70 pomysłów na prezenty świąteczne dla udomowionych hedonistek
Od dawna chciałam zrobić jakieś zestawienie przedmiotów wartych uwagi i wreszcie nadszedł grudzień. Polecam więc waszej uwadze rzeczy, które mogą stać się prezentami dla waszych bliskich, ale które możecie podarować także sobie. Z powodu typowego dla mnie słowotoku podzieliłam potencjalne prezenty świąteczne na dwie części: w tej znajdziecie jeden wielki kolorowy chaos, złożony z rzeczy, którymi najlepiej cieszyć się w domowych pieleszach. W drugim tekście znajdziecie jeszcze więcej fajnych rzeczy, ale podzielonych na kategorie, z których jedną opracował dla was mój chłopak.
Uwaga – reklama! Część odnośników zawartych w tym tekście to linki afiliacyjne – jeśli dokonacie zakupu, przenosząc się na stronę z ich pomocą, na moje konto wpadnie kilka procent prowizji od wartości waszych zamówień. Niektóre z wymienionych produków otrzymałam jako prezenty od marek oraz w ramach stałej współpracy i rozliczeń za pełnione dla marek usługi marketingowe (produkty Czterech Szpaków, bielizna Pantalones i Girls Watch Porn, e-book „Zdrój” Klickiej).
UDOMOWIONA HEDONISTKA
Jestem praktyczna. Momentami aż do bólu. Cieszyłabym się niezmiernie, gdyby ktoś dał mi w prezencie zestaw kieliszków do białego wina lub szampana (niedrogich, bo i tak je wytłukę), komplet ceramicznych (!) noży kuchennych (też niedrogich, ponieważ patrz wyżej), toster, ogromne (to konieczny warunek) i puchate ręczniki kąpielowe czy zestaw skarpetek bezuciskowych lub bawełnianych stopek w fajne wzory. Praktyczne prezenty świąteczne są fajne, trzeba tylko wiedzieć, jakie potrzeby ma dana osoba i co lubi. Nawet najdroższy prezent najwyższej jakości będzie do bani, jeśli nie trafi w te potrzeby. Gdybym dostała wspaniałą kaszmirową czapkę, ale w kolorze musztardowym, nigdy bym jej nie założyła. Podobnie jak swetra z golfem, pidżamy, futrzanych czy wełnianych kapci albo – to taki popularny przecież prezent! – wysokich skarpetek ze ściągaczem.
Bycie praktyczną nie oznacza jednak, że nie kuszą mnie rzeczy, których cena składa się w dużej mierze z opłaty za design. Kuszą – i to bardzo. Walczą we mnie dwa wilki: jeden nigdy nie zapłaciłby za komplet wspomnianych kieliszków więcej niż 30 złotych, bo daję im najdalej pół roku od momentu odpakowania do zbicia ostatniego. Drugi widząc designerski wazon za grube pieniądze mówi tylko: yes, please.
(1) Spodni Smooth Cotton od Muuv (339 zł) mam 4 pary i kocham je. Są miękkie, ciepłe (w środku mają „misia”) i grube, uszyte ze 100% bawełny, o bardzo luźnym kroju. Jesienią, zimą i wczesną wiosną noszę jej non stop, piorę normalnie w pralce i wiruję, wciąż wyglądają tak samo, nie przecierają się w kroku (a to zdarza się wielu moim spodniom). Rozmiary są spore i L będzie dobry nawet na rozmiar 44-46 ze sporą pupą. Kiedy umrę, mają mnie w nich pochować. Pod spodem będę mieć (2) Pantalony i top Dreamy z Pantalones (99,99 zł i 129,99 zł) – bieliznę, której naprawdę nie czuć na ciele. Długo opierałam się temu flagowemu fasonowi majtek i zamawiałam w sklepie marki wycięte Aerobiki (mam z 5 par i kocham je), aż w końcu dałam szansę Pantalonom i to był strzał w dziesiątkę. Uwaga – marka ma bardzo pojemne rozmiary, więc jeśli się wahacie, bierzcie mniejszy.
Na (3) poduszce z gryki (od ok. 35 zł) śpię od kilkunastu lat – skutecznie rozwiązała mój problem z bezsennością i nie wyobrażam sobie spać na czymś innym. Chociaż jest dość ciężka, zabieram ją ze sobą na większość wyjazdów, zwłaszcza tych dłuższych. Nie będę was jednak przekonywać do zakupu takiej poduszki w sklepach modnych polskich marek – niczym istotnym nie różnią się od tych za 30-40 zł z Allegro (wiem, bo mam jedną własnie od najpopularniejszej polskiej marki, która je sprzedaje oraz 3 inne z różnych tanich sklepów; ta droższa ma ładniejszą metkę i lamówkę, nic więcej). A jeśli chcecie jeszcze taniej… to idealny pomysł na prezent DIY: wystarczy kupić kilka zapinanych na suwak lnianych lub bawełnianych poszewek w wybranym kształcie, duże opakowanie łuski gryki i przesypać grykę do poszewek. Gotowe. Taką poduszkę i tak jeszcze najlepiej ubrać w zewnętrzną poszewkę, jeśli ma służyć do spania, więc ta środkowa może być z surowego płótna. Jasiek 40×40 cm mieści ok. 1,5-2 kilo łuski gryki, w zalezności od tego jak bardzo ma być wypełniony (lepiej bardziej niż mniej, łuska z czasem się trochę ubija).
