Szorty kulturalne vol. 19, czyli – i tak pójdziemy do piekła
Jest taka historia: wakacje w górach. Zagaduję do świeżo poznanej dziewczyny (wiek okołomaturalny) z pokoju obok, rozmawiamy o wyjazdach, podróżach, słucham historii o jej wycieczce nad morze, w końcu komentuję:
– kocham morze, ale strasznie wpienia mnie ta opłata aklimatyzacyjna.
I wówczas słyszę:
– no, bez sensu to jest. Przecież jak ktoś przyjeżdża nad morze, to nie siedzi w pokoju. Po co mu ta klimatyzacja.
Myślę sobie – może ogłuchła, biedna. Powtarzam z naciskiem:
– no, ale ta opłata AKLIMATYZACYJNA…
– i do tego ta klima strasznie mi cerę wysusza!
Poddałam się. Skończyło się na nowym filmie z Bradem Pittem i kremach do twarzy.
Koniec.
Powyższa anegdota nie ma żadnego związku z tekstem.
***
Święta, okres poświąteczny oraz zbliżające się ferie zimowe to czas trudny i przysparzający wielu rodzicom poważnych dylematów. Jak wszyscy bowiem wiemy, dzieci mają wolne, ale dorośli – wcale niekoniecznie, co stwarza pewien problem logistyczny, mianowicie: co zrobić ze smarkaczami w czasie, kiedy żywiciele rodziny będą w pocie czoła zarabiać na chleb? Babcie są niestety dobrem deficytowym, a ostatnio coraz bardziej wyemancypowanym i często okazuje się, że nie chcą już lepić pierogów i trefić siwych włosów w eleganckie pukle, a zamiast tego idą na przykład na zajęcia z tai-chi. Albo – olaboga! – na randkę.
No i bardzo dobrze, w końcu swoje dzieci już odchowały i wreszcie mają czas, żeby iść na całość. Ciągle pozostaje jednak paląca kwestia małych szatanów, które trzeba czymś zająć. Za starych dobrych czasów otwierało się po prostu drzwi, grzecznie wysuwało dziecię nogą za próg razem z sankami i pozwalało owemu tarzać się w śniegu do woli. Teraz jednak śnieg spada w Polsce dopiero w okolicy Wielkanocy, co mocno utrudnia sprawę – widok kilkulatka próbującego zjeżdżać na sankach po trawie potrafi skruszyć każde, nawet najtwardsze serce.
Nawet ci z rodziców, którzy na co dzień spędzają większość czasu w domowych pieleszach, zajmując się chałupą albo prowadząc firmę, przeżywają podczas ferii coś na kształt syndromu żony tirowca. Kochane szkraby, dotąd wypychane z domu do przedszkola lub szkoły na długie godziny, nagle plączą się pod nogami już od samego rana i nie popuszczają do nocy. Nie mam dzieci, ale tak mi się ludzie na fejsie zwierzali. Że pamiętają, co było rok temu i już im się robi zimno z przerażenia. I mimo, że na zewnątrz wiosna, ich serca ścina mróz.
Na szczęście pozostaje jeszcze parents’ little helper, czyli telewizja oraz odtwarzacz DVD (albo Blu-Ray, snoby). Oczywiście jest to samo zło, bo Teletubisie to homopropaganda, a Hell-o-Kitty (vide: ksiądz Natanek) sprawi, że Twój słodki syneczek załatwi Cię tak, jak Damien swoją mamusię w Omenie. Trudno. Pogódźmy się z tym, że i tak wszyscy będziemy smażyć się w piekle. Nieobejrzenie jednej bajeczki nikogo nie zbawi.
