Czy uprawia pani eskapizm? O tym, dlaczego lubię science-fiction
Książki opisane w tekście możesz kupić za pośrednictwem linków afiliacyjnych kierujących do porównywarki Ceneo – drobny procent od sprzedaży książki trafi wówczas na moje konto. Dokonując zakupu, przyczyniasz się do rozwoju bloga.
Znajdź mnie na Goodreads, gdzie na bieżąco oceniam i omawiam wszystkie czytane książki. Czytaj razem ze mną najlepsze i najgorsze fragmenty książek na Instagramie. Jeśli nie chcesz przegapić kolejnych wpisów, obserwuj mnie na Twitterze lub Facebooku: dołącz także do mojej grupy „Wygrzebki”.
***
Wychodzę z założenia, że każdy powinien w życiu dorobić się przynajmniej jednej wydeptanej własnymi stopami ścieżynki w swojej głowie, wiodącej do odludnego mentalnie miejsca, w którym w razie potrzeby można się samotnie zabarykadować i do woli praktykować radosny eskapizm. To pozwala uniknąć bardzo wielu załamań nastroju, zjazdów po równi pochyłej i wybuchów. Niektórzy w takich chwilach oglądają komedie romantyczne z kubełkiem lodów i dużą łyżką, inni uprawiają sport, medytują lub zajmują się uprawą roślin doniczkowych. Ja czytam powieści science-fiction. Najchętniej takie, od których mózg poci się z wysiłku.
Najbardziej lubię te okresy w życiu, kiedy czytam praktycznie bez przerwy: odkładam jedną książkę po to, żeby sięgnąć po drugą, odstawiam niemal zupełnie filmy, seriale i muzykę po to, żeby w absolutnej ciszy czytać, czytać i czytać. A z czytaniem jest u mnie trochę jak z seksem: im częściej to robię, tym większą mam ochotę. Im lepsze wrażenia, tym bardziej nie mogę się doczekać następnego razu.
Tyle tylko, że seks rzadko trwa 12 godzin non stop, a czytać bez przerwy jestem w stanie i dłużej. No i w trakcie czytania mogę jeść chrupki. Niby w czasie seksu nikt nie zabrania, ale jednak trochę nie wypada i potem trzeba zmieniać pościel, bo wszędzie są okruszki.
Światotwórstwo na bogato
Mam specyficzne upodobania: w prozie sama historia ma dla mnie zwykle mniejsze znaczenie niż świat przedstawiony, język i to, jak skonstruowani są bohaterowie. Wierzę, że każdą, nawet najbardziej banalną historię da się opowiedzieć w nieprzeciętny sposób: znam dziesiątki filmów i powieści, które potwierdzają tę tezę. Niesamowite wydarzenia, brokat i lasery są często w stanie odwrócić uwagę od tego, że autor niewiele ma do zaoferowania na poziomie refleksji i warsztatu – świetnym przykładem są sensacyjne powieści Dana Browna, które naprawdę lubiłam jako nastolatka, ale każde gimnazjum kiedyś się kończy. Kiedy po latach sięgnęłam po „Inferno” nie byłam w stanie przebrnąć nawet przez pierwszy rozdział – dawno nie czytałam tak fatalnie napisanej i do tego niezdarnie przetłumaczonej książki. Autor jednak tak skutecznie zasypuje odbiorcę błyszczącymi gadżetami i zagadkami, że można przeoczyć zarówno kartonowych bohaterów jak i to, że w każdej powieści są to dokładnie ci sami bohaterowie – tylko pod innymi nazwiskami.
Jestem w stanie bez wahania wybaczyć książce, że akcja ciągnie się – jak to mawiała moja matka – jak smród po gaciach, nuda, nic się nie dzieje. Naprawdę. Zwracam natomiast uwagę na to, czy świat, w którym rozgrywa się historia, jest spójny. Czy ma sens. Czy jest w nim coś naprawdę oryginalnego i zaskakującego, czy to tylko ten sam odgrzewany kotlet, który podano do stołu już setki tysięcy razy. Chyba właśnie dlatego tak rzadko sięgam po fantasy, jako gatunek mocno naznaczone mediewistycznym cieniem Tolkiena – ostatecznie ileż można wałkować te same motywy, rasy, problemy? Nie zliczę, ile przeczytałam w życiu książek o światach zapełnionych przez krasnoludy, elfy, smoki, księżniczki, magów, czarodziejów, ile pozycji heroic fantasy spod znaku magii i miecza przewinęło się przez moje półki. Może właśnie dlatego jako dzieciak pokochałam Pratchetta i Sapkowskiego – bo prześmianie tych schematów jest jak dla mnie najlepszym, co można z nimi zrobić. I to nie tylko dlatego (chociaż to mocny argument), że fantasy zawsze było bardziej na prawo niż na lewo, a od dłuższego czasu skręca w tę prawicę wyjątkowo mocno.
