Dobra herbata, wiosenna trawa, kapliczki maryjne i inne przyjemności
Publikacja jest wynikiem współpracy reklamowej ze sklepem internetowym Venosa.pl.
***
Celebrowanie momentów zawsze było dla mnie dość naturalne. Jest wiele czynności, które wykonuję świadomie, skupiając się na nich w 100% i rozkoszując się każdą chwilą – i nie mówię tu wcale o kosztownych rozrywkach, zapierających dech w piersiach widokach w odległych krajach czy delektowaniu się wykwintnym posiłkiem w drogiej restauracji. To wszystko bywa niesamowite, jasne, ale bądźmy realistami: dla większości z nas takie doświadczenia nie są częścią codzienności. Skupiam się więc na tym, co łatwiej dostępne – i znalezienie takich rzeczy wcale nie wymaga ode mnie wielkiego wysiłku. Uwielbiam poranny prysznic – ciepły i niespieszny, dzięki któremu wchodzę w nowy dzień pełna spokoju i odprężona, gotowa na wyzwania. Wyczekuję długich śniadań w towarzystwie przyjaciół, podczas których chciałoby się zmieścić w żołądku coś jeszcze, wypić kolejne aromatyczne cappucino, byleby tylko zostać przy stoliku jak najdłużej. Rozkoszuję się każdą godziną na kanapie, którą uprzyjemnia mi dobra książka i gorąca herbata. Herbata i książka są tu zresztą opcjonalne, albowiem leżenie z zamkniętymi oczami w kokonie z ukochanego koca jest dla mnie przyjemnością samą w sobie. Uwielbiam leżeć. Gdybym była zwierzęciem, chciałabym być wężem, bo on leży nawet wtedy, kiedy idzie.
Zapach perfum we włosach
Jest wiele aktywności i przedmiotów, na które mnie nie stać. Trudno. Chociaż daleko mi do minimalistki i ascetki, z wiekiem zrozumiałam, że życie bez nowej torebki czy rajdów po drogich restauracjach jest dla mnie łatwiejsze niż wyjazd bez ulubionej poduszki, herbaty czy kremu do twarzy. Doszłam do tego, co skutecznie mnie relaksuje, czego potrzebuję, żeby naprawdę odpocząć i co robi mi dzień dobry. I okazało się, że to wcale nie są rzeczy wymagające ogromnego wysiłku czy nakładu środków – przynajmniej dla mnie, bo przecież dla każdego granica przebiega w innym miejscu. Dla mnie te małe rzeczy – jak parzenie matchy rano, nawilżająca maseczka czy częsta zmiana pościeli – są źródłem niekończącej się przyjemności. I oto chyba tak naprawdę mi chodzi: o przyjemność płynącą z drobnostek, które robiłam już przecież setki jeśli nie tysiące razy, a które mimo to wciaż cieszą mnie równie mocno.
Używam perfum przed snem, idąc do łóżka, żeby rano obudzić się i czuć we włosach echo mojego ulubionego zapachu. Zaczynam każdy dzień w ciszy, delektując się brakiem dźwięków i spokojem, brakiem pośpiechu w starannie obliczonej rutynie. Od lat z niesłabnącym entuzjamem opowiadam każdemu, kto chce mnie jeszcze słuchać, o ciepłym, kojącym świetle lampki solnej przy łóżku, najwygodniejszych kapciach na świecie i połączeniach smaków, które cieszą mnie równie mocno co w momencie ich odkrycia. Mój chłopak śmieje się ze mnie, że przesadzam, wyrażając entuzjazm – jestem w stanie pokochać pyszny ser, uwielbiać chłodzący sztyft pod oczy, przeżywać jak dziecko to, że siedzę nocą przy ognisku pod miriadami gwiazd na nocnym niebie. Z wiekiem coraz bardziej delektuję się uczuciem bycia w drodze – być może bardziej nawet niż samym celem. Odpoczynek nie jest dla mnie czymś, co wydzieram światu w postaci zawsze zbyt krótkich urlopów: chociaż zawsze mogłoby go być więcej, to przecież przed każdym zaśnięciem znajduję parę chwil na to, żeby nacieszyć się dotykiem gładkiej, chłodnej pościeli na skórze, wygodnym materacem i świadomością, że na dziś to już koniec.
