Publikacja jest wynikiem współpracy reklamowej ze sklepem internetowym Coffeedesk.pl. Do 15 listopada z hasłem TATTWATEA możecie skorzystać ze specjalnej oferty promocyjnej: -15% na wszystkie herbaty marek Teministeriet, teapigs, Teasome i Paper&Tea.
***
“Take some more tea,” the March Hare said to Alice, very earnestly.
„I’ve had nothing yet,” Alice replied in an offended tone, „so I can’t take more.”
„You mean you can’t take less,” said the Hatter: „it’s very easy to take more than nothing.”
„Nobody asked your opinion,” said Alice.”― Alice in Wonderland
O mojej relacji z herbatą pisałam już wielokrotnie. Nie wiem, czy jest jakikolwiek produkt spożywczy, bez którego równie trudno byłoby wyobrazić mi sobie moje życie – no, może chleb. I – podobnie jak w przypadku chleba – byle czego do ust nie wezmę. Na dobrej jakości herbatę jestem w stanie wydać naprawdę sporo (co nie oznacza, że zawsze to robię, bo da się kupić przyzwoity susz w rozsądnej cenie), a skoro już tyle wydaję, to przykładam wagę do detali: starannie odmierzona ilość, temperatura i czas parzenia, te sprawy. Bardzo długo korzystałam w tym celu po prostu z termometra – w końcu jednak w moje ręce trafił cudowny czajnik elektryczny Fellow Corvo EKG z opcją kontroli temperatury. Pozwolę sobie tutaj na szczerość: nie kupiłam go – mam ten piękny (bo nie da się ukryć, że wygląda obłędnie) gadżet tylko dlatego, że wymieniłam na niego punkty z dawnego programu lojalnościowego. Jeśli jednak szukacie urządzenia, które będzie nie tylko funkcjonalne, ale także stanie się ozdobą kuchni, a cena was nie przeraża, to naprawdę warto. Czajnik ma wymienne uchwyty (rączka i uchwyt na pokrywce), więc w razie potrzeby można odmienić jego styl, wybierając drewniane elementy. Czajnik jest dostępny także w wersji przeznaczonej do alternatywnych metod parzenia kawy pod nazwą Stagg EKG. A jeśli wolicie tradycyjne rozwiązania, to możecie wybrać także czajnik Stagg Kettle, do użytku na płycie elektrycznej lub kuchence gazowej.
Byłoby bardzo na miejscu, żebym opowiedziała teraz o tym, jak to jesień i nadchodząca zima są idealnym czasem na rozkoszowanie się herbatą, ale prawda jest taka, że nie wyobrażam sobie nawet 35-stopniowego upału bez zwyczajowego pół litra (minimum) Pu-Erha dziennie. I drugiego pół litra zielonej. Latem po prostu dorzucam do tego jeszcze drugie tyle mięty cold brew.
Przez 20 lat herbacianej obsesji zgromadziłam nie tylko cały arsenał gadżetów, ale i pewną dozę wiedzy na temat herbaty, sposobów jej zaparzania, odmian, wpływu na organizm. Od lat nie piję na przykład prawie w ogóle herbaty czarnej – nie jestem wielką fanką tego smaku, a sam napar zdecydowanie mi nie służy. Nie przepadam też za herbatą białą – chociaż jest bardzo szlachetna, wyrafinowana i w ogóle fifarafa, dla mnie ma po prostu zbyt delikatny smak. Co innego Pu-Erh ze swoim charakterystycznym aromatem i posmakiem mokrej gleby. Pycha.
Herbaciane ABC
Herbaty biala, zielona (w tym także matcha), czerwona (Pu-Erh), turkusowa (oolong), żółta i czarna pochodzą z tego samej rośliny (Camellia sinensis): różnią się czasem zbioru, selekcją liści oraz późniejszą obróbką.
Nazywany często “czerwoną herbatą” Rooibos w ogóle herbatą nie jest – to susz z rosnącego w Afryce czerwonokrzewu; charakteryzuje się łagodnym smakiem z miodowymi nutami bez goryczy, nie zawiera kofeiny, a napar ma czerwony lub bursztynowy odcień. Mogą śmiało pić go osoby, które mają problem z nadciśnieniem, można sięgać po jego przed snem i podawać dzieciom. Dzięki miodowym akcentom łatwiej odzwyczaić się od używania cukru. Jeśli ten smak przypadł wam do gustu, sięgnijcie też po spokrewniony z czerwonokrzewem miodokrzew (Honeybush) – w ofercie Coffeedesk znajdziecie mieszankę suszu liści tych dwóch krzewów marki teapigs.