Obok łóżka mam od dobrej dekady niewielką (4) lampkę solną (od ok. 50 zł, cena zależy od rozmiaru i kształtu). Niespecjalnie wierzę w jej uzdrawiające właściwości, ale uwielbiam to, jak miękkie i ciepłe światło daje. Przed snem uspokaja mnie i relaksuje, ułatwia zasypianie, a do tego tworzy intymną, zachęcającą atmosferę w sypialni – z jednej strony wszystko widać, a z drugiej jej światło jest niesamowicie łaskawe dla ciała i skóry. Mówiąc wprost: +100 do seksapilu, to jest idealne światło do seksu.
Do kompletu ze spodniami Muuv polecam (5) bluzę Femi Stories Aurena (329 zł, ale dalej są linki do mocno przecenionych) – to model, który pojawia się w kolejnych kolekcjach, ale na profilu Allegro marki możecie znaleźć pojedyncze sztuki ze starszych kolekcji. Ja mam zieloną i miętową (takich już nie ma, ale jest różowa) oraz brzoskwiniową. Te ostatnia jest grubsza i chyba nieco większa – dość powiedzieć, że wybrałam rozmiar M (zieloną – L), chociaż w biuście noszę obecnie solidne 44-46. Ten fason jest mocno oversize’owy – możecie wybrać taki jaki zwykle nosicie, wtedy bluza będzie naprawdę bardzo luźna. Ale to też fajna opcja dla dziewczyn plus size, które są jednocześnie nikczemnego wzrostu i toną na długość w większych rozmiarach – na mnie te rozmiar M i L są wciaż luźne, obszerne i lekko oversize, a przy tym dobre na długość i w rękawach. Większe rozmiary polecam przede wszystkim wysokim dziewczynom, bo bluza nie jest bardzo długa. Uwielbiam zwłaszcza miętową i brzoskwiniową – to najbardziej miękka, ciepła i przytulna bluza, jaką kiedykolwiek miałam, a po kolejnych praniach wciąż jest taka sama.
I coś pysznego: (6) herbata Green Island Rose marki Teministeriet (60 zł), którą odkryłam ze dwa czy trzy lata temu w ofercie Coffeedesku. Prawdopodobnie najpyszniejsza aromatyzowana zielona herbata w moim życiu. W środku ma całe pączki róż i smakuje jak szczęście. Po zużyciu całej zawartości opakowania możecie zachować puszkę i dokupić samą herbatę w kartoniku w nieco niższej cenie. Ja sama rozważam sprowadzenie ze Szwecji dużego opakowania sprzedawanego kawiarniom – tak bardzo się nią zachwyciłam. Rzućcie też okiem na inne herbaty tej marki, np. w opakowaniach z Muminkami.
Kocham pościel z satyny bawełnianej, ale mam tylko dwa komplety: na tym od Desigual śpię od wielu lat i wygląda wciąż jak nowy mimo tego, że naprawdę często piorę pościel. (7) Komplet od Foonki (od 410 zł, cena zależy od rozmiaru) kupiłam w tym roku i jestem w nim absolutnie zakochana, chociaż przy pierwszym praniu warto uważać, bo wydaje mi się, że zafarbował jaśniejszą koszulkę. Wzory tych pościeli są cudowne i już czaję się na siano i śnieg. Jeśli szukacie czegoś tańszego, poszukajcie w sieci lub po prostu na Allegro kompletów polskiej marki Andropol.
W perfumeriach przepadam na rzecz niszowych gourmandów, a w drogeriach szukam zawsze balsamów do ciała i kremów do rak o słodkich i słodko-korzennych zapachach – wanilii, cynamonu, karmelu (ale nie czekolady i nie kawy). Jak dotąd nie znalazłam niczego lepszego niż (8) mus Cynamon z Wanilią od Czterech Szpaków (35 zł) – puszysta pianka zamienia się na skórze w lekki olejek, a zapach poprawia humor nawet w najgorsze dni.
(9) Zimowe skarpetki KABAK (30 zł) są dostępne obecnie tylko w większym rozmiarze – szkoda, bo są naprawdę rewelacyjne: grube, świetnej jakości, a przy tym z naturalnej przędzy. Mam trzy pary. Podobne znajdziecie w Many Mornings (Warm Fox, Warm Rudolph, Ice Penguin) – mam jedną parę i wydają się super, niesamowicie miękkie, ale póki co czekają nowe z metką w szufladzie.
(10) sterowane za pomocą aplikacji żarówki Mi SmartLED Xiaomi (0d 52 zł) z możliwością zmiany barwy i natężenia światła to jedna z najlepszych rzeczy jakie kupiłam sobie po przeprowadzce do obecnego mieszkania. Mam wydzielony pokój do pracy i tam właśnie wiszą dwie takie żarówki – sparowane tak, że mogę sterować nimi osobno, a mogę razem. Kiedy pracuję włączam jasne, dzienne światło, które pomaga mi być aktywną. Kiedy chcę wieczorem poczytać na kanapie, zmieniam światło na ciepłe i nieco przygaszam. Zimne, ciepłe, neutralne, zielone, czerwone, niebieskie – kolor wybieracie nie z listy, tylko jeżdżąc palcem po całej palecie barw. Moje żarówki kupiłam w sklepie Xiaomi, ale wiele firm ma podobny produkt w ofercie – te jednak polecam, bo służą mi już ze 3 lata.