Cappucino do śniadania, espresso na festiwalu
Herbata zajmuje w moim życiu miejsce, jakie wiele znanych mi osób rezerwuje dla kawy. A może i nawet większe, bo przecież nie jest to kwestia 2, 3 czy nawet i 4 filiżanek dziennie – przy moim biurku stoi zawsze dzbanek, który w ciągu dnia konsekwentnie uzupełniam. Chociaż przepadam za aromatem Earl Greya, to po tę czarną nie sięgam już prawie nigdy – po jednym pamiętnym eksperymencie wiem już, że spożywana w tych ilościach, które codziennie w siebie wlewam, wywołuje u mnie mdłości i mocno wysusza skórę. Przy zielonej i czerwonej nie czuję żadnych negatywnych efektów, więc sięgam po nią bez ograniczeń. Nie słodzę – nie mogłabym, połączenie herbata + cukier pozostaje dla mnie smakiem nie do zaakceptowania. Odkąd mieszkam w zajmowanym obecnie mieszkaniu – 3,5 roku – zużyłam dokładnie 2 kilogramy cukru, z czego zdecydowaną większość spożyli moi goście. Miód – zwłaszcza kremowany, z jakimś pysznym dodatkiem – wolę wyjadać łyżką ze słoika niż dodawać do napojów. I powtarzam sobie, że to przecież bardzo zdrowe.
Współpraca ze sklepem sprzedającym kawę zwykle owocuje opowieścią o kawie – na jej temat jednak nie mogłabym rozwodzić się tak długo. Może tyle tylko, że mniej więcej w wieku lat 30 zrozumiałam wiele rzeczy. Po pierwsze to, że już najwyższa pora spisać testament i zostawić wytyczne co do pochówku, bo kontuzję można złapać już nawet od spania w złej pozycji i w ogóle the end is near. A po drugie – że to nie do końca tak, że kawa jest ohydna. Ja po prostu piłam wstrętną kawę. Jak do tego doszło? Jak w większości przypadków: na studiach potrzebowałam kofeiny, a potrzeba ta nie zbiegała się w czasie i przestrzeni z posiadaniem znacznych środków finansowych pozwalających na zakup kawy z wyższej półki. Nie wiedziałabym zresztą wtedy, co z takim rarytasem zrobić – wiedziałam o istnieniu przerażającej „plujki” serwowanej u babć i ciotek na podwieczorkach, ta z ekspresu przelewowego wydawała mi się w zasadzie tym samym minus fusy, a dostępu do prawdziwego espresso broniła niechęć do samego naparu, wynikająca ze złych doświadczeń z dwoma pierwszymi rodzajami. W kawiarni decydowałam się na frappé albo caffè latte, a to ostatnie zdarzało mi się jeszcze dodatkowo dosładzać. Nawet kiedy z lurowatego caffè latte przestawiłam się w końcu na cappucino, nie obywało się bez dwóch łyżeczek cukru. Dacie wiarę? Wszystko po to, żeby zabić smak kawy w napoju. Koniec końców zdarzało mi się w trakcie egzaminów sięgać po prostu po najtańszą kawę rozpuszczalną: brałam głęboki oddech, zatykałam nos, piłam ją duszkiem, a po wszystkim szłam przepłukać usta lub wręcz umyć zęby, żeby tylko jak najszybciej o tym zapomnieć.
