Kiedy dwa lata temu opublikowałam ostatni prezentownik (a w zasadzie dwa), wiele osób pisało mi później, że wykorzystuje moje pomysły w ciągu całego roku przy różnych okazjach. I bardzo dobrze! Tym razem zebrałam dla was ogromną kolekcję obłędnych przedmiotów, które przetestowałam na własnej skórze i które mogę z czystym sumieniem polecić. Rzeczy, które tu znajdziecie, idealnie sprawdzą się w roli świątecznego prezentu – jeśli nie dla kogoś innego, to dla samej (lub samego) siebie. Dorzuciłam do tego jeszcze spory zestaw gadżetów, które sama chcialabym mieć. Enjoy!
Uwaga – reklama! Część odnośników zawartych w tym tekście to linki afiliacyjne – jeśli dokonacie zakupu, przenosząc się na stronę z ich pomocą, na moje konto wpadnie kilka procent prowizji od wartości waszych zamówień. Niektóre z wymienionych produków otrzymałam jako prezenty od marek oraz w ramach stałej współpracy.
SPRAWDZONE, PRZETESTOWANE, POLECANE
Już ostatniej zimy wymyśliłam sobie zestaw zielonych dodatków do zimowego płaszcza. Zanim jednak zdążyłam zrealizować ten plan, zima się skończyła i dopiero tej jesieni upolowałam wszystko, co chciałam. Mam więc aż dwie obłędne zielone torebki (obydwie wyprzedane, więc nawet ich tu nie pokazuję), zimową czapkę (skład mógłby być lepszy, ale ja zimą nie marznę jakoś przesadnie) i dwie rzeczy, które chcę wam tu polecić: miękki, jedwabisty (4) szalik z Answear Lab (do wyboru różne kolory, ja mam jeszcze lawendowy; cena regularna – 169 zł, teraz w promocji od 84,99 + dodatkowa zniżka przy zakupie przez aplikację powyżej 400 zł) z bardzo dobrym, naturalnym składem (40% wiskoza, 30% kaszmir, 30% wełna) oraz (2) czapkę z daszkiem Adidas Originals (cena regularna 99 zł, teraz w promocji od 79,99 zł + zniżka w appce jak wyżej). Czapka ma lekko usztywniony przód, przez co lepiej układa się na głowie i jest dostępna w wielu kolorach. Z myślą o innych zimowych stylówkach kupiłam też (10) ocieplacze-mitenki Answear Lab (cena regularna 119 zł, teraz w promocji od 61,99 + zniżka w appce jak wyżej) w odcieniach szarości i różu (75% wełna merino, 25% poliamid).
Na listę moich ulubionych kosmetyków do makijażu trafił w ostatnim czasie m.in. (1) rozświetlacz w płynie Cosmic Drops łotewskiej marki MÁDARA (od 106 zł). Dostępny jest w czterech różnych odcieniach (mój to Cosmic Rose), daje piękny efekt na skórze. Pokochałam też (5) tusz do rzęs Perfect Lashes Dr Irena Eris (od 129 zł) – to prawdopodobnie najlepsza maskara, jaką kiedykolwiek miałam. Nie skleja rzęs, mocno je wydłuża, nie osypuje się, nie rozmazuje… Na pewno kupię ją kolejny raz. W dalszym ciągu bardzo lubię też kultowy (7) tusz Maybelline Sky High (od 27 zł) – co prawda jego nakładanie wymaga nieco wprawy (inaczej można skończyć z posklejanymi rzęsami), ale za to daje dramatic look, o jaki trudno przy innych kosmetykach. Z tym tuszem kilka lat temu zdradziłam (po ponad dekadzie stałego związku) mój ukochany Max Factor Masterpiece – chociaż był łatwiejszy w obsłudze, to nie dawał tak spektakularnego efektu. Poszukując idealnej maskary przetestowałam też kilka polecanych (a tanich) tuszy Eveline, ale pod względem wyrazistości i trwałości nie mają nawet startu do tych opisanych powyżej. Jeśli więc szukacie maskary dla fanki naprawdę mocnego efektu (nie po to maluję rzęsy, żeby wyglądały naturalnie), to sięgnijcie po któryś z nich. Polubiłam również (38) błyszczyki Kiko Milano (od ok. 45 zł) – z moim ulubionym fioletowym (30 Deep Purple) nie rozstaję się w ogóle i nie pamiętam, żebym kiedykolwiek miała kolorowy produkt do ust, którego używałam tak regularnie.
Naprawdę nie powinnam kupowac już więcej papierowych wydań książek, ale dla (3) mangi „Nana” (od ok. 48 zł / tom) musiałam zrobić wyjątek – mam już w domu pierwsze 6 tomów. Anime na podstawie tej historii to jeden z najlepszych seriali, jakie widzialam w życiu i czekam tylko na chwilę wolnego, żeby zatopić się w lekturze, a potem może i odświeżyć sobie jeszcze raz ekranizację. Manga jest niestety od wielu lat niedokończona przez autorkę, ale póki życia póty nadziei, wciąż liczę na to, że kiedyś jeszcze się to wydarzy. Nawet niedokończona, ta historia dwóch skrajnie od siebie różnych dziewczyn o imieniu Nana wkraczających w dorosłość i samodzielność w zgiełku Tokio, chwyta za serce. A jeśli już jesteśmy przy „Nanie”, to grzechem byłoby nie wspomnieć o innej kultowej mandze Yazawy Ai – „Paradise Kiss” to przede wszystkim (chociaż nie tylko) historia dla wszystkich, którzy kochają wielką modę. Najważniejszą mangową pozycją tego roku pozostaje dla mnie jednak (6) „Sailor Moon” – ekskluzywne wydanie Eternal Edition (od ok. 60 zł / tom) z holograficznymi twardymi okładami to zdecydowanie obiekt kolekcjonerski, z którego ucieszy się każda kobieta wychowana w latach 90. na „Czarodziejce z Księżyca”. Ja mam na razie dwa tomy, ale na pewno przed końcem roku nadrobię jeszcze o kolejne (na razie wyszły cztery).