(11) Chromecast (cena zależna od modelu, od ok. 140 do ok. 300 zł) to coś dla tych, którzy nie mają w domu rzutnika ani telewizora Smart, a chcieliby móc oglądać na swoim starszym/tańszym telewizorze filmy z Netflixa czy HBO. Rzecz jasna można po prostu podpiąć laptopa kablem do telewizora, ale szczerze mówiąc Chromecast jest po prostu wygodniejszy. Działa na każdym telewizorze z wyjściem HDMI, nieważne jak starym – telewizor mojej babci i ten, z którego obecnie sama korzystam, naprawdę pamiętają lepsze czasy i kiedy były kupowane, nikt jeszcze nie myslał nawet ani o smartfonach ani o streamingu online. Na obydwu Chromecast działa bez problemu. Wystarczy go podłączyć (do prądu oraz do HDMI telewizora), przełączyć pilotem źródło obrazu na używane HDMI i skonfigurować smartfonem przez appkę Google Home według instrukcji na ekranie. Po podłączeniu Chromecasta do domowej sieci wi-fi będzie mógł z niego korzystać każdy użytkownik tejże sieci. Wystarczy po prostu odpalić na telefonie, laptopie lub tablecie film czy serial na platformie streamingowej, kliknąć ikonkę udostępniania przez Chromecast i wio – film odpala się na TV, a kontrolerem staje się urządzenie, z którego został uruchomiony film (u mnie tę rolę pełni emerytowany iPad z 2013 roku – niestety jego przestarzałe oprogramowanie nie obsługuje już appki Disney+, więc w razie potrzeby pomagam sobie smartfonem albo laptopem). W trakcie oglądania można bez przeszkód korzystać z telefonu czy tableta, a samo castowanie nie zużywa zauważalnie baterii. W podobny sposób można na telewizor przerzucać filmy na YT, muzykę ze Spotify (jeśli macie do TV podłączony wzmacniacz i dobre kolumny, to nie muszę tłumaczyć, dlaczego to lepsze niż słuchanie muzyki na laptopie) i w zasadzie wszystko inne – przeglądarka Chrome ma wzbudowaną opcję udostępniania, więc możecie przez nią udostępnić na TV pulpit swojego komputera, zdjęcia, dowolne strony internetowe. Chromecast ze zdjęcia to model 4.0 z Google TV i kosztuje ok. 200-250 zł. Ja mam w domu starszy model 3.0 – bez pilota i bajerów, za to nieco tańszy: ok. 140 zł. Ogromnym plusem Chromecasta jest to, że możecie go wszędzie ze sobą zabrać (na miejscu musi być tylko wi-fi z sensownym zasięgiem), chociaż za każdym razem trzeba go będzie od nowa skonfigurować (zajmuje to jakieś 5 minut): na weekendowy wypad do chatki w głębi lasu może nie warto, ale jak wyjeżdżacie na miesięczny kontrakt i śpicie tam w hotelu albo wynajętym mieszkaniu, to może ma to sens.
Uwielbiam zakopać się wieczorem w łóżku z dobrą książką i zapalić świecę zapachową: najbardziej lubię słodkie, otulające zapachy wanilii, karmelu i ciasteczek, a nie miałam jeszcze takiej, która pachniałaby mocniej i piękniej niż (12) Dyniowe Ciasto marki Wonne Ziele (55-65 zł). Cudo! Jeśli jednak szukacie zapachów jednoznacznie świątecznych, rzućcie okiem na (27) świece Yush (52 zł) – zamawiałam je ze dwa lata temu właśnie na święta i zapachy Ho Ho Ho oraz Aromat Świąt mnie zachwyciły; w tym roku widzę dwie nowości (Piernik oraz Święta w domu) i może też się skuszę!
Czerpię dużo przyjemności z używania moich ulubionych rzeczy. Jedną z nich jest (13) koc KABAK (379 zł) – ja mam akurat granatowy. Jest w 100% bawełniany, co w połączeniu ze swetrowym splotem sprawia, że skóra może oddychać – dzięki jego strukturze sypiam pod nim z przyjemnością latem, kiedy nie jestem w stanie wytrzymać pod kołdrą; daje przyjemne uczucie otulenia, ale nie sposób się pod nim spocić. Zimą jest dla mnie wystarczający do drzemki na kanapie (a ja praktycznie nie używam ogrzewania). Jest przy tym dość ciężki, ale odkryłam, że to jego ogromna zaleta: trochę na wzór koca obciążeniowego (chociaż jest od niego o wiele lżejszy) osiada na ciele, pomagając się rozluźnić. Żadnego koca nie kochałam nigdy równie mocno i poważnie rozważam zakup drugiego. Nie jest tani, ale naprawdę wart każdej złotówki. Warto zajrzeć na Vinted, bo przynajmniej dwa razy już go tam widziałam!