Zmiana dokonywała się stopniowo za sprawą kawoszy pojawiających się w moim życiu. Towarzystwo ludzi, którzy nie wyobrażali sobie poranka (a także południa, popołudnia i nierzadko wieczoru) bez filiżanki (bądź wielkiego kubka) kawy, powoli uświadamiało mi, że moja niechęć do tej substancji miała tyle sensu co obrzydzenie wobec czekolady ze strony kogoś, kto miał w ustach tylko tani wyrób czekoladopodobny. Pierwszym przełomem była sztuczka, którą pokazał mi dawny współlokator – do kawiarki dodawał laskę cynamonu, którego smak był w naparze tak przyjemny, że przestałam używać cukru. A później nadszedł czas znajomych, dla których picie kawy było częścią stylu życia: tam się ważyło ziarna speciality, mówiło do nich czule, starannie mieliło, a następnie poddawało skomplikowanym, alternatywnym procesom w rozmaitych aeropressach czy innych chemexach. Wtedy zrozumiałam – aż dziwne, że tak późno, skoro w innych obszarach życia było to dla mnie oczywiste – że jakość i proces mają znaczenie. I tak oto nauczyłam się czerpać przyjemność z małej (a czasami znacznie większej) czarnej, ciesząc się, że nie wyczuwam znienawidzonej goryczy.
Wciąż nie uważam się za miłośniczkę kawy i nie sądzę, żeby miało się to zmienić. Na co dzień wręcz bardziej służy mi łagodnie pobudzająca herbata niż mocne kofeinowe uderzenie espresso – po to ostatnie siegam w zasadzie tylko w momentach przytłaczającej senności i podczas festiwali filmowych, żeby mój mózg podołał wyzwaniom, które przed nim piętrzę. W mojej świadomości kawa łączy się z konkretnymi sytuacjami – piję ją w biurze (kiedy już do niego dotrę, bo pracuję raczej zdalnie) i od czasu do czasu podczas towarzyskich spotkań, kiedy aromatyczne cappucino z mleczną pianką rozpatruję w kategoriach celebrowanego zwyczaju. Polubiłam kawę. Nie jest to związek oparty na głębokich uczuciach, raczej romans bez zobowiązań, ale sprawia mi przyjemność, a czasami pomaga przetrwać trudny dzień. Chociaż w domu nie przechowuję nigdy dużych ilości (a większość i tak spożywają moi goście), to lubię mieć ją po ręką.
Herbaciana obsesja
Herbata jest z kolei jedną z moich wielkich obsesji – i to do tego stopnia, że niechętnie zamawiam ją w lokalach, w których nie mam pewności, co otrzymam. Wypicie naparu z okruszków połamanych liści i herbacianego pyłu nie jest dla mnie żadną przyjemnością, a mój ukochany Pu Erh o oszałamiającym aromacie i smaku mokrej gleby z lekkim dodatkiem grzyba (jak opisuje to wiele osób) jest specjałem spotykanym w zasadzie tylko w herbaciarniach i niektórych przybytkach specjalizujących się w kuchni japońskiej i chińskiej. Kiedy na pytanie „a jaka jest zielona herbata?” słyszę, że jest „zwykła i jaśminowa”, wiem już, że raczej nie będzie to eksplozja smaku.
W domu robię z tego cały rytuał: starannie odważam susz, kontroluję temperaturę wody i ze stoperem w ręku mierzę czas pierwszego i drugiego parzenia. Dopuszczam do siebie myśl, że ta różnica tkwi głównie w mojej głowie, ale jest dokładnie tak, jak napisałam: lubię te codzienne, kilkuminutowe celebracje, które pozwalają mi złapać balans w natłoku spraw do załatwienia i zadań związanych z pracą. Z tego samego powodu staram się – często kosztem innych rzeczy – znaleźć codziennie przynajmniej 30 minut na kolejny rozdział czytanej właśnie powieści. Rozpieszczam się za pomocą rzeczy, które są częścią codziennej nudy: wspomniana herbata, pachnący olejek do ciała po prysznicu, odżywczy krem do twarzy, którego nakładanie jest jedną z moich ulubionych sensorycznych przyjemności, ciekawy podcast w słuchawkach podczas zmywania naczyń, ulubiona playlista w czasie długiej podróży samochodem lub pociągiem, rejestrowanie miejsc i ludzi mijanych w drodze do pracy lub sklepu. Z moich okien na warszawskiej Pradze nie widać morza ani drzew, wiec podczas spacerów muszą wystarczyć mi murale, kapliczki maryjne pochowane w podwórkach, pani w ekstrawaganckim płaszczu i chłopak grający na Powązkach na gitarze „Dziwny jest też świat” na grobie Niemena późnym wieczorem 1 listopada, oświetlony pełzającym po skórze blaskiem zniczy.