Nie znaczy to oczywiście, że gatunek nie ma do zaoferowania niczego oryginalnego – to ja się po prostu zniechęciłam, kiedy dotarło do mnie, jak niekorzystny jest stosunek liczby zalewających rynek miałkich powieścideł klasy B (wiem co mówię, czytałam książki z serii Forgotten Realms i Pilipiuka) do książek naprawdę udanych (przypomnijmy sobie np. wdzięcznych „Kupców i ich żywostatki” Robin Hobb, Ewę Białołęcką lub Annę Brzezińską). I ta niechęć jest we mnie tak silna, że od pół roku nie mogę się zabrać za „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” Wegnera, chociaż polecił mi to Konrad (a on byle czego nie czyta), a cykl ma na okładkach znak gatunkowej jakości, czyli logo wydawnictwa Powergraph (serio, jeśli chcecie kupować fantastykę w ciemno, to niech to będzie MAG albo Powergraph). Koniec końców bez oporów sięgam dziś tylko po urban fantasy. A i to nie zawsze.
Nie mam nic przeciwko temu, żeby książka, którą czytam, miała więcej opisów niż właściwej akcji i dialogów. To musi być kwestia genetyki, bo jedną z ulubionych książek mojej matki jest „Nad Niemnem”. Właśnie dlatego pokochałam szalony (ale kompletny) Świat Dysku, dlatego fascynuje mnie Bas Lag Chiny Mieville’a (ile ja bym dała za mapy tego uniwersum!) i dlatego rzuciło mnie na kolana „2312” Kima Stanleya Robinsona. Rozmach. Bo kiedy dobry fantasta projektuje świat, koszta się nie liczą: ma być na bogato. Niektórzy (tu znowu Mieville) idą o krok dalej i projektują między zdaniami nie tylko budynki, pojazdy i ustroje, ale także autorską fizykę, rozbudowaną historię, tworzą własne prawa rządzące uniwersum – bo przecież może być to taki świat, w którym teleportacja obiektu posiadającego masę jest fizycznie możliwa, wystarczy „tylko” wymyślić jakim cudem. Kiedy Robinson opisuje Układ Słoneczny ujarzmiony ręką człowieka, nie poprzestaje na lakonicznym „no i żeśmy tę Wenus przystosowali do naszych potrzeb i żeśmy zamieszkali” tylko wyjaśnia planeta po planecie precyzyjnie dopasowane do realnych warunków metody terraformowania. Czytając „2312” nietrudno odnieść wrażenie, że to wszystko jest na wyciągnięcie ręki, że to możliwe – że jedyne, co nas powstrzymuje, to brak odpowiednich maszyn i środków: bo przecież rozwiązania w teorii już istnieją. I na tym właśnie polega hard science-fiction: na udowadnianiu, że magia w porównaniu z nauką to cienki Bolek.
Kilka dni temu skończyłam czytać „Trawę” Sheri S. Tepper, nominowaną w 1990 roku do Nagrody Hugo. Jeśli tak jak ja lubicie dziwne, malownicze światy wypełnione jeszcze dziwniejszymi mieszkańcami – dajcie jej szansę. Nie jest wolna od wad, ale wciąga jak chodzenie po bagnach i daje sporo satysfakcji. Napisałam o tej książce więcej na Goodreads, jeśli chcielibyście dowiedzieć się więcej (bez spoilerów).