Herbatą nie jest również Yerba Mate. Podobnie jak Rooibosa i Honeybush umieszcza się ją często w tej kategorii razem z “herbatkami” owocowymi czy ziołami, ale to zupełnie inna roślina. Jeśli nigdy jeszcze nie próbowaliście tego naparu, polecam produkty Pizca del Mundo – zawierają mało (tzn. prawie wcale) pyłu, a jeśli nie macie w domu matero i bombilli, to możecie śmiało wykorzystać np. french pressa czy po prostu zaparzyć liście w dzbanku i skorzystać z sitka podczas nalewania. A jeśli nawet i tego nie chce wam się robić – teapigs z myślą o takich właśnie osobach przygotowało Yerba Mate w wersji ekspresowej!
Najdroższa kawa na świecie dostępna w regularnej sprzedaży to Black Ivory Coffee, pozyskiwana podobną metodą co niesławny Kopi Luwak, ale z odchodów słoni. Z uwagi na niewielką produkcję i etyczne warunki hodowli “zatrudnionych” słoni Black Ivory Coffee kosztuje ok. 4000-5000 zł na kilogram. Dlaczego o tym piszę? Wyłącznie dla porównania. Najdroższe herbaty dostępne w regularnej sprzedaży osiągają ceny rzędu nawet kilkuset tysięcy złotych za kilogram – jak np. Panda Dung Tea, nawożona pandzimi odchodami. W przeciwieństwie do kawy właściwie przechowywana herbata (a konkretnie niektóre jej odmiany) nabiera wartości z czasem – 100-letnie, leżakowane “gniazda” czy też “ciastka” Pu-Erha osiągały na aukcjach ceny przekraczające 3 miliony złotych za kilogram (trudno tu mówić o dostępności, jednak kilkudziesięcioletnie Pu-Erhy można kupić w wyspecjalizowanych sklepach za naprawdę spore pieniądze).
Herbata ekspresowa może być naprawdę dobra. Zwykle nie jest, ale może. Większość herbat ekspresowych dostępnych w sklepach nie oferuje wysokiej jakości – w torebkach znajdują się nie liście, ale ich połamane resztki, okruchy i pył. Są jednak marki, które umieszczają tam wysokiej jakości susz składający się z całych liści – na przykład teapigs.
Sposób zaparzania wpływa na smak. Zalewanie jeszcze gotującym się wrzątkiem delikatnej białej herbaty lub kiszenie w kubku liści przez 10 minut sprawia, że naprawdę nie warto rzucać się na produkty z górnej półki. To właśnie zły sposób zaparzania sprawia, że wiele osób jest w stanie wypić czarną herbatę tylko z cukrem. Nie dziwię się. Po kilku minutach parzenia większość czarnych herbat jest już tak mocna i cierpka, że nawet cukier nie neutralizuje uczucia ściągnięcia i wysuszenia wnętrza ust. Ale, rzecz jasna, nikt tego nie zabrania – nawet z najszlachetniejszej i najdroższej herbaty można zrobić niemalże gęsty czaj, w którym łyżeczka staje sztorcem, każdemu według jego potrzeb. Ja zachęcam jedynie do tego, żeby spróbować z ciekawości spróbować inaczej.
Korzystanie z małego, zawieszanego na brzegu kubka zaparzacza nie jest najlepszą metodą przygotowywania herbaty: liście powinny mieć w naczyniu miejsce, aby móc swobodnie rozwinąć się pod wpływem wilgoci i temperatury. Znacznie lepiej jest postawić na dzbanek z wbudowanym u podstawy dzióbka sitkiem (idealne byłoby ceramiczne lub szklane), który umożliwi nalanie naparu bez farfocli lub taki, który ma w środku duży zaparzacz (np. ten). Wiadomo jednak, że czasami nie ma czasu lub warunków na bawienie się w pawilon herbaciany: w domu możecie sięgnąć np. po kubek z zaparzaczem, albo – jak ja – skorzystać z french pressa (mój french press Hario z drewnianymi elementami nie jest aktualnie dostępny). Obecnię testuję też butelką do zaparzania i totalnie widzę to, jak jej bardziej pancerna wersja towarzyszy mi na wyjazdach.
