeras i Natalii Sielewicz, dzięki którym „Opiewieści okrutne” mimo dużej różnorodności są niesamowicie spójne i to zarówno pod kątem wizualnym jak i przekazu.
Nie mam najmniejszego zamiaru udawać tutaj specjalistki od sztuki – ja po prostu lubię z nią obcować, podobają mi się różne rzeczy i kultura jako taka wywołuje we mnie sporo emocji. Nie jestem jednak z tym środowiskiem w żaden sposób związana, a w moim otoczeniu nie ma nikogo, kto traktuje jakąkolwiek jej dziedzinę z nabożną czcią i nie dopuszcza do siebie myśli, że mogłoby nie zachywać, skoro przecież zachwyca. W lutym na wystawie Vilhelma Hammershøia nie przeżyłam zatem nic specjalnego pod jakimkolwiek względem, natomiast tym razem wyszłam z muzeum nie tylko z katalogiem wystawy sztuki pod pachą, ale także z głową pełną cudownych potworności.
Czy muszę dodawać, że polecam? Więcej o wystawie przeczytacie tutaj.
2. Magiczne Światy. Wystawa malarstwa Jacka Yerki
Gdzie: Agra-Art Dom Aukcyjny, Wilcza 70, Warszawa
Wstęp: wolny
Kiedy: do 3 września
Lubię Jacka Yerkę. Tak po prostu. Po raz pierwszy usłyszałam o nim jeszcze jako dzieciak, kiedy okładka pewnej płyty naprowadziła mnie na trop twórczości Tomasza Sętowskiego, a w poszukiwaniu informacji natrafiłam na Yerkę i paru innych współczesnych polskich malarzy. Chociaż dziś obydwaj są dla mnie już za bardzo bajkowi i tej bajkowości przesłodzeni, to wciąż sporo przyjemności sprawia mi przyglądanie się detalom, które kryją ich obrazy. Jeśli będziecie przejeżdżać kiedyś przez Częstochowę, polecam wybrać się na dworzec PKP i zobaczyć długi mural autorstwa Sętowskiego, który zdobi tam ścianę. I trochę takie właśnie jest to dla mnie malarstwo – idealne wprost na murale lub na fototapetę do dziecięcego pokoju, ale niekoniecznie budzące we mnie jakieś głębsze refleksje, wyłącznie estetyczną przyjemność. Aczkolwiek z tej dwójki zdecydowanie bardziej cenię obecnie Yerkę – jest od Sętowskiego po prostu mniej dosłowny.
W przeciwieństwie do Waliszewskiej na tę wystawę możecie jak najbardziej zabrać małoletnich. Wręcz zalecam. Jestem pewna, że już kilkulatkom te obrazy (a przynajmniej większość z nich) bardzo się spodobają, a jeśli tak będzie, to dajcie im się po wszystkim namówić na plakat do pokoju. Intensywne kolory, zabawy z perspektywą, fantastyczne budowle, plenery wyjęte żywcem ze snów i mnogość zaskakujących szczegółów, z których każdy sprawia frajdę przy odkryciu to idealny entrance point w świat sztuki (może niekoniecznie te wybrane przeze mnie poniżej obrazy to oddają, ale sprawdźcie w Google, zobaczycie, że mam rację). I mówię wam to jako ktoś, kto w wieku smarkatym naprawdę kochał te podwodne światy Sętowskiego i przeżywał uniesienia na widok obrazów Salvadora Dalego. Do dziś zresztą lubię ilustracje do „Alicji w Krainie Czarów” tego ostatniego, chociaż „mój” surrealizm to bardziej Leonora Carrington i metafizyczny Giorgio de Chirico. Jeśli zatem chcecie odchamiać swoje dzieci od małego i wyrabiać w nich zainteresowanie kulturą, to wcale nie musicie zabierać ich wyłącznie na wydarzenia „dla najmłodszych”: być może 7-latek nie doceni jeszcze Muncha, ale jest ogromna szansa, że spodobają mu się szczerze obrazy Tytusa Brzozowskiego (który zresztą tworzy także i dla dzieciaków) albo i nawet Boscha, bo powiedzmy sobie szczerze, „Ogród rozkoszy ziemskich” cieszy niezależnie od wieku, jak się tak człowiek zacznie przyglądać, co się tam na tym obrazie odjaniepawla.
Tu przywołam zresztą mój ulubiony żart o sztuce – że jeśli widzisz obraz, jest tam pełno małych ludzików i robią normalne rzeczy, to jest to Bruegel, a jeśli na obrazie jest pełno małych ludzików i robią pojebane rzeczy, to jest to na 100% Bosch.
Sama zresztą i z tej wystawy wyszłam z katalogiem, bo kupuję katalog po każdej wystawie, której odwiedzenie sprawiło mi wizualną przyjemność, a tego Yerce odmówić nie mogę, nawet jeśli sama z całej selekcji zawiesiłabym na własnej ścianie może ze dwa obrazy. Albo jeszcze lepiej – na ścianie gabinetu, w którym miałabym przyjmować klientów. Bo Yerka to takie malarstwo, które po prostu budzi w odbiorcach raczej ciepłe emocje w stylu „o, ale ładne” i miło się prowadzi small talk, stojąc przed jego pracami.