(14) „Mexican Gothic” Silvii Moreno-Garcii (24 zł), (15) „Piąta pora roku” N. K. Jemisin (31 zł) i (18) „Zdrój” Barbary Klickiej (37 zł) to moje 3 ulubione książki tego roku. Sprawiły mi dużo satysfakcji i zostały w pamięci, więc szczerze polecam. O wszystkich trzech wspominałam w stories na Instagramie (powinny być w ostatnim folderze „Czytam”) oraz na Goodreads – tu jednak w moich notatkach możecie znaleźć spoilery. A tak w skrócie? „Mexican Gothic” to powieść nomen omen gotycka, ale z dodatkiem meksykańskiego folkloru oraz przebojowej i upierdliwej heroiny – jest tu stara trzeszcząca posiadłość, niepokojący klimat, solidna dawka body horroru i bardzo obłąkana mitologia. Pyszka. „Piąta pora roku” to z kolei książka, do której kolega namawiał mnie od ładnych paru lat i nie mógl namówić, bo ja zwykle mam blokadę na samo słowo „fantasy” (chyba że urban) – głównie dlatego, że jest zbyt duże ryzyko, że taka książka będzie skażona mediewistycznym cieniem Tolkiena i dostanę powtórkę z rozrywki z elfów, krasnoludów, mieczy i konnych przejażdżek po miasteczkach stylizowanych na XIV wiek. Nie powiem, że ta książka jest w 100% wolna od wszystkich tych dekoracji, natomiast ma nie tylko ciekawy pomysł na świat przedstawiony i wciągającą historię, ale w dodatku – uwielbiam to w fantastyce pisanej przez kobiety – nie zawiera opisów krągłych pośladków, falujących biustów i pełnych ust, do których doczepione są przypadkiem bohaterki. I last but not least – „Zdrój” to zupełnie inna para kaloszy: polecam fankom absurdu rodem z Kafki i Mrożka i grozy a’la Jagoda Szelc (vide: „Wieża. Jasny dzień”), miłośnikom dusznej, niepokojącej atmosfery pensjonatów, kurortów i małych, sennych miasteczek, realizmu nieco magicznego, oniryzmu. I feminizmu, bo wszystko zanurzone jest tu w kobiecej percepcji, kobiecej perspektywie, kobiecych emocjach. Zachwycająca, szalona książka.
Skoro była herbata, to czas na akcesoria: przepięknie zaprojektowany (17) czajnik elektryczny Fellow Corvo EKG (od 656 zł) z regulacją temperatury i wymiennymi rączkami (jest też wersja klasyczna do gotowania na gazie lub płycie elektrycznej oraz analogiczne wersje czajnika Stagg – elektryczna i klasyczna – zaprojektowanego z myślą o precyzyjnych metodach parzenia kawy) i (21) butelkę do robienia cold brew Hario (98 zł – czerwona jest z jakiegoś powodu droższa) – cold brew zrobić nawet w słoiku, ale ja jestem typem człowieka, który lubi mieć gadżet do każdej czynności, a z tej butelki korzystam nieprzerwanie od ładnych paru lat. Od dawna zachwycają mnie pokryte od środka prawdziwym złotem lub platyną (16) czarki (319 zł) i (24) filiżanki Mosko Ceramics (229 zł), a w domu najczęściej piję z małych (20, 33) kubeczków-czarek AOOMI (np. taka za 60 zł albo taka za 70 zł). Niesamowicie podoba mi się też ceramika marki Hadaki – kolejno z targowych odkryć kilka ładnych lat temu. (23) Kubek Blue z kolekcji Baltica (90 zł) nie jest szkliwiony z zewnątrz, dzięki czemu ma matową, surową powierzchnię. Na żywo wygląda to pięknie i gdybym na ten moment mogła zaszaleć zakupowo u jednej polskiej marki z ceramiką, to mogłoby być właśnie Hadaki. Z tej samej kolekcji pochodzi (35) cukiernica Baltica Blue Hadaki (160 zł). W ofercie marki znajdziecie też np. (19) solniczkę Tote (130 zł) czy (22) wazon Boogie (700 zł) w kszałtcie zabawnych stworków.
Nie będę udawać specjalistki: w gry planszowe gram rzadko i nie mam na koncie wielu ogranych tytułów. Ale kiedy już dam się namówić (tak po prawdzie to szukam wręcz ostatnio okazji), mam z tego zwykle bardzo dużo frajdy. Powoli zaczynam rozeznawać się, jakiego rodzaju gry cieszą mnie najbardziej i co jest dla mnie ważne przy wyborze planszówki. (25) Gra Tidal Blades: Heroes Reef (249 zł) z Kickstartera ma wszystko to, czego potrzebuję do dobrej zabawy: wygląda pięknie, fizyczne obiekty fajnie leżą w dłoni, rozgrywka oparta jest na rywalizacji (nie jestem fanką gier kooperacyjnych) i ma przyjemną fabułę osadzoną w świecie, który chce się eksplorować. Do tego do ma idealny poziom skomplikowania; jest wystarczająco prosta, żeby zasady zrozumiał ktoś, kto (jak ja) nie ma kompletnie doświadczenia w grach planszowych i nie zna się na ich mechanice, ale chce zrozumieć i zagrać – już przy pierwszej, testowej rozgrywce naprawdę świetnie się bawiłam, chociaż niewątpliwie ogromna w tym zasługa Jacka, który zna się na planszówkach jak mało kto i świetnie tłumaczy nawet leszczom. Ponieważ gra była wtedy niedostępna (a do tego jest dość droga) powiedziałam Jackowi, że jeśli zdecyduje się ją kiedyś odsprzedać, MUSI dać mi prawo pierwokupu. Kiedy w końcu się zdecydował, nie wahałam się ani chwili i obecnie Tidal Blades znajduje się w mojej szafce. Tylko nie mam z kim grać. Grę można już kupić w normalnej wersji retail (ta na zdjęciu to edycja Deluxe) i została też przetłumaczona na polski – tej wersji nie znam, ale angielską mogę polecić. Drugą część gry można też kupić bezpośrednio od twórców poprzez Kickstartera.