Większość herbat można zaparzać dwukrotnie, a wiele nawet trzykrotnie – trzeba tylko pamiętać o kontrolowaniu czasu. Pierwsze parzenie powinno być najkrótsze (nawet 1,5 minuty w zależnosci od rodzaju herbaty). Jeśli preferujecie naprawdę mocny napar, lepiej użyć większej ilości liści i zalać je wodą kilkakrotnie niż nadmiernie wydłużać czas zaparzania. Herbaty białe, zielone i żółte wolą niższe temperatury wody (w zależności od odmiany od ok. 65 do 80 stopni), a czarne, czerwone i turkusowe można zalać już niedługo po zagotowaniu wody (80-95 stopni).
Cold brew to technika parzenia herbaty zimną wodą. Zasada jest prosta: im zimniejsza woda, tym dłuższy czas zaparzania. Ja zwykle wkładam butelkę do cold brew na całą noc do lodówki – jeśli zostawicie ją w ciepły dzień na kuchennym blacie, wystarczy kilka godzin. Obecnie są już dostępne specjalne ekspresowe mieszanki suszu do cold brew, zwykle są to owocowe “herbatki” – są bardzo smaczne, ale cold brew mozecie zrobić z każdej herbaty. Taki napar będzie delikatniejszy w smaku niż herbata parzona tradycyjnie, pozbawiony gorzkawych i cierpkich nut. Moja butelka jest w ciągłym użyciu już od ładnych kilku lat i nigdy nie żałowałam tego zakupu. A „herbatki” do cold brew od teapigs – ku mojemu zaskoczeniu – bardzo pomagają mi w codziennym nawadnianiu organizmu. Wrzucam po prostu jedną saszetkę na całą butelkę wody i po chwili mam orzeźwiający napój o delikatnie owocowym smaku, bez cukru i zbędnych dodatków. Jeśli macie problem z piciem czystej wody, to to może być dla Was idealne rozwiazanie.
Biała, zielona, a może fioletowa?
Ze względu na metodę i porę zbioru oraz procesy obróbki wyróżnia się 6 typów herbaty, z których najbardziej powszechne są herbaty zielone i czarne. Białe mają wielu zwolenników, ale na rynku jest zdecydowanie mniej produktów, a cena suszu bywa zwykle wyższa niż w przypadku innych herbat (np. taka sama cena za mniejsze opakowanie). Oolong, mam wrażenie, nigdy nie zdobył w Polsce dużej popularności i nie znam chyba nikogo, kto sięgałby po niego na porządku dziennym. Oolongi są co prawda teoretycznie dostępne w regularnej sprzedaży w ofercie dużych marek, ale w praktyce trzeba po prostu wiedzieć, który sklep ma je w stałej ofercie, bo raczej nie jest to coś, co można kupić w osiedlowym. W przypadku Pu-Erha sprawa wygląda nieco lepiej, ale tylko nieco: ja już dawno zrezygnowałam z biegania za tym towarem po mieście i regularnie zamawiam po prostu większą ilość online. A potem wszędzie ze sobą wożę i jestem tym dziwakiem, który “w gościach” parzy sobie swoją własną herbatę.
Istnieje szansa, że o herbacie żółtej w ogóle nigdy nie słyszeliście. Jestem w stanie założyć się, że większość z was nigdy nie widziała jej na oczy – to produkt, który pojawia się praktycznie tylko w wyspecjalizowanych sklepach. Herbata fioletowa z kolei, którą ja sama oglądałam jak dotąd jedynie na zdjęciach, jest uznawana za rodzaj zielonej ze względu na podobną obróbkę – charakterystyczny kolor liści jest wynikiem mutacji rośliny. Co zatem wybrać? Czym w ogóle różnią się poszczególne rodzaje herbat i jak proces obróbki wpływa na smak i aromat?
Jeśli zielona herbata wydaje wam się zbyt intensywna w smaku, sięgnijcie po białą. Susz składa się z ręcznie zbieranych wczesną wiosną młodych, pokrytych meszkiem liści i pąków liściowych, które są następnie suszone na słońcu, dzięki czemu napar zachowuje naturalny zapach i smak.