(8) Kubek termiczny Carter Travel Mug Fellow (od ok. 170 zł) to coś, na co – nie przesadzam – czekalam całe życie. Miałam już przedtem dobre kubki i do dzisiaj polecam np. Contigo West Loop. Ale wszystkim brakowało tego, co mają produkty Fellow: ceramicznej powłoki w środku, która sprawia, że moja herbata nie smakuje metalem. Mówcie co chcecie, naprawdę czuję tę różnicę i wiem, że nie jestem w tym osamotniona. A skoro mowa o kubkach – moją ulubioną postacią z uniwersum Lisich Spraw pozostaje złowieszczy (19) Lisi Mag (59,90 zł). Mam ten kubek w pierwotnej, niedostępnej już wersji (i tamta podoba mi się bardziej), ale nowa też jest bardzo fajna. Bierzcie śmiało!
(9) Gofrownica Götze & Jensen DW900 (od 369 zł) towarzyszy mi już od 2 lat i jestem z niej niezmiennie zadowolona. Gofry wychodzą chrupkie z zewnątrz i miękkie w środku, są zawsze dopieczone, a gofrownica daje znać sygnałem dźwiękowym, kiedy jest dostatecznie nagrzana, żeby wlać do niej masę i kiedy gofry są już upieczone. Więcej o tym urządzeniu pisałam tutaj.
Ponoć kobiety dzielą się na te, które mają za dużo torebek i te, które kolekcjonują buty. Ja jestem tym pierwszym typem, chociaż gdyby nie ograniczone miejsce, pewnie butów też miałabym sporo. Czy plecaki liczą się do kolekcji torebek? Jeśli tak, to mam 4, z czego trzy to popularne miejskie modele: dwa lata temu pisałam o kultowym Kankenie (nie przepadam za nim, ale w edycji Fable jest przepiękny i wciąż szkoda mi się go pozbyć, chociaż dziś pewnie wybrałabym zielony) oraz o modelu Macaroon marki Doughnut. W tym roku dołączył do nich błękitny (11) plecak Himawari (ok 129 zł) i na ten moment to właśnie on jest moim ulubionym. Jest pakowny, dobrze zabezpiecza laptopa, a w bocznej kieszeni ma wbudowany kabel do podpięcia powerbanka. Przy suwaku są wmontowane metalowe wzmocnienia – otwiera się przez to szerzej, ale nieco inaczej się go z tego powodu pakuje. W tym sezonie to mój ulubiony plecak (chociaż po raz kolejny zastanawiam się, czemu nie kupiłam zielonego).
(12) Etui Alogy na Kindle Paperwhite 4. generacji (od 33,82 zł) to jeden z moich najlepszych zakupów – dzięki gumkom wygodnie trzyma się je w dłoni podczas czytania, bez ryzyka upuszczenia sobie czytnika na twarz (niech rzuci kamieniem, komu się to nie zdarzyło podczas czytania w łóżku) albo do wanny. Druga gumka spina okładkę, dzięki czemu wszystko trzyma się kupy. Można zrobić z niego także podstawkę, żeby wygodnie czytać przy jedzeniu. Niestety, nie znalazłam tego modelu etui na inne wersje czytnika, a nie do końca wiem, jak różnią się między sobą wymiarami – mój Kindle pasuje do niego idealnie, bez żadnego luzu w środku.
Mały (13) powerbank Anker (ok. 80 zł) kupiłam niedawno i nie miałam go jeszcze okazji go przetestować, ale bardzo chciałam go mieć, odkąd wypatrzyłam ten gadżet u kogoś na Instagramie. Jego kieszonkowy format i wmontowany port (do wyboru USB-C i lightning do iPhone’ów) sprawiają, że nie trzeba myśleć o plączących się kablach i pałętającym się po kolanach samym powerbanku. Port składa się w zagłębienie w urządzeniu, więc nie ma ryzyka, że uszkodzi się w torebce – a jeśli chcecie go dodatkowo zabezpieczyć w podróży, to w sklepach można znaleźć także pasujące etui.
Na kolekcjonerskie, (14, 15) ilustrowane wydania „Stu lat samotności” (dopiero przed samą publikacją zauważyłam, że nakład jest wyczerpany, więc pozostaje wam zaczekać na dodruk – o ile będzie – albo zapolować na egzemplarz z drugiej ręki) i „Miłości w czasach zarazy” Marqueza (od 87 zł) czaiłam się już od dawna – miałam kiedyś papierowe wydanie „Stu lat samotności”, które jak dla mnie jest jedną z najlepszych powieści w historii światowej literatury, ale pozbyłam się go razem z resztą belestrystyki, bo staram się zostawiać w papierze tylko te powieści, które są niedostępne w wersji elektronicznej lub właśnie takie efektowne wydania. Zamieszczone w środku ilustracje Luisa Rivery wydrukowane są na dziurkowanych w małe kropelki stronach, przez które widać litery. Piękny prezent dla każdego fana Marqueza! Z tego samego powodu kupiłam w tym roku (20, 21) ilustrowane przez samego Schulza wydania „Sklepów cynamonowych” i „Sanatorium pod klepsydrą”. Ten pierwszy tytuł ustrzelilam na Vinted, bo nakład jest już chyba całkowicie wyczerpany, ale „Sanatorium” wciąż można normalnie kupić w księgarniach. Ta edycja wygląda tak jak pierwsze wydania Schulza – jeśli podobnie jak ja kochacie jego prozę lub chcecie obdarować kogoś, kto uwielbia realizm magiczny, to nie wahajcie się ani chwili.