Albo może coś dla fanów matchy? Staram się zaczynać od niej każdy dzień, a ponieważ jestem gadżeciarą, mam w domu zarówno piękną czarkę jak i bambusową łyżeczkę i miotełkę do roztrzepania matchy. Nie lubię używać do tego ręcznego spieniacza do mleka (tak po prawdzie to nie znoszę używać go nawet do spieniania mleka), więc jeśli miałabym na czymś zaoszczędzić, to na czarce – matchę można zrobić z powodzeniem w innym naczyniu. Nie ukrywam jednak, że picie jej z prawilnej czarki to po prostu przyjemność. +10 do codziennych rytuałów. W (26) zestawie z Moya Matcha (164 – 329 zł) znajdziecie idealny starter pack do przygotowania matchy w domu. Jako ktoś, kto pije kawę od święta (tzn. wtedy, kiedy w zasięgu ręki jest ekspres ciśnieniowy oraz spieniacz do mleka z prawdziwego zdarzenia i można zrobić cappuccino), a potrzebuje jednak dodatkowego źródła energii – polecam.
(28) Kablojada od WellDone (95 zł) znalazłam, szukając czegoś zupełnie innego. Na zamieszczonym tu zdjęciu tego nie widać, ale można go przymocować do biurka – a ja od razu myślę o tym, jak świetnie trzymałby mi na biurku kable od ładowarek.
(29) Puzzle Haru Stories (50 zł) kupiłam zaraz na początku pandemii. Kiedy zaczął się lockdown, zadbałam o zapewnienie sobie rozrywek. Planszówki nie wchodziły w grę (solo mode to nie to samo), kupiłam więc pada do komputera, „Raymana” (na zawsze w sercu), 2 pudła puzzli z obrazami Kandinsky’ego i Picassa oraz gadżety do robienia świec z wosku sojowego, a do tego wyciągnęłam dwa zestawy LEGO, które czekały na złożenie od miesięcy. Puzzle mocno mnie wciągnęły. Ułożyłam kilka zestawów po 1000 elementów, wzięłam kilkakrotnie udział w wymianie, którą rozkręciła Asia z Szafy Sztywniary i jak zwykle zrobiłam większe zapasy niż wystarczyło mi entuzjazmu. Zapał zatem nieco przygasł, ale nadejdzie ten dzień i siądę do tego znowu. I wtedy złożę wszystkie zestawy Haru Stories, które oczarowały mnie bajkowymi obrazkami jak ze studia Ghiblie. W zestawie były oryginalnie 4 pudełka puzzli, które razem składały się na wiekszy obraz (ale każdy z osobna też wyglądał super). Zestaw „Whale city” z wielorybem jest już niedostępny, ale „Festival” (ze smokiem), „Airship” (samolot) i „Submarine” (łódź podwodna) można w dalszym ciągu kupić na Allegro.
Jeśli kręcą was puzzle, szalone dzieciaki, to spójrzcie też na (30) zestaw Grafika 1000 elementów od OMY (139 zł) – takie puzzle zwykle wbrew pozorom świetnie się układa. Mogą zainteresować was też Makak od Printwork, Dobre Puzzle, Figgle czy fenomenalna kolekcja MUNO Puzzle stworzona we współpracy z młodymi polskimi artystami, których plakaty, grafiki czy obrazy można kupić obecnie online. A jeśli wolicie bardziej utytułowanych twórców, to w wersji puzzlowej są dostępne prace Beksińskiego, Dwurnika czy Yerki. U mnie razem z zestawem Haru czeka jeszcze szalony set Tokidoki, „Narodziny Wenus” Botticelliego, puzzle z serii Exit, nieszczęsna „Guernica” Picassa w wersji miniature (tzn. 1000 bardzo malutkich kawałeczków w bieli, czerni i szarościach) i dwa przepiękne zestawy Aleksandry Morawiak, które nigdzie nie są już chyba dostępne. Najtrudniejszy zestaw, który ułożyłam? Srebrne puzzle z serii Crypt. Ale też po ułożeniu żadnych innych nie czułam takiej satysfakcji, patrząc na tę gładką taflę.
(31) Waza Studs z platyną Mosko Ceramics (840 zł) – uwielbiam ceramikę tej marki za łączenie metali szlachetnych z porcelaną. Efekt na żywo – niesamowity.