Zbiory dobrze wam zapewne znanych herbat zielonych zaczynają się wiosną i trwają aż do początków lata, kiedy liście są jeszcze wciąż młode i świeże. Do najlepszych herbat zielonych zbiera się wyłącznie pąki liściowe i 1-2 pierwsze liście. W obróbce priorytetem jest zatrzymanie procesu oksydacji, a podczas suszenia liściom nadaje się różne kształty – np. sencha ma postać igiełek, a gunpowder to małe, ciasno zwinięte kuleczki. „Zielona herbata” to bardzo szerokie pojęcie i w zależności od obróbki różne jej rodzaje będą bardzo różnić się smakiem. Ja jestem fanką popularnej Senchy, ale fanom intensywnych doznań poleciłabym Gun Powdera, a entuzjastom delikarnych naparów – Banchę. Japońskie herbaty zielone są delikatniejsze niż chińskie, jeśli zatem zależy wam na tym, żeby uniknąć goryczki i trawiastego posmaku, skierujcie się raczej ku produktom z kraju kwitnącej wiśni.
Kiedy liście zaczynają się na dobre rozwijać, ale nie osiągnęły jeszcze pełnej dojrzałości, następują zbiory herbaty żółtej, nazywanej cesarską i uznawanej za najbardziej szlachetną. Zebranym liściom pozwala się zwiędnąć, poddaje się je umiarkowanej oksydacji, a następnie procesowi men huan (który przypomina duszenie w wysokiej temperaturze) i suszeniu. W wyniku tych działań liście tracą swoj zielony kolor i stają się żółte.
Herbaty czerwone zbierane są o różnych porach roku, a za ich smak i aromat odpowiada proces fermentacji. Sprasowane liście dojrzewają nawet przez dekady – dostępne w regularnej sprzedaży i przystępnej cenie Pu-Erhy są postarzane, jednak można kupić także te produkowane tradycyjnie i leżakowane. Ta herbata ma smak niepodobny do innych: napar jest bardzo ciemny (w Chinach Pu-Erh nazywany jest herbatą czarną, a to, co u nas określa się tą nazwą to dla Chińczyków herbata czerwona), a zapach jest porównywany do woni wilgotnej gleby, ściółki, grzybów. Ziemisty smak sprawia, że Pu-Erha kocha się albo nie, chociaż rozmaite dodatki smakowe i aromaty sprawiają, że nie taki diabeł straszny.
Oolong, czyli herbata turkusowa, szmaragdowa lub niebieska, smakuje jak stadium pośrednie między herbatą zieloną i czarną. Liściom pozwala się po zerwaniu zwiędnąć, a następnie są one mechaniczne uszkadzane przez podrzucanie i potrząsanie w dużych koszach, co przyspiesza proces oksydacji. Następnie w wyniku obróbki cieplnej oksydacja zostaje gwałtownie zatrzymana, a liście są zwijane i formowane. Niektóre odmiany poddawane są jeszcze na koniec procesowi opalania.
I wreszcie last but not least – popularna czarna herbata przechodzi wszystkie stadia obróbki. Dojrzałe, zebrane latem i jesienią liście są po zwiędnięciu poddawane oksydacji, a następnie suszone. W wyniku fermentacji stają się ciemne, prawie czarne, a równie ciemny napar ma wyrazisty smak. Istnieją jednak także odmiany niedofermentowane, jak Darjeeling, które wyróżniają się jaśniejszą barwą naparu i delikatniejszym smakiem.
Mój wybór: uwielbiam herbaty Tenministeriet. Green Island Rose to prawdopodobnie najlepsza herbata jaką piłam w życiu i uwielbiam każdą jej filiżankę od momentu zaciągnięcia się tym niesamowitym różanym zapachem aż do ostatniego łyka. Przygotowując się do napisania tego tekstu, przetestowałam sporo innych produktów marki i bardzo polubiłam Green Tea Chokeberry z serii Moomin z aronią (te opakowania są tak piękne, że gorąco polecam je w roli świątecznego prezentu!), Green Apricot Peach Organic z morelą i brzoskwinią i ekspresową Supertea Green Tea Coconut Organic z miękką, kremową nutą kokosa. Przepyszna okazała się też Cool Miss Green od Dear Tea Society. Dla Marka kupuję zwykle klasyczną czarną herbatę teapigs oraz ich zieloną herbatę z miętą, chociaż aktualne testy ekspresowej Yerba Mate też wypadają póki co obiecująco.