Niech żyje drobny hedonizm
Jestem patologiczną hedonistką: lubię dotyk na skórze, domowe gofry z własnoręcznie ubitą śmietaną i konfiturą albo świeżymi owocami, lubię stać boso na piasku i po kostki w świeżej, bujnej trawie, lubię czuć słońce na twarzy i lekki, wilgotny wiatr pod wiosenną kurtką, lubię oblizywać palce, kiedy kroję dojrzałe mango albo ananasa, lubię chrupiące jabłka i kwaskowate żurawiny. Lubię patrzeć, jak ludzie jedzą z przyjemnością to, co ugotowałam i jak zachwycają się miejscami, w które ich zabieram. Lubię, kiedy mój chłopak śmieje się do łez z głupiego żartu, który właśnie przyszedł mi do głowy i kiedy w czasie jazdy samochodem kładzie rękę na moim kolanie, tak samo jak wiele lat temu mój ojciec kładł dłoń na kolanie mojej matki. Lubię oglądać stare zdjęcia mojej rodziny i zbierać strzępki jej historii, układać w całość, wypełniać luki. Lubię budzić się bardzo wcześnie rano, przed wszystkimi, wchodzić miękko w dzień i lubię po prostu iść przed siebie, przemierzać długie kilometry pieszo, za każdym razem zmieniając nieco trasę, żeby zgubić się w miejscu, którego jeszcze nie widziałam, zajrzeć w nieznaną mi bramę.
Z zaangażowaniem celebruję banał i znajduję w nim ukojenie. Chociaż wciąż uwielbiam mocne wrażenia, silne emocje, szalone przygody i spontaniczne wyprawy, po których zdarza mi się wracać skrajnie wyczerpaną, to codzienna rutyna nie męczy mnie i nie nudzi, a zapewnia równowagę. Chociaż zdarza mi się zadziwiać starych znajomych i rodzinę tym, jak spokojny tryb życia obecnie prowadzę, dla mnie samej nie jest to nic zaskakującego: w mojej pamięci obrazy wspaniałych zachodów słońca, monumentalnych zabytków i szalonych imprez są równie żywe co jedzony w dzieciństwie pyszny sernik nieżyjącej już ciotki, która zabrała ze sobą przepis do grobu czy treningi tai chi odbywane 20 lat temu na jednej z sal Politechniki Śląskiej. W dalszym ciągu mam w sobie bestię, która karmi się adrenaliną, frenetycznym rytmem rave’u i euforią, ale ona też lubi spać i rozkoszuje się domowym zaciszem, leniwymi niedzielami z kubkiem gorącej czekolady i ukochanym uczuciem bycia w wodzie. A kiedy jesteśmy obydwie wyspane i ruszamy do boju, nie odmawiamy sobie żadnych przyjemności i czasami nawet rezygnujemy z wygód. O ile, rzecz jasna, jest herbata.
***
Wpis jest efektem współpracy komercyjnej z Venosa.pl – sklepem internetowym, w asortmencie którego znajduje się m.in. kawa, herbata, słodkie przetwory i przekąski oraz akcesoria. Ja polecam wam przede wszystkim przepyszną zieloną herbatę z płatkami róż i aromatem wiśni Japanese Cherry marki Brodies, owoce i orzechy w czekoladzie i wyborną żurawinę w miodzie. Mój chłopak, bohaterski recenzent pysznych rzeczy, dorzuca do puli czekoladę pitną Chocolate Bush i maliny w rumie (obawiałam się ich, bo nie jestem fanką smaku alkoholu w deserach, ale jest tu niewyczuwalny, natomiast same maliny mają dzięki rumowi głębszy smak z lekkim twistem). Smacznego!