(32) Lustra w plastrach Leżakowni (1080 zł) widzę w bardzo surowym, po nowoczesnoskandynawsku minimalistycznym domu z betonu, wypłyt kamiennych i szkła. Niby nie są w moim stylu, ale mają w sobie coś takiego, że mogłabym to poważnie rozważyć – zwłaszcza jak zobaczyłam je live i obmacałam na targach.
I jeszcze czytnik: ja mam (34) Kindle’a, model Paperwhite. Kiedy kupowałam swój pierwszy czytnik, nie miałam takiej świadomości środowiskowej i społecznej jak dziś, dlatego nie szukałam innej marki – ten czytnik (3. generacja) służył mi jednak 6,5 roku i służyłby nadal (chociaż zaczął się już trochę zawieszać) gdyby nie to, że latem zostawiłam go w pociągu, jadąc na festiwal filmowy (ale, ciekawa historia, po ponad 4 miesiącach go odzyskałam!). W tym samym tygodniu kupiłam kolejnego Kindle’a, ale… z drugiej ręki (tym razem 4. generacja) i mam dzięki temu zero wyrzutów sumienia. Nie zamierzam namawiać was do rezygnacji z konkretnych produktów w imię wartości – innych czytników nie testowałam, Kindle’a bardzo lubię i pomijając to, kto go sprzedaje, jest fantastycznym urządzeniem. Ale możecie też dać szansę innym producentom, bo też mają swoich fanów.
Wspominałam wcześniej, że na Kablojada trafiłam podczas innych poszukiwań. Szukałam wtedy zestawu szachów WellDone, który widziałam, z tego co pamiętam, po raz pierwszy u Kosty w domu. Przepiękna, minimalistyczna forma – tak proste, a tak genialne. Wciąż na nie czekam. Ale jako że są niedostępne, to znalazłam inną ciekawą propozycję: (36) zestaw geometrycznych, drewnianych szachów Tchibo (250 zł).
Lubię ceramikę. Zarówno tę minimalistyczną, elegancką i delikatną jak i celowo kiczowatą – uwielbiam np. odrodzenie trendu wieszania na ścianie dekoracyjnych talerzy. Te, które oferuje Sarnodzieło, są na szczycie listy moich ulubionych – zwłaszcza (50) talerz z wizerunkiem szopa pracza i podpisem „Dla mnie jesteś śmieciem” (99 zł). Przygarnęłabym też z chęcią (57) „złoty, a skromny” kubek z jednorożcem (57 zł) albo ozdobione rysunkami rzeczy od ELEMTHEBRAND: (41) miskę z ośmiornicą (120 zł) i (43) dużą paterę OMAR z rakiem (280 zł). Z drugiej strony podoba mi się także seria Great Inventors, którą Kaja Kusztra stworzyła dla marki Kristoff – na przykład (64) talerz z Adą Lovelace (62 zł). W ubiełym roku na Targach Rzeczy Ładnych zachwyciły mnie (37, 45) rzeczy kolektywu Glitch Lab stworzone w ramach projektu Fuck the Porcelain (cena zależna od produktu – obecnie trwa 50% wyprzedaż i zostało już tylko kilka rzeczy) – na te rzeczy najlepiej polować na takich właśnie eventach, bo wybór jest ogromny. To gadżety idealne dla fanów zero i less waste – twórcy projektu skupują używaną porcelanę na np. pchlich targach i nanoszą na nie hasła, a potem sprzedają… na wagę (co nie oznacza, że tanio). Wyobraźcie sobie zatem scenę, w której odwiedza was teściowa, a wy stawiacie na stole elegancki porcelanowy dzbanek ozdobiony wielkim napisem PORN. Jeśli chcecie więcej poczytać o tej inicjatywie, zajrzyjcie np. tutaj. Przepiękną ceramikę – z wyższej półki cenowej – robi też Malwina Konopacka. Charakterystyczne nasycone kolory, wielobarwne wzory i obłe kształty sprawiają, że na każdych targach jej stoisko można rozpoznać z daleka. (39) wazony OKO (1600 – 2900 zł) i Irena (990 – 1490 zł).
(38) Kamerkę internetową Creative (200-350 zł w zależności od modelu i miejsca zakupu) kupiłam na początku lockdownu – w domu korzystam przede wszystkim ze stacjonarnego komputera. Mam nieco starszy model (nie opłaca się go kupować, bo nowsza i bardziej zaawansowana wersja V2 jest w lepszej cenie), ale wybrałam go ze względu na markę, która nigdy mnie jeszcze nie zawiodła – miałam od nich odtwarzacz mp3 (służył mi dobrą dekadę, aż utopiłam go w kałuży), słuchawki dokanałowe (kilka par, bo wcześniej czy później zawsze w końcu na nie nadepnęłam) oraz – to jest hit – głośniki komputerowe z subwooferem, które rodzice kupili mi w wieku 14 lat i które dzialają do dzisiaj. Mają co prawda wymieniony kabel i w paru miejscach strzępi im się materiał, ale come on, to wciąż niezły wynik jak na 20 lat pracy. Ten stary zestaw stoi w moim rodzinnym domu, gdzie mam stałe miejsce do pracy złożone ze starego sprzętu (stary laptop w roli stacji roboczej, mój poprzedni, mniejszy monitor, poprzednia klawiatura i własnie te starożytne głośniki), a ja dwa lata temu kupiłam nowy set 2.1: paskudny jak jasna cholera, ale za to niedrogi i o dobrych jak na tę klasę sprzętu parametrach. Muzyki i tak słucham na kolumnach w drugim pokoju.