(18) Różowe pióro Lamy (od ok. 100 zł) towarzyszy mi od dawna – kupiłam je kiedyś podczas zakupów spożywczych w niemieckim supermarkecie, za ok. połowę ceny w Polsce. Później dokupiłam jeszcze zielone naboje, konwerter i (17) różowy atrament (63 zł). Rzadko piszę ręcznie, ale kiedy już piszę, to na różowo. Bo niby kto mi zabroni?
Wśród moich ulubionych kosmetyków pielęgnacji nie mogło zabraknąć obłędnie pachnących (16) olejków do ciała Soap Szop (49 zł), prowadzonej przez przyjaciółkę mojej siostry rzemieślniczej marki kosmetyków naturalnych inspirowanych fantastyką. Olejek Elfi pachnie jak las po burzy i ma w środku małe drobinki miki, która pięknie rozświetla skórę. Zapach Wiedźmiego jest nieco podobny do aromatu świecy Jesień tej samej marki – kojarzy mi się z 1 listopada na cmentarzach, jesienną wilgocią, mrocznym wieczorem rozświetlonym setkami zniczy i burzą cmentarnych kwiatów. A seksowny olejek Sukkuba łączy w sobie nieco wytrawną wanilię, opium, drzewo sandałowe i miękkie, zmysłowe piżmo. Te trzy zapachy to moja absolutna czołówka, ale sprawdźcie też inne, bo jest ich łącznie aż 7, w tym olejek z kultowej już linii Yen, pachnącej bzem i agrestem. W ofercie Soap Szop znajdziecie też (26) świece sojowe (49 zł) – mój typ do zdecydowanie wspomniana wcześniej Jesień (bierzcie, póki jest!), ale jeśli szukacie czegoś nietypowego i zaskakującego, dajcie szansę także nieco metalicznej Dark Phoenix albo pachnącej polskim latem Mokoszy.
Jeśli chcecie sięgnąć do półki premium, to gorąco zachęcam Was do zakupu kosmetyków polskiej marki Lost in Botanicals. Świetne naturalne składy, piękne szklane opakowania i obłędne zapachy sprawiają, że jestem uzależniona od tych produktów i kolejny już raz zamówiłam (30) serum pod oczy Stardust (245 zł), od którego (słowo daję) cofają się zmarszczki pod oczami. Serum fantastycznie nawilża skórę i rozświetla ją za sprawą malutkich drobinek miki (bez obaw, nie będziecie wyglądać jak gwiazda estrady z lat 80., efekt jest bardzo subtelny). To najlepszy produkt pod oczy jaki kiedykolwiek miałam i mój jedyny zarzut to to, że nie jest łatwo zużyć tak duże opakowanie w krótkim czasie – a kosmetyki Lost in Botanicals to produkty świeże, które trzeba przechowywać w lodówce. Dla wielu osób jest to niedogodność, ale uczucie nałożenia pod oczy chłodnego, minimalizującego od razu opuchliznę kremu jest tego warte. Podobnie w przypadku (29) soku Juice in motion (175 zł), który pełni rolę toniku, hydrolatu i esencji. Czy wspominałam już o niesamowitym zapachu tropikalnych owoców?
(23) Lampa stołowa Check &k Amsterdam (419,99 zł) to moj ostatni nabytek, ustawiłam ją przy łóżku dwa dni temu. Jest absolutnie piękna, solidna i świetnie wygląda w pomieszczeniu. Nie jest tania, ale tak efektownie wygląda, że jest w stanie znacząco poprawić wygląd wnętrza.
Ponieważ często miewam opóźniony zapłon, do (27) dużych nerek (650 zł) przekonałam się dopiero w tym roku i od razu kupiłam dwie – brązową i lawendową. Tę z Nashe polecam jednak w ciemno – torebki tej marki mają taką jakość, że bez żadnego wysiłku zapiszecie je jeszcze wnukom w testamecie w świetnym stanie. A jeśli zamiast nerki wolicie klasyczną torebkę, to oprócz Switcha, flagowego modelu marki, polecam Wam gorąco małe (24) „cukiereczki” z kolekcji Osy (1 430 zł). Jestem ich psychofanką – mam już zieloną i różową (obydwie dawno wyprzedane), a niebawem dotrze do mnie właśnie ta żółta ze zdjęcia. Dzięki dołączonemu długiemu paskowi możecie je nosić na skos.