Jaka jest maksymalna dawka animacji dla młodego umysłu – o tym musi zadecydować każdy rodzic. Ja tu tylko robię za adwokata diabła i mówię, że jeśli już naprawdę nie chce się Wam grać ze słodkimi diablętami w Monopoly (oskubią Was do zera) ani w szachy (szybko się uczą, dostaniecie łomot), to warto przynajmniej starannie dobrać repertuar na popołudniowy seans. Służę zatem radą, chętnie pomogę wybrać bajeczkę. A co, jeśli nie macie dzieci? Cóż, musicie znaleźć sobie wówczas inną wymówkę do oglądania bajek. Jak ja.
1. Minionki rozrabiają (Despicable Me 2, reż. Pierre Coffin, Chris Renaud, 2013)
Druga część Despicable Me jest w zasadzie chyba nawet lepsza niż pierwsza. Głównie dzięki Minionkom (za każdym razem, kiedy Gru mówi my minions, widzę Blair Waldorf), które są zaiste urocze i pełne… no, wdzięku to może nie mają, ale jest to COŚ. Są pełne czegoś. Jeden krząta się w fartuszku a’la francuska pokojówka, inny wygląda jak Mario w stroju hydraulika. Głośno śpiewają YMCA.
W nowej odsłonie przygód Gru i spółki były superzłoczyńca, który niegdyś buchnął księżyc (po tym, jak oddali go bracia Kaczyńscy), jest intenstywnie swatany przez okoliczne soccer moms. Gru się opiera, ale pojawia się ONA, zakręcona jak Twister, piękna jak poranek, podbijając serca nie tylko Minionków, ale i wesołej czeredki złożonej z trzech nad wyraz cwanych dziewcząt. Wielce niedopasowana para będzie musiała odnaleźć i unieszkodliwić przestępcę, który zamienia żółtych sługusów Gru w fioletowe potwory. Można się pośmiać.
2. Percy Jackson: Morze potworów (Percy Jackson: Sea of Monsters, reż. Thor Freudenthal, 2013)
Odpowiednie dla nieco starszych dzieci – trudno mi określić dokładnie wiek minimalny, bo ostatnio widziałam jak na filmie 13+ było obcinanie głowy maczetą i w ogóle takie tam zabawy z bronią białą. W każdym razie nie ma tu żadnych sprośności, ot, trochę trzymania za rączkę z tego co pamiętam. Maczety są spoko, ale dotykanie i całowanie to wiadomo, po ślubie. A potem będzie szok, że nam wyrosło pokolenie socjopatów, skoro już przed pójściem do gimnazjum dzieci wiedzą, że najszybsza droga do serca kobiety to nożem przez klatkę piersiową.
Ale wracając do filmu: podobnie jak część pierwsza, nie jest to nic specjalnego. Braków tego obrazu nie rekompensuje tęczowa nasza szkapa wynurzająca się z oceanu – bajeczka jest przyjemna i gładka, z kilkoma smaczkami, ale nie zapada w pamięć. Powiedzmy to sobie wprost: Harry Potter to to nie jest, ale ogląda się miło, chociaż to dobry przykład produkcji, która dojrzałego widza może po prostu znudzić. Czy warto? Jeśli Wasze dzieci polubiły pierwszą część serii, ta na pewno też im się spodoba. Wy w tym czasie możecie uwalić się w wannie z jakimś pachnącym olejkiem. Albo pograć na konsoli. Whatever.
3. Lorax (Lorax, reż. Chris Renaud, 2012)
Mój absolutny faworyt. Taki kolorowy! Taki piękny! Taki proekologiczny! Znalazłam w sieci jakieś sapanie, że nudny, że za prosty, że dziecinny, ale wiecie co? Takie bajki robi się dla dzieci, a nie dla Was, stare konie.
Lorax jest prosty, fakt. Nie ma tu głębi jak w filmach Studia Ghibli, moralnych dylematów stawianych przez widzem – jest za to feeria kolorów i celny przekaz, który jest wprost stworzony dla rodziców pragnących wychować swoje potomstwo na małych hippisów. To mądra i ładna bajka o tym, że czasami warto zrobić coś tylko po to, żeby zaimponować dziewczynie, bo dziewczyny mają także mądre zachcianki. A tak serio – kudłaty