(40, 44) MossaicArt to marka założona przez mojego kolegę z czasów studenckich. Stabilizowane rośliny nie wymagają wody ani oświetlenia – są naturalne, ale zakonserwowane. To lustro chodzi po mnie od czasu, kiedy po raz pierwszy wypatrzyłam je na Facebooku Tomka.
(42) Aksamitne poduszki Mai Laptos to kolejna z rzeczy wypatrzonych na Targach Rzeczy Ładnych. Ujęły mnie zwłaszcza ta z mózgiem (595 zł) i z jelonkiem rogaczem (495 zł).
Paulinę z Girls Watch Porn pamiętam jeszcze z czasów blogowych, sprzed założenia marki. A marce kibicuję – w ubiegłym roku dostałam od niej w prezencie bieliznę do przetestowania i tak polubiłam falbaniaste (52) majtki KITTY (79 zł), że zamówiłam je niedługo później w trzech innych kolorach (te różowe ze zdjęcia mają wyhaftowaną z przodu cipkę!). Sznurowane (46) welurowe (199 zł) lub (53) brokatowe body (199 zł) to też rewelacyjny pomysł na prezent (także dla samej siebie!). Rozmiary sa bardzo pojemne, a sama marka inkluzywna – zarówno pod względem podejścia do różnych ciał, ale i tożsamości płciowej. Polecam!
Wróćmy jeszcze na moment do pysznej herbatki. Zacznę może od tego, że herbata dla mnie to nie jest coś, co się zdarza, tylko pewien stały element mojego dnia. Rano zaraz po przebudzeniu parzę wielki dzbanek i sukcesywnie wypijam jego zawartość, pracując przy komputerze. Piję wyłącznie Pu Erha i okazjonalnie zieloną herbatę (przede wszystkim na mieście, bo nigdzie poza herbaciarniami nie serwują zwykle Pu Erha) – na 5 opakowań Pu Erha schodzi mi średnio jedno opakowanie zielonej. Uwielbiam przy tym herbatę zimną – wieczorem wręcz specjalnie parzę trochę świeżej albo robię cold brew, żeby po przebudzeniu napić się zimnego Pu Erha. Co prawda od lat nie miewam już kaca, bo praktycznie nie piję alkoholu, ale pamiętam, że w takich sytuacjach ten zimny napar robił cuda. Czarną herbatę piję wyłącznie „w gościach” i w domu też trzymam jedno opakowanie tylko dla gości. To wszystko tłumaczy, dlaczego akcesoria do herbaty są dla mnie istotne: są w ciągłym użyciu i patrzę na nie przez cały dzień. Lubię, kiedy są estetyczne. ale muszą być też funkcjonalne. Ten (47) japoński dzbanek KIBI (215 zł) to jedna z opcji, którą rozważam. Marzy mi się też (65) kubek MOBIUS od ENDE (179 zł) z uszkiem w kształcie wstęgi Möbiusa albo (66) złocony kubek Splash marki Pangzi Ceramics (115 zł).
Jeśli jednak od herbaty wolicie kawę, to może (49) różowa filiżanka do espresso Duo ENDE (152 zł) z charakterystycznym podwójnym uszkiem? Ja osobiście mam do kawy podejście zerojedynkowe: albo dobre cappuccino (= obecność ekspresu ciśnieniowego) albo dziękuję, nie jestem zainteresowana. Co prawda z braku laku robię czasami kawę w kawiarce, ale to nie to samo. (60) French press Clara od Fellow (604 zł) kupiłabym jednak nawet dla samego designu – zwłaszcza że french pressy świetnie sprawdzają się też do parzenia herbaty i yerba mate.
Do produktów STABILO mam duży sentyment od czasów, kiedy polskiego dystrybutora marki obsługiwałam najpierw jako pracownik agencji reklamowej, a później bezpośrednio jako podwykonawca – to był mój pierwszy samodzielny klient po odejściu z etatu! Do dziś bardzo lubię te produkty – są po prostu świetnej jakości i do tego fajnie wyglądają. Przypominają mi też lata 90. – czasy, w których w Polsce takich produktów nie było albo wcale albo były skandalicznie drogie; kultowe cienkopisy point 88 i grube zakreślacze BOSS kupowało się wówczas w Niemczech za marki, a piórnik pełen produktów tej marki oznaczał, że ktoś jest z zamożnej rodziny (albo po prostu ma babcię czy wujka w Niemczech, co jest na Górnym Śląsku powszechne). Do dziś pamiętam swój pierwszy zestaw cienkopisów, kupiony we Frankfurcie nad Odrą razem z koszulkami Fishbone. Kiedy pracowałam dla STABILO, miała miejsce premiera ich pastelowych produktów – dzisiaj (58) zestaw pastelowych zakreślaczy BOSS (71 zł) liczy już aż 15 kolorów (a wszystkich odcieni jest jeszcze więcej) i można kupić go razem z podstawką na biurko (zakreślacze możecie kupić także w uroczej wersji mini!). Piękne odcienie, świetna jakość, długa żywotność, polecam – niektóre produkty STABILO mam od 2014 roku, wciąż jeszcze nie udało mi się ich zużyć, a przy tym żaden z nich nie wysechł i wszystkie wciąż nadają się do użytku. (61) Zestaw metalicznych flamastrów Pen 68 (45 zł) marka wprowadziła, kiedy już dla nich nie pracowałam, ale wyglądają super – gdybym znalazła dla nich zastosowanie (w praktyce rzadko używam jakichkolwiek gadżetów piśmienniczych i papierniczych), nie wahałabym się ani chwili przed zakupem.