Gdyby było mnie, rzecz jasna, stać, bo w ubiegłym roku jego „Światło dla każdego” (swoją drogą też bardzo ciekawa praca) zostało sprzedane na aukcji za 408 tys. złotych.
3. Witkacy. Sejsmograf epoki przyspieszenia
Gdzie: Muzeum Narodowe, Aleje Jerozolimskie 3, Warszawa
Wstęp: 40 zł
Kiedy: do 9 października
Witkacy wielkim artystą był. I to wszechstronnym. Chociaż zawsze będzie dla mnie przede wszystkim pisarzem, dramaturgiem i filozofem, to nie da się zapomnieć o tym, że zdobył uznanie jako malarz, parał się rysunkiem, fotografią i fotografiką. Słowem – była to jedna z tych wyjątkowych postaci, których wkład w kulturę jest nie do przecenienia i tej wystawy pominąć po prostu nie wypada, nawet jeśli nic nie zrozumieliście z „Nienasycenia”. Mam zresztą wrażenie, że zgodzi się ze mną wielu nauczycieli skłonnych zabierać swoich pieszczochów na wystawy sztuki, więc tym bardziej zachęcam do wizyty w Muzeum Narodowym już teraz, zanim zacznie się rok szkolny.
Nawet ktoś, kto z twórczością artystyczną Witkacego nie miał za wiele do czynienia, prawdopodobnie rozpozna jego portrety, których jest tu imponująco dużo. Cała wystawa liczy sobie bowiem aż ponad 500 prac – obrazów, rysunków (jeśli urzekł was język „Szewców”, koniecznie przeczytajcie uważnie wszystkie dopiski Witkacego na tych grafikach), zdjęć i pasteli. Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się tego, znając podejście wielu instytucji kultury w Polsce i wiedząc dobrze, że czasami wysoka cena biletu i obietnice składane na materiałach promocyjnych nijak się mają do rzeczywistej zawartości wystawy sztuki. W tym wypadku jednak mogę powiedzieć z ręką na sercu, że to będzie dobrze wydane 40 złotych i że warto zarezerwować sobie na to wydarzenie więcej czasu, bo można tam spędzić nawet i kilka godzin, jeśli najdzie was na dokładne oglądanie każdej prezentowanej pracy.
Sam Witkacy to jednak nie wszystko – wisienką na torcie tej wystawy sztuki są bowiem rozrzucone to tu to tam pojedyncze smaczki w postaci dzieł artystów, których naprawdę nie spodziewałam się zobaczyć gratis. Obrazy Wasilija Kandinsky’ego i Maxa Ernsta, zdjęcia Mana Raya i jeden z obiektów Marcela Duchampa sprawiły mi podczas tej wystawy ogromną frajdę i są w moim odczuciu dodatkowym powodem, żeby się do Muzeum Narodowego czym prędzej pofatygować.
I jeszcze jedna rzecz: wiem, że będzie to uwaga niegodna prawdziwych fifarafa koneserów sztuki, ale ta wystawa jest rewelacyjnie oświetlona pod kątem robienia zdjęć bez profesjonalnego sprzętu. Mówiąc wprost: bez problemu zrobicie sobie świetne zdjęcia na Instagram lub na pamiątkę. Co prawda nie jest to dla mnie element przesądzający o jakości wystawy, ale jestem jedną z tych osób, które lubią wracać do starych zdjęć i cieszą mnie takie archiwa, a nie zawsze oświetlenie sprzyja takiej dokumentacji. Tutaj jest idealnie, a panujący w salach półmrok sprawia, że światło maksymalnie eksponuje prezentowane obrazy i zdjęcia. Rzecz jasna oświetlenie jest zaprojektowane z myślą o ochronie cennych eksponatów, a nie po to, by ułatwić strzelanie selfies na tle wystawy sztuki, ale to się doprawdy nie musi wykluczać. Wręcz nie powinno, biorąc pod uwagę, że instytucje kulturalne w Polsce ogólnie nie przędą jakoś szałowo, a darmowa reklama w postaci setek publikacji w social mediach przyciąga znacznie więcej zainteresowanych niż wydaje się organizatorom (ci często wciąż myślą, że duży baner i info na stronie internetowej docierają skutecznie do wszystkich zainteresowanych).
Prztyczek w nos należy się Narodowemu jednak za katalog wystawy. Ten został wydany w wersjach pełnej i skróconej, gdzie skrócona to koszt 30 zł, a pełna – 180 zł. Niemała kwota, która byłaby uzasadniona, bo objętość tego albumu jest imponująca, ale co z tego, skoro (w dużej mierze z powodu źle dobranego do tego rodzaju druku papieru) publikacja wygląda po prostu tanio, a jakość reprodukcji pozostawia wiele do życzenia. Szkoda, że nikt nie wyjaśnił osobie odpowiedzialnej za to wydawnictwo, że poszczególne rodzaje papieru kredowego i offsetowego mają swoje zastosowania i że to, co wydaje się bardziej eleganckie w dotyku, niekoniecznie dobrze sprawdza się przy bardzo intensywnych, wibrujących kolorach lub kontrastowych zestawieniach, tak charakterystycznych dla wielu obrazów Witkacego. Szkoda – tak dobra wystawa zasługuje na znacznie lepszy katalog. Ja wróciłam do domu z tym mniejszym, ale w pełni usatysfakcjonowana samym wydarzeniem.