Żaden szanujący się prezentownik nie mógłby się obejść bez książek, a tych mam wam zawsze sporo do polecenia – nie tylko w kolekcjonerskich wydaniach. (20) „Trans i pół, bejbi” Torrey Peters (od 15 zł) to brawurowo przetłumaczona przez Agę Zano opowieść o kobiecości, (zarówno w wersji cis jak i trans), detranzycji i macierzyństwie. (28) Trylogia „Scholomance” Naomi Novik (pojedyncze tomy od ok. 25 zł) to lekka, chociaż mroczna fantastyka w klimacie dark academia – chociaż to dla mnie powieść z gatunku „książki, które napisałby lepiej China Mieville”, to sprawiła mi bardzo dużo przyjemności, a w finale nawet zaimponowała złożonością problemu etycznego postawionego przed bohaterami. Z powodu tego ostatniego (oraz lokowania seksu, chociaż bez malowniczych opisów) nie mogę jej polecić na prezent dla młodszych nastolatków, ale wiem, że w sama kochałabym tę książkę w gimnazjum i liceum. Małoletnim fanom fantastyki podsuńcie zamiast tego wspaniałą „Lustrzannę” Christelle Dabos – jestem w tej książce absolutnie zakochana!
Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o perfumach – chociaż jak zwykle radzę nie kupować w ciemno perfum, zwłaszcza niszowych, osobom, których upodobań nie jesteście pewni. Jeżeli szukacie czegoś seksownego, ale wyrafinowanego, to dobrym perfumeryjnym wyborem będzie na pewno (22) Narcotic Venus Nasomatto (od ok. 400 zł): nieoczywista tuberoza splatająca się z jaśminem, w której wyczuwam w tle coś miękkiego i zwierzęcego lub cielesnego, być może piżmo (perfumy tej marki nie są nigdy opisane dokładnymi nutami, trzeba więc wywąchać sobie wszystko samodzielnie i zgadnąć). To też bardzo uwodzicielski zapach, ale w sposób pozbawiony jakiejkolwiek wulgarności – jest sensualny, cielesny i przypomina mi leżenie nago w satynowej pościeli albo jedwabną bieliznę. Chociaż jest – zwłaszcza jak na tę markę – dość subtelny, to ma potężną projekcję, więc ostrożnie z aplikacją! Chociaż ma zupełnie inne nuty, (34) Sugardaddy marki Fugazzi (od ok. 500 zł) wywołuje we mnie podobne skojarzenia, może nieco bardziej figlarne. Cytrusowe otwarcie mnie nie zachwyciło, ale chwilę później zapach ocieplił się, stał się cielisty, uwodzicielski, jakby piżmowy. Piękny, a przy tym bardzo noszalny – mnie zachęcił do dalszych testów i na pewno jeszcze do niego wrócę. (25) Babycat Yves Saint Laurent (od ok. 1250 zł) to zupełnie inna bajka – ten seksowny kociak pachnie wanilią i zamszem z nutą czegoś zwierzęcego. Zapachy z tej kolekcji YSL inspirowane są kultowymi fasonami i printami marki – Babycat to słynna panterka i nawet jeśli sporo w tym autosugestii, to trudno o tym nie myśleć, kiedy używa się tych perfum. Jeśli szukacie czegoś dla fanki atomowych parametrów, to oprócz Babycat polecam też (31) Vanilla Powder Matiere Premiere (od 169 zł za 6 ml) – to oszałamiający koktajl kokosa i tłustej laski wanilii, słodki i głęboki, podbity piżmem i nutami laktonowymi. Vanilla Powder zdetronizowała moją ukochaną Tihotę (Indult) i została moim ulubionym waniliowym (i nie tylko) zapachem ubiegłego roku. Ogromna projekcja i wielogodzinna trwałość sprawiają, że te perfumy trzeba aplikować oszczędnie i najlepiej unikać zlewania się nimi na moment przed wejściem do autobusu czy taksówki. Ceny niestety nie zachęcają do eksperymentów, ale jeśli – jak ja – zakochacie się w tych perfumach, na pewno będziecie żałować.
(32) Zabawną deskę serwingową Tarot (86,25 zł) w kształcie dłoni znalazłam w Half Price, ale kupicie ją także online. Mały palec pełni rolę nożyka i chowa się w desce. Pamiętajcie, że drewniane deski powinno się przed pierwszym użyciem porządnie zaolejować przeznaczonym do tego celu olejem, żeby służyły jak najdłużej! Jeśli chcecie komuś podarować efektowny zestaw, to możecie wybrać np. taki set z olejem i woskiem.
Od dłuższego czasu zbierałam się do zakupu (33) podstawki pod monitor (199,95 zł) – uznałam, że najlepszym wyborem będzie taka, która pełni też rolę schowka i zapewni mi dodatkową przestrzeń na pochowanie różnych komputerowych gadżetów. Ta mała szafeczko-podstawka przyjeżdża już złożona i jest naprawdę solidna, a ja siedzę przed komputerem w nieco lepszej pozycji niż dotychczas, chociaż wciąż poskręcana na krześle jak krewetka. Ale przynajmniej się nie garbię.
Wróćmy jednak do książek: (35) „Malibu płonie” Taylor Jenkins Reid (od 27 zł) to idealny page-turner na weekend i świetna pozycja do zabrania ze soba na urlop. Lektura jest jak dobry, przygodny seks – pozostawia po sobie satysfakcję bez większych zobowiązań i emocjonalnego zaangażowania po fakcie (co nie znaczy, że po drodze nie wywoła w was wielu emocji, wręcz przeciwnie). Przeczytałam na wdechu, spędzając z nią w łóżku całą leniwą sobotę. (36) „Ktoś, kto będzie cię kochał w całej twej nędznej glorii” (ok. 100 zł za nową – nakład wyprzedany) to zupełnie inny kaliber. Zbiór opowiadań Raphaela Bob-Waksberga, twórcy „BoJacka Horsemana”, zrobi z wami dokładnie to, co robił ten kultowy serial. Nie wszystkie teksty są tu tak samo dobre, ale te, które są, złamały mi serce. Pierwsza połowa jest zdecydowanie lepsza i mocniejsza niż druga. Wciąż chodzą mi po głowie „Słone nerkowce cyrkowe…”, „Krótkie historie”, świetna „Przenajświętsza i najpomyślniejsza uroczystość”, „My, uczeni mężowie” i momenty z jeszcze kilku innych. To jedna z tych nielicznych książek, do których wybranych fragmentów będę wracać. To jedna z tych, które mogłabym mieć w domu w papierowej wersji tylko po to, żeby zaznaczać w niej różne rzeczy ołówkiem. Nawet jeśli zebrane tu myśli nie są porażająco odkrywcze, to bywają porażająco celne i w tym tkwi ich siła – pewne rzeczy zostają nazwane po imieniu i że podczas czytania ma się uczucie „tak, to o mnie”. To o nas, kochani.