Jeśli szukacie fajnych upominkowych gadżetów, zapoznajcie się z też ofertą marki DOYI. Mi najbardziej do gustu przypadła (48) dwuelementowa, metalowa taca The Eye (224 zł), (55) aksamitne pudełko na biżuterię w kształcie muszli Venus w kolorze Rosewood Pink (82 zł), (56) złoty otwieracz do butelek Insectum (115 zł) – jest też korkociąg! – (59) wazon w kształcie kobiecego ciała (165 zł) i (62) obłędne lustro w kształcie ryby w rattanowej oprawie (310 – 367 zł w zależności od rozmiaru).
Jeśli wolicie coś praktycznego, to za (51) bezprzewodową mysz gamingową Logitech G903 Hero Lightspeed (od 440 zł) ręczę głową. Mam jej wcześniejszą wersję (G900) tylko dlatego, że kolega kupował sobie nową i zapytał, czy chcę tę. Chciałam. Chociaż nie gram (a jeśli już do tego dochodzi, wybieram pada), to uwielbiam jej czułość i prędkość, to, jak leży w dłoni i jak usprawniają mi pracę skróty przypisane do jej licznych klawiszy. Jestem do niej tak przyzwyczajona, że wolę pracować bez myszki na samym gładziku (czego nie jestem fanką) niż sięgnąć po jakąkolwiek inną. Zapewne w końcu wymienię ją na nową z uwagi na to, że żadna bateria nie jest wieczna, ale nie planuję zmieniać modelu na inny.
Poważnie się zastanawiam, czy w nadchodzącym roku nie odpuścić sobie całkiem terminarza. Prawda jest taka, że kiedy go mam, używam go zrywami – w jednym tygodniu prowadzę szczegółowe zapiski, a potem mam 2 tygodnie pustych stron. Może to po prostu nie ma sensu. Ale jeśli miałabym się skusić, to wybrałabym (54) kwadratowy, wykonany w 100% z materiałów z recyklingu Eco Calendar (129 zł) – wyhaczyłam go parę lat temu na targach i cały czas mam go gdzieś z tyłu głowy, bo na żywo niesamowicie mi się spodobał. Uwaga – jest dość duży, niekoniecznie dla osób, które noszą terminarz zawsze w torebce: raczej dla tych, które trzymają go na biurku w domu lub w pracy.
Naprawdę potrzebuję termofora – myślę o tym zakupie, ilekroć mam okres i wtedy jest już oczywiście za późno, a zaraz po okresie od razu o tym zapominam. I tak od paru lat. Nie chce jednak termofora z gorącą wodą – to, ile czynności trzeba wykonać, żeby go przygotować, skutecznie zniechęca mnie do używania, plus nienawidzę smrodu rozgrzanej gumy. A gdybym w dodatku oparzyła się podczas okresu wrzątkiem, termofor w ciągu 10 sekund wyleciałby przez okno. (63) Termofor z alpaką (119 zł) ma w środku pestki wiśni w woreczku – wystarczy podgrzać sam wkład w mikrofalówce. Nie ma ryzyka oparzenia, świetnie nadaje się też zatem dla dzieci.
(67) Spodek Gwiazdki od Magic Mug (35 zł) świetnie wpisuje się w trend na astrologię i motywy astronomiczne, a przy tym jest po prostu uroczy. Na drobną biżuterię albo na tlącą się szałwię.
Inspirowany formą koralowca (68) ceramiczny wazon SUNNAN (110 zł) dostępny jest w dwóch kolorach: żółtym i brązowym. W sam raz do biało-beżowego, minimalistycznego wnętrza, które aż prosi się, żeby przełamać jego surowość organiczną formą.
(69) Minimalistyczny kalendarz KAL (139 zł) zachwyca prostą formą z idealnie dobraną typografią, ale poraża ceną – biorąc pod uwagę, że składa się z klipsa i 6 dwustronnych arkuszy papieru, na tę cenę składa się przede wszystkim opłata za design. To jedna z tych rzeczy, które naprawdę mi się podobają, ale uświadamiają mi też poziom mojego własnego społeczno-ekonomicznego odklejenia od rzeczywistości – nawet jeśli ich nie kupuję. Bo przecież to ostatnie wcale nie jest wykluczone.
Zachwyca mnie bielizn Miss Liberte i bardzo boleję, że nie ma szans, żebym zmieściła w niej biust. Jeśli jednak coś miałoby się w tej kwestii zmienić, to (70) body z bawełny organicznej (190 zł) od razu trafi na moją listę zakupową.