Wybierz idealny prezent
Coffeedesk ma w ofercie sporo produktów, które mówią do mnie „mamo”, ilekroć wejdę na stronę internetową. Jestem raczej racjonalna i wybieram rzeczy, z których naprawdę będę korzystać, więc niezależnie od tego jak pysznie brzmi jakiś opis czarnej herbaty, raczej się na niego nie skuszę. Idą jednak święta (ja jestem już w połowie drogi z prezentami i mam zamiar zakończyć ten proces przed grudniem), a puszka dobrej herbaty to świetny prezent dla kogoś, kto potrafi docenić filiżankę pysznego naparu. Jeśli zatem szukacie czegoś naprawdę fajnego, polecam całą serię Moomin w metalowych puszkach. Ja sama mam na oku White Elderflower Champagne, a na pyszny zimowy prezent wybrałabym Black Vanilla Chai. Jeśli wolicie postawić na gadżety: sięgnijcie po dzbanek termiczny Hario. Poważnie. Co prawda jest na nim napis „coffee server”, ale spokojnie, nikt tego nie sprawdza. Ja swój wywiozłam do Gliwic i trzymam w domu u babci – zimą w nocy jest tam dość chłodno (żeby nie powiedzieć: zimno jak w psiarni, przynajmniej w porównaniu do blokowego ciepełka), a dzięki temu dzbankowi rano zaczynam dzień od wciąż ciepłej herbaty.
Kubki termiczne i butelki na wodę są bardzo popularnymi prezentami i tutaj mogę powiedzieć wam autorytarnie: Contigo West Loop was nie zawiedzie. Trzyma ciepło jak sam szatan, nie przecieka, łatwo się go myje (mechanizm nakrętki można otworzyć, a sam kubek jest na tyle szeroki, że jestem w stanie włożyć dłoń do środka, z tym że ja mam dłonie jak 10-letnie dziecko), a do tego uwielbiam podwójny mechanizm zabezpieczający – żeby go użyć, trzeba odblokować przycisk na górze pokrywki, a podczas picia wcisnąć jeszcze drugi z tyłu. Doceniam też bardzo to, że można obsługiwać go jedną ręką, a jeśli podczas picia ktoś was np. potrąci czy stracicie równowagę, to dzięki temu podwójnemu zamknięciu nie ma szans, że się oblejecie. Mam ten kubek od wielu, wielu lat – co prawda nie ten sam, bo pierwszy zostawiłam kiedyś w kinie (funny story: po tym jak się zorientowałam, zadzwoniłam do kina z prośbą o poszukanie go, tylko że w międzyczasie przetransportowałam się do innego miasta; long story short: zgubiłam kubek w Krakowie, a szukałam go w Gliwicach, tak że brawo ja; parę tygodni później weszłam do TkMaxxa i na półce zobaczyłam IDENTYCZNY, w takim samym kolorze, więc uznałam, że to przeznaczenie), ale obecny egzemplarz już niejedno ze mną przeszedł. Naprawdę rzadko zdarza mi się latami trwać w zachwycie nad jakimś produktem, ale ilekroć obecnie kupuję komuś w prezencie kubek termiczny, zawsze stawiam na Contigo.