(37) „Dziewczyna, kobieta, inna” Bernardine Evaristo (od 25 zł) w – znowu – brawurowym przekładzie Agi Zano to nie tylko świetna proza, ale także niesamowity popis umiejętności translatorskich. Nie bez powodu to właśnie m.in. ta książka sprawiła, że media zaczęły zwracać większą uwagę na tłumaczy, a nazwiska tych ostatnich pojawiają się coraz częściej na okładkach. Podpis Agi Zano sprawia dziś, że jestem w stanie sięgnąć po jakąś pozycję w ciemno. Jeśli jednak chodzi o samą książkę, to Bernardine Evaristo zawarła w niej mniej i bardziej połączone ze sobą historie czarnych kobiet z różnych pokoleń imigrantów w Anglii. To mocna, napisana ze swadą opowieść o ambicji i dumie z własnego pochodzenia, poszukiwaniu i definiowaniu tożsamości – klasowej, rasowej, kulturowej, płciowej, seksualnej. Efektem jest imponująca polifonia głosów diametralnie od siebie rożnych, ale połączonych poczuciem odrzucenia, wykluczenia, obcości, niezrozumienia, a jednocześnie determinacją i poczuciem narodowo-etnicznej dumy, manifestowanej przez kontynuację tradycji przy jednoczesnej emancypacji. A przy okazji – alternatywna historia Anglii XX wieku jako metropolii rozpadającego się imperium kolonialnego, oparta na perspektywie pomijanej w powszechnej narracji. Głosami swoich bohaterek Evaristo opowiada o historii Anglii współtworzonej przez czarne kobiety i mężczyzn u ich boku, idąc w opisie multikulturowego świata zupełnie inną drogą niż przed laty Zadie Smith, nawet jeśli momentami dochodzi do podobnych wniosków. Nie to jest jednak celem Evaristo – jej fokus nie skupia się na rodzinie w kontekście społeczeństwa (jak u Smith) i próbach określenia swojej etnicznej tożsamości w warunkach wielokulturowości , ale przede wszystkim na matriarchalnym lineażu i obarczonej presją nadziei, przekazywanej z pokolenia na pokolenia. I trzeba Evaristo oddać, że pięknie, czysto i głośno wybrzmiewa ta powieść, ten zbiór historii, spiętych ramą o wymownej symbolice: losy nieustraszonych Amazonek i ich równie odważnych duchowych córek, gotowych zmierzyć się z wyzwaniem i odnieść zwycięstwo – nawet jeśli tylko na miarę jednego małego życia.
Na rodzimym podwórku zachwycił mnie jakiś czas temu (39) „Pawilon małych ssaków” Patryka Pufelskiego (od 23 zł), niesamowicie czuły, bezpretensjonalny, jednocześnie stoicki i emocjonalny, zabawny i pełen głębokiego smutku, naznaczonego piętnem Zagłady. Pufelski pisze o swojej sympatii do twórczości Wichy i tę sympatię tu widać, chociaż mówi własnym językiem i pozostaje bliżej czytelnika. W „Pawilonie” splata trzy zasadnicze wątki: doświadczenia pracy w różnych ogrodach zoologicznych i relacji w ze zwierzętami od czasów wczesnego dzieciństwa, doświadczenie homoseksualności w brunatniejącej, homofobicznej Polsce oraz historię rodzinną, przede wszystkim w kontekście żydowskiego dziedzictwa (wciąż żywego i kultywowanego) na tle historii Gdańska i gett żydowskich w Polsce, Zagłady i wspomnień Dzieci Holocaustu. Korowód postaci z rodzinnego archiwum i zbiór anegdot z krakowskiego (i nie tylko) ZOO tworzą zestaw przeglądających się w sobie nawzajem obrazków. Zmarła Maria Janion. W słoniarni urodziły się kapibary. Zółwica Gertruda zapadła z sen zimowy. Ponad 80-letnia przyjaciółka Krysia choruje na Alzheimera i nie poznaje już świata. Pingwiny wysiadują jajka. Pierwsze spotkanie z nowonarodzonym synkiem przyjaciół. Umarła ukochana fretka. Umarł dziadek, a tęsknota jest trudna i niejednoznaczna, bo naznaczona nie zawsze dobrą relacją. Nowy chłopak i rozstanie z ukochaną foką, która wyjechała do innego ZOO. Tragedia zwierząt, które zginęły w innym ogrodzie podczas pożarów. Tragedia Żydów w getcie. Czułości Pufelskiego wystarcza dla wszystkich – o ważnych zwierzętach w swoim życiu pisze z taką samą uwagą jak o ważnych ludziach. W natłoku imion niełatwo momentami połapać się już, kto jest kim, ale to nic. Niespełna 230 stron to lektura na jedno popołudnie, bo trudno się od tego oderwać – ale warto zatrzymać się, przyjrzeć detalom, rozsmakować się w poszczególnych fragmentach. Ja po skończeniu zaczynam raz jeszcze od nowa, co nie zdarza mi się w zasadzie nigdy – ale nie mam jeszcze ochoty opuszczać bohaterów Pufelskiego. I z całej siły mam nadzieję, że to początek wspaniałej literackiej kariery.