Tak bardzo obcy Obcy
Skoro mamy już świat, to zwykle ktoś się po nim pałęta. Na tym etapie autorzy science-fiction piszący o kontaktach z obcymi rasami dzielą się na dwie zasadnicze grupy: na tych, którzy to potrafią i na tych, których umiejętności kończą się na przemalowaniu humanoidów na fioletowo i dodaniu im gratis ogona oraz dziwnego języka. Twórcą tego drugiego typu jest na przykład David Weber ze swoim słynnym „Powstaniem”. Do pierwszego należy – znowu! – China Mieville z przerażającymi Tkaczami („Dworzec Perdido”) żyjącymi w osnowie rzeczywistości czy z Ariekenami („Ambasadoria”) i ich zachwycająco świeżą koncepcją komunikacji. Mieville jak nikt inny rozumie, że nie wystarczy zafundować postaci zielonych łusek, dodatkowych kończyn, macek czy trzeciego oka z tyłu głowy: każda zmiana powierzchowności niesie za sobą szereg zmian w postrzeganiu świata, dynamice relacji z innymi członkami społeczności i istotami spoza niej, języku, rejestrowanych bodźcach, zmysłach, w wachlarzu posiadanych emocji i w efekcie tego wszystkiego – w wartościach etycznych. Humanoid z mackami ośmiornicy to nic ciekawego, dopóki nie zacznie się z tego połączenia kształtować istota łącząca elementy mentalnego człowieczeństwa i ośmiornictwa. Jak myśli postać, która ma dwie głowy, ale tylko jedną tożsamość? Czy na pewno wszystkie rasy muszą funkcjonować w trzech wymiarach? Co jeśli zamiast jednostkowej jaźni istnieje tylko umysł zbiorowy na kształt ula?
Na takie pytania odpowiadają w swoich książkach Jeff VanderMeer (podobnie jak część powieści Mieville’a to raczej New Weird niż science-fiction) czy Peter Watts („Ślepowidzenie”). Robi to poniekąd także Dan Simmons w „Hyperionie”, a nawet Richard Morgan w drugim (przede wszystkim) i trzecim tomie trylogii „Takeshi Kovacs” pt. „Upadłe anioły”. Ten motyw, chociaż oderwany od kontekstu pozaziemskich podróży, jest też świetnie ograny w postapokaliptycznym „Metrze 2033” Głuchowskiego.
W dobrej powieści wprowadzenie takich postaci może pełnić rolę świetnego ćwiczenia myślowego. Kategorie obcości zmuszają nie tylko do wysiłku wyobrażenia sobie istoty posługującej się kompletnie innym sposobem rozumowania i wartościowania, ale także (a może przede wszystkim) do odejścia od uznawania osobiście wyznawanych wartości za bezwzględnie obiektywne. Piękno, zło czy sprawiedliwość są ostatecznie relatywne i zmieniają się w zależności od przyjętego kodeksu etycznego, schematów kulturowych, wychowania czy nawet bieżących okoliczności: nie istnieją wzorce, które można zastosować zawsze i wszędzie w ten sam sposób; w tym kontekście literatura science-fiction uczy, że nasze własne zbiory zasad nie są wcale tak powszechne jak chcielibyśmy uważać. W uniwersum, w którym nie jesteśmy sami, rygoryzm etyczny uznający nadrzędne i obiektywne źródło wartości staje się absurdalny: przyjęcie go byłoby równoznaczne z mylnym założeniem, że wszyscy mamy takie same cele. Czy można przyjąć takie założenie w zetknięciu z rasą istot bezcielesnych i wolnych dzięki temu od fizycznych ograniczeń typowych dla człowieka? Z rasą nieśmiertelną lub podlegającemu wiecznemu cyklowi śmierci i odrodzenia przy jednoczesnym zachowaniu jaźni? Z rasą, która nie jest spętana czasem?
Nie znam drugiego gatunku w literaturze popularnej, który w naturalny sposób, niemal odruchowo, rzuca odbiorcy tak liczne zachęty do wyjścia ze schematów myślowych i krytycznego spojrzenia na wyznawane wartości. Do znudzenia powtarzam, że dobre science-fiction jest zawsze o człowieku: o istocie człowieczeństwa jako takiego, o tym, dokąd zmierzamy i jakie mamy perspektywy rozwoju (czy też regresu); o tym, kim tak naprawdę jesteśmy, co nas konstytuuje. Jak wpłynęłaby na naszą tożsamość zamiana ciała na mechaniczne, skoro już dziś mamy do dyspozycji sztuczne rozruszniki serca, bioniczne protezy kończyn, zamienniki zastawek? Wiemy, że pomimo ich obecności wciąż jesteśmy ludźmi, ale rzadziej zastanawiamy się, gdzie przebiega granica, za którą wyzwolenie od ograniczeń organicznego ciała zacznie kształtować psychikę. Czy bylibyśmy zdolni do empatii, nie wiedząc, czym jest fizyczny ból, cierpienie? Jak wpływa na nas świadomość nieuchronnej śmierci, właściwej wszystkim bytom organicznym i kim bylibyśmy, nie wiedząc, że kiedyś umrzemy?
Jakościowa literatura hard science-fiction to dla mnie trochę taka filozofia w praktyce: tworzenie eksperymentalnych modeli sprawdzających na żywym organizmie „co byłoby, gdyby…” – nie tylko w odniesieniu do etyki, ale także ontologii i epistemologii.
Science-fiction wcale nie takie fikcyjne
Czytając kultowych autorów science-fiction sprzed lat nietrudno zachwycić się tym, jak wiele rzeczy udało im się zapowiedzieć. Co prawda kiedy odległy rok 2020 pojawiał się w literaturze fantastycznej XX wieku częściej była mowa o latających samochodach i wszczepach w mózgu niż o antyszczepionkowcach i koronowaniu Matki Boskiej na królową Polski, ale jednak wiele gadżetów, które u Lema były tylko teorią, dziś możemy kupić. I to przez internet.
W obrębie gatunku miesza się i ściera wielu nurtów oraz wątków – od antyutopijnych i dystopicznych modeli przyszłości opartych na technologicznym futuryzmie (lub regresie) przez alternatywne wersje historii aż po eksplorację głębokiego Kosmosu, Pierwszy Kontakt i space opery. Klasyfikacja nie ma jednak większego znaczenia w kontekście czerpania przyjemności z lektury, zwłaszcza że nader często najbardziej imponujące książki wymykają się jednocznacznym podziałom (uwierzcie mi na słowo, właśnie skończyłam „Welin” Duncana).
Kiedy sięga się jednak po literaturę postapokaliptyczną lub dystopiczną, nietrudno odnieść wrażenie, że ten świat czeka już za następnymi drzwiami. Wróćcie dziś do starych odcinków „Czarnego lustra” i przyjrzyjcie się, ile spośród tych scenariuszy czekało tylko na opracowanie odpowiednich narzędzi, żeby wejść w życie: od mechanicznych pszczół po media społecznościowe przyznające punkty mające odpowiedniki w realnym życiu, zaawansowane sztuczne inteligencje i narzędzia nieograniczonej kontroli – the future is now. Czy wizje z „Metra 2033” lub „Oryks i Derkacza” Margaret Atwood naprawdę mogłyby się ziścić? Tak naprawdę nie dzieli nas od nich wcale tak wiele – kilka decyzji wywołujących lawinę przyczynowo-skutkową, nic więcej. Czy Atwood pisząc tę powieść wiedziała, że niespełna 20 lat później naprawdę będziemy mieć witryny, na których można obejrzeć sobie czyjąś śmierć live?
Dobra dystopia czy sprawne political fiction to lektura nie mniej przerażająca niż niejeden reportaż; chociaż z perspektywy czasu powieści Janusza A. Zajdla to raczej literatura młodzieżowa niż pełnokrwista fantastyka, a wtórność jego prozy względem samej siebie jest zauważalna i szybko nuży, to w „Paradyzji”, „Prawdzie o planecie Ksi” czy „Wyjściu z cienia” odbija się dobrze znane autowi społeczeństwo żyjące w stanie wyparcia lub pełnej rezygnacji akceptacji, w którym tylko (zazwyczaj bezsilne) jednostki prowadzą żmudną walkę z systemem. System można oszukać, można go nagiąć, ale nie da się go pokonać – rewolucja jest wyłącznie zamianą jednego systemu opresyjnego na inny. Świat przyszłości jest inny, ma lepsze zabawki i błyszczące, chromowane powierzchnie, ale natura ludzka zdaje się nie zmieniać – a przynajmniej nie w tym stopniu, żeby uwolnić człowieka od najniższych instynktów. Kiedy wali się antyutopijna rzeczywistość, w której ceną za pokój jest zniewolenie, ludzkość krzyczy zgodnie: oddajcie nam prawo do przemocy. Nikt, zdaje się, nie wierzy w to, że warto byłoby poświęcić wolność jednostki wobec systemu za cenę wiecznego pokoju i bezpieczeństwa: fundamentem wolności człowiek wydaje się być prawo do zabijania.
Między innymi właśnie dlatego tak wiele wspaniałych powieści science-fiction wybrzmiewa tak gorzko. Pisarze, który patrzą daleko w przyszłość najczęściej twierdzą, że i tam nie ma dla nas żadnego ratunku i że wcześniej czy później zgubi nas nasza własna natura. To dlatego dostajemy na piśmie postapokalipsy bez większych nadziei na powrót do raju utraconego („Metro 2033”) i utopie zamieniające się w senne koszmary. Dlatego właśnie żyjemy w napisanych przed laty dystopiach i antyutopiach. Zadaniem literatury science-fiction wydaje się nie tyle zaszczepienie nadziei na lepsze pojutrze, ale raczej wskazywanie na palące problemy „teraz”, które mogą wykluczyć istnienie jutra.