Istnieje jednak możliwość, że teraz się to zmieni. Kiedy Coffeedesk zaproponował mi tę współpracę, od razu pojawił się temat kubków termicznych Fellow. Pisałam już wyżej, że uwielbiam tę markę za obłędny design, ale tym, co mnie tu skusiło, było rzadko spotykane ceramiczne wykończenie środka kubków. I to jest niewątpliwie coś, co nie tylko wyróżnia te produkty na rynku, ale także sprawia, że samo użytkowanie kubka jest przyjemniejsze i bardziej zbliżone do picia z filiżanki. Do testów wybrałam dwie wersje tego samego modelu: Fellow Carter o pojemności 473 ml. Klasyczny Carter Move Mug ma odkręcaną zakrętkę i metalową nakładkę zapobiegającą rozlewaniu. Wybrałam go, bo jest śliczniasty i różowy (ten kolor jest chyba w tej chwili niedostępny, ale zielony też jest piękny, mocno go rozważałam) i w ogóle nie wstyd mi się do tego przyznać. Nie mam do niego zastrzeżeń poza jedną rzeczą: odkręcana zakrętka sprawia, że do użycia kubka potrzebne są obydwie dłonie, przez co średnio sprawdza się np. w zatłoczonym autobusie lub podczas marszu. Dla mnie to rozwiązanie, które sprawia, że kubek staje się bardziej termosem, a jeśli już szukałabym termosu, to byłby na pewno większy i miałby w zakrętce kubek. Ale jeśli komuś ta forma nie przeszkadza, to Carter Move świetnie trzyma ciepło, a ceramiczna powłoka sprawia, że herbata jest wolna od posmaku metalu, który niektórych zniechęca do kubków termicznych. Obawiałam się trochę, że te kubki będą się szybko rysować, wycierać i w ogóle niszczyć, bo na zdjęciach powłoka sprawiała wrażenie satynowanej, ale pod tym względem jestem przyjemnie zaskoczona: wykończenie jest półmatowe i lekko chropawe, dzięki czemu kubek dobrze leży w dłoni i nie sprawia wrażenia czegoś, co łatwo byłoby zarysować.
Prawdę mówiąc, wybrałam ten kubek głównie dlatego, że ten, który mnie naprawdę interesował – Carter Slide – jest dostępny w ograniczonej palecie kolorów (i dlatego mamy granatowy). Chodzi tu głównie o zakrętkę, bo te są wymienne: można wybrać np. jeden kubek termiczny z wybranym wieczkiem, a osobno dokupić do niego wszystkie inne (łącznie 4: podstawowe zakręcane Move, odciągane Slide Lid, Cold Lid + Straw ze słomką i 360 Sip Lid). Po przetestowaniu Move i Slide Lid jestem sercem z tym drugim: można go otworzyć i zamknąć jedną ręką, dzięki czemu chętniej korzysta z niego też Marek, który większą część dnia spędza za kierownicą. Pokrywka ze słomką nie jest całkowicie szczelna, więc to jest raczej rozwiązanie na letnie podróże samochodem, który ma zamontowane uchwyty na napoje. Podobnie w przypadku pokrywki 360 Sip – jej wierzchnia część jest magnetyczna, więc nie zapewnia szczelności i kubka z takim wieczkiem nie wrzucicie luzem do torebki. Jak dla mnie ideałem byłby Carter z pokrywką Slide, ale dostępny w kolorach, które są dostępne w wersji Move: pokrywka Slide jest dostępna w czerni, bieli, szarości i granacie. Jeśli chcecie skompletować wszystkie wieczka, to na ten moment marka oferuje taki wybór tylko w szarości i granacie (tylko w tych dwóch kolorach dostępny jest 360 Sip Lid). Ważne: dokupując inne nakrętki sprawdzajcie, czy na pewno będą pasowały do waszego kubka (weźcie pod uwagę pojemność i model).
U nas stanęło ostatecznie na tym, że ze mną został mój sprawdzony Contigo West Loop, a granatowy Carter Slide trafił w ręce Marka i zdetronizował bezkonkurencyjnie dwa kubki termiczne innych marek. Różowy Carter Mug póki co przegrywa z Contigo, ale im dłużej na niego patrzę, tym bardziej chcę go używać. Bo z jednej strony doceniam wygodę ustnika West Loopa i jego blokady sprawiające, że jest idealnym towarzyszem w miejskim tłoku, ale naprawdę lubię tę świadomość picia z ceramiki, którą zapewniają mi produkty Fellow. I myślę, że w podróż kamperem czy w ogóle samochodem zabrałabym albo obydwa albo właśnie Cartera, zwłaszcza z uwagi na wymienne pokrywki sprawiające, że kubek ma więcej zastosowań w różnych sytuacjach. Cokolwiek wy postanowicie – obydwie opcje będą moim zdaniem świetnym upominkiem. Ja tymczasem czekam, aż Fellow zacznie produkować zakrętkę Sip Lid w odcieniu pudrowego różu.