Kiedy parę lat temu kupowałam (40) drukarkę (cena w zależności od modelu), sporo osób mówiło mi, że to „bez sensu”. Sami jesteście bez sensu. Moja Pixma TS-705 Canon służy mi bez zarzutu, a korzystam z niej każdego tygodnia. Wybierając drukarkę, zależało mi na modelu, który będzie drukował zdjęcia na papierze fotograficznym i w tej roli Pixma sprawiła się bardzo dobrze, chociaż nie jest to tania zabawa. Mój model nie jest co prawda różowy (a szkoda), ale poza tym nie mam pod jego adresem żadnych uwag.
(41) Saturator do wody (cena w zależności od modelu) to moja ukochana zabawka ostatnich miesięcy – kupiłam go głównie po to, żeby zmotywować się do picia wody i ograniczyć spożycie Coli Zero, którą wciągam litrami i pewnie mnie to kiedyś zabije. Nie jestem w stanie całkiem zrezygnować z takich napojów, ale dzięki saturatorowi sama reguluję ilość smakowego dodatku i powoli go obniżam, a po gazowaną wodę sięgam ze znacznie większą przyjemnością niż zwykłą, której picie mogę na sobie jedynie wymuszać. Do wody dodaję syropy bez cukru, a planuję też przetestować w tej roli mocne napary z owocowych „herbatek” i naturalne, niedosładzane soki owocowe, żeby nadać nieco posmaku. Pamiętajcie, że ten prezent będzie udany dopiero wtedy, kiedy do saturatora dorzucicie przynajmniej jeden nabój z gazem i jakiś syrop – w przeciwnym razie to jak podarowanie komuś zabawki na baterie bez baterii. Ja mam urządzenie marki SodaStream, ale przed zakupem mocno wahałam się nad wyborem urządzenia innej firmy – Sodastream pochodzi z Izraela, a w 2018 roku zostało kupione przez PepsiCo (stąd możliwy jest zakup oryginalnych syropów Pepsi czy Sprite, w przeciwieństwie do napojów Coca-Coli, które mają tylko zamienniki).
(42) Pan Kalendarz (89 zł) jest kalendarzowym ideałem – w tym roku kupiłam go już po raz trzeci i nie zapowiada się na to, żeby coś miało go zdetronizować. Ma idealny format B6 (A5 jest jak dla mnie za duży i nieporęczny, a w A5 niewygodnie się pisze), odpowiada mi jego układ, okładka jest usztywniona (nie twarda, dzięki czemu nie jest tak ciężki), rozkłada się na płasko, ma gumkę do zamykania, tasiemkę i kieszonkę, a w środku jest pięknie ilustrowany (każdy miesiąc wygląda inaczej). To nie jest propozycja dla fanów minimalizmu, ale spodoba się tym, którzy (jak ja) nie mają czasu, cierpliwości ani umięjętności do dekorowania terminarzy i planerów, a chcieliby mieć jednak coś ładnego.
MOJA WISHLISTA
Oprócz sprawdzonych hitów mam dla was jeszcze kilka propozycji z mojej własnej wishlisty. Wśród wspaniałych (43) plakatów Adama Kosika (od 100 zł) upatrzyłam sobie Muralla Roja – jest obecnie niedostępny w sprzedaży, ale na stronie tego artysty znajdziecie wiele innych, równie pięknych (od 100 zł). Ja jestem cierpliwa jak – cytując Pratchetta – grabie leżące w trawie, zaczekam, aż ten różowy przedmiot mojego pożądania trafi znowu do obiegu.
Klocków LEGO nie trzeba nikomu przedstawiać – gdyby nie ograniczone zasoby finansowe i jeszcze bardziej ograniczona przestrzeń w mieszkaniu, miałabym dziesiątki zestawów. Póki co mam tylko dwa, ale bardzo chciałabym, żeby dołączyły do nich (54) miasteczko Halloween (ok. 845 zł) i (44) błękitna Vespa (od ok. 350 zł).
Kubków ponoć nigdy dosyć, ale ja mam tylko kilka – jak przystało na neuroatypowca, do każdego napoju preferuję inny. Herbatę najbardziej lubię pić z dużej, okrągłej filiżanki albo z czarek bez uszka, o grubych ściankach. Ceramika Pantone chodzi mi po głowie od dawna i gdybym miała wybrać jedną rzecz z ich oferty, byłby to właśnie taki (45) różowy kubek termiczny (114 zł). Ten od (60) Malwiny Konopackiej – model UCHO (350 zł) – to znacznie większy wydatek i szczerze mówiąc nie jestem pewna, czy byłby wygodny w codziennym użytkowaniu, ale ten design jest tak obłędny, że nie mogę mu się oprzeć.
„Alicja w Krainie Czarów” to moja wielka literacka obsesja – mam w domu kilka różnych wydań w różnych (oczywiście) przekładach, angielski oryginał, cudowne „The Annotated Alice” i od dawna przymierzałam się do zakupu angielskiego wydania z ilustracjami Salvadora Dalego (pokazywałam je w prezentowniku rok temu). Tymczasem ukazało się (49) po polsku w przekładzie Pauliny Braitner (49,71 zł), którą kojarzę przede wszystkim z tłumaczeniami książek Neila Gaimana. Kolekcjonerskie, (46) anglojęzyczne wydanie ilustrowane przez samą Yayoi Kusamę (122 zł) to też niesamowita gratka dla fanów sztuki – naprawdę robi wrażenie na żywo!
(47) Pościel polskiej marki HAYKA (od 440 zł za pojedynczy komplet i od 520 zł za podwójny) jest tak często polecana i tak bardzo pożądana, że nie trzeba jej już reklamować. Sama mam w domu zestaw Niebo północne i uwielbiam go, chociaż jak zawsze w przypadku jednostronnie farbowanych tkanin po praniu pojawia się na niej jasny meszek. Używam jej już od dłuższego czasu i wciąż jest gładka, miękka i ma nasycone kolory. Teraz marzy mi się ta śnieżna, a na mojej liście zakupowej jest jeszcze Siano i (80) ta w wzorem zaprojektowanym przez Aleksandrę Morawiak – Liquid Memories.
Trzy rzeczy, które najbardziej poprawiły jakość mojego snu, to polecana już przeze mnie wielokrotnie poduszka z ziarnami gryki, zwykłe piankowe stopery do uszu i maska na oczy. Chociaż śpię w masce od lat i to prawie codziennie, wciąż nie kupiłam sobie porządnej i bardzo chciałabym mieć taką (48) uszytą z jedwabiu (cena zależna od marki). Albo od razu dwie, żeby jedną móc wozić ze sobą, ilekroć podróżuję.
Mój portfel wygląda już nieco paskudnie po latach używania i w tym roku dojrzałam wreszcie do nowego – (50) mały portfelik NASHE (280 zł) już do mnie leci! Chociaż ten błękit wygląda przepięknie, to zdecydowałam się na koniakowy, w tym samym odcieniu co moja torebka Footloose.
Uwielbiam dziwne gadżety i włoska marka Seletti nigdy mnie pod tym względem nie zawodzi – puszczającą oczko (51) lampę stołową Grace (od ok. 950 zł) odkryłam w tym roku i zakochałam się w niej na zabój; gdyby nie to, że jest wykonana z żywicy, a nie z porcelany, już byłaby moja. Zezująca wersja męska nazywa się Wonder i jest dostępna też w kolorze. Biało-niebieski wzór imitujący chmury na niebie dał nazwę modelowi Wonder Cloud.
Nie obejrzałam jeszcze „Wicked”, ale już podczas przeglądania fotosów z filmu zwróciłam uwagę na (52) oryginalne okulary Elbaby. Nastawiałam się na to, że to projekt jakiejś luksusowej marki i cena zwali mnie z nóg, lub, co gorsza, że okulary powstały tylko na potrzeby filmu i nie są dostępne w sprzedaży. Okazuje się jednak, że można je kupić tanio w sieci (59,99 zł). Waham się nad ich zakupem, bo nie jestem pewna, czy okrągły kształt będzie pasował do mojej twarzy, ale na Cynthii Erivo wyglądają niesamowicie.
Wspominałam już wyżej, że czapki z daszkiem to moja tegoroczna obsesja – następna, którą kupię, będzie w (59) odcieniach niebieskiego i na pewno sztruksowa (cena w zależności od marki).
Breloczki-maskotki z NICI towarzyszą mi od wielu, wielu lat. Uwielbiałam te gadżety jako dziecko i nastolatka, ale były drogie i nie mieściły się w moim skromnym budżecie. Z czasem z nich wyrosłam, ale pozostał mi ogromny sentyment własnie do breloczków – ilekroć zmieniam mieszkanie, wymieniam też pluszaka przy kluczach. Tym razem mam spore opóźnienie – zamiast kupić nową maskotkę, przypięłam do kluczy starego konika, ale od jakiegoś czasu chodzi po mnie ten (55) uroczy nietoperz (22,99 zł).
Jakiś czas temu wpadły mi w oko solniczka i pieprzniczka Vita z Jotexu, w kształcie klasycznych popiersi, ale nie zdążyłam ich kupić (wciąż mam nadzieję, że wrócą do sklepu). Tymczasem podrzucam wam więc zestaw (56) kieliszków do jajek Valetta (109 zł za 4 sztuki) z tej samej serii. Bardzo w trendzie!
(57) Nieoficjalny przewodnik po świecie filmów studia Ghibli „Ghiblioteka” (59,99 zł) to pozycja obowiązkowa dla każdego fana japońskiej animacji. Jako że jestem ultrasem Ghibli jeszcze z czasów szczenięcych, nie wyobrażam sobie nie mieć tej książki. O filmach studia pisałam już kilkakrotnie i mam nadzieję, że przynajmniej kilkoro z was przekonałam do zapoznania się także z tymi mniej znanymi tytułami. Do grona moich ulubionych – poza „Moim sąsiadem Totoro”, „Spirited Away” i „Ruchomym zamkiem Hauru” – należy nie tak popularny „Powrót do marzeń”.
(58) Komiksy „Moje lesbijskie doświadczenia w walce z samotnością” (nakład wyprzedany – polujcie na egzemplarze z drugiej ręki!) i „Dziennik pisany do samej siebie” (od 67,99 zł) Kabi Nagaty polecano mi wiele razy i wreszcie muszę po nie sięgnąć!
Autorka satyrycznego profilu clarabelletoks Clare Brown wypuściła na rynek bluzy i tshirty nawiązujące do tematyki jej internetowej twórczości. Odwrócanie ról płciowych i radosna szydera z patriatchatu bawią mnie niezmiennie od wielu, wielu lat, więc oczywistym było, że (59) bluza z napisem „Don’t be testerical” podbije moje serce (dostępna także jako tshirt – od ok. $23 za koszulkę do $37,5 za bluzę z kapturem). Świetna na wszystkie na wszystkie konfrontacje ze smalcami alfa, których ponoszą emocje.
(61) Kołdry i poduszki marki MyAlpaca (od 522 zł za poduszkę do do 3 007 zł za kołdrę) wypatrzyłam parę lat temu na bodajże Targach Rzeczy Ładnych. Cena zwala z nóg, ale poważnie rozważam w przyszłości zakup – w łóżku spędzamy ogromną część życia i uważam, że akurat na komforcie snu nie należy oszczędzać. Nie lubię kołder z pierzem i puchem, a pod tymi poliestrowymi często się pocę, zwłaszcza w ciepłe dni. Ten zestaw zrobiony z runa alpaki to od dawna moje wielkie marzenie.
Marka Révolte kończy niestety działalność i to już ostatnia szansa, żeby kupić ich obłędnie piękną ceramikę. Z uwagi na ceny tych przedmiotów pewnie nie zaszaleję w sklepie online, ale chciałabym mieć na pamiątke przynajmniej jeden talerz – i myślę, że to będzie właśnie (62) ten z Narcyzem (490 zł).
Jedwabna apaszka to ponoć obowiązkowe akcesorium każdej fashion victim – a te od Spadiory wyglądają tak, że chowają się największe domy mody. Gdybym mogła, wrzuciłabym do koszyka z połowę produktów na stronie marki, ale jeśli musiałabym wybrać jedną, to chyba byłaby to własnie ta (63) „Międzypokoleniowa” (od 299 zł).
Wspierajcie polskich artystów! Ja mam co prawda dość specyficzny gust i poczucie humoru 10-latka, ale doceniam też piękne rzeczy, dlatego uwielbiam produkty Aleksandry Morawiak i w końcu szarpnę się na któryś z jej (64) pięknych planerów (129 zł). Tymczasem co roku kupuję kalendarz ścienny od innego polskiego twórcy – w poprzednich latach towarzyszyli mi (67) Ewelina Lebida (75 zł), (68) Rafał Kosik (170 zł) i (78) Przemek Sokołowski (ten ostatni tworzy grafiki dla Mydlarni Cztery Szpaki i tam właśnie sprzedawane są co roku kalendarze jego autorstwa – 99 zł). W tym roku wygrał mój wewnętrzny 10-latek i na ścianie zawiśnie (66) Kalendarz Nienawiści (89,90 zł) z bardzo brzydkimi słowami, chociaż (72) kalendarz Aleksandry Morawiak (139 zł) był bardzo mocnym kandydatem i biorę pod uwagę, że być może potrzebuję aż dwóch. A do kompletu dorzucę sobie te piękne (70) kubki dla gości ze zniechęcającym do zasiedzenia się hasłem „pij i spierdalaj” (49,90 zł). Wierzę, że moi przyjaciele to pokochają. A ludzi, którzy nie rozumieją mojego poczucia humoru i tak nie zapraszam do domu. Do pracy z kolei polecam (76) kubek Kobiety Ślimaka z kultowej Chaty Wuja Freda z napisem „I am not qualified for any of this” (50 zł).
Projekty Pan Tu Nie Stał są wam na pewno dobrze znane – ja uwielbiam ich przede wszystkim za niezniszczalne ciuchy we wciąż bardzo przystępnych cenach, ale wpadł mi w oko też (65) breloczek „Poradnik uśmiechu” (25 zł; kto wie, ten wie), (79) ręcznik Masło maślane (już wyprzedany, ale dostępne są inne rzeczy z tym wzorem – od 29 zł), (81) dwustronna torba Ład/Bajzel (149 zł) i (74) album z najbardziej kultowymi wzorami marki (39 zł). Rozbawiła mnie też (71) pojedyncza [sic!] skarpetka „Uniwersalna” (19 zł) – rozwiązanie problemu skarpet pożartych przez pralkę!
(69) „Kołonotatnik z Bohaterem” Małgorzaty Halber mam od dawna, kupiłam pierwsze wydanie, kiedy tylko ukazało się na rynku. Ostatnio dorzuciłam do niego zaktualizowane wydanie (49 zł), uzupełnione o nowe rysunki (na stronie są już dostępne ostatnie egzemplarze, więc spieszcie się, jeśli chcecie mieć tę perełke w kolekcji) oraz całkowicie nowy zbiór „Kołonotatnik z Bohaterami” (49 zł). A że lubię mieć na biurku biuwar do bazgrania podczas rózmów telefonicznych, to i ten gażet (29 zł) dorzucilam do koszyka. Wygląda super!
Ilekroć zaglądam na targi polskiego wzornictwa, zawsze sporo czasu spędzam przy plakatach. Na którymś z wydarzeń wpadły mi w oko prace (73) Magdaleny Pankiewicz „Kąpielisko” i „Ręcznik” (od 119 zł) oraz (77) „Untitled #39” Karoliny Wojciechowskiej (80 zł).
(75) Po raz kolejny odsyłam was do sklepu internetowego Lisich Spraw – znajdziecie tam terminarz na 2025 rok z lisimi rysunkami (49 zł) oraz przepięknie wydaną grę planszową „Liski: ojojanie” (100 zł). Uwaga – pierwsza edycja gry jest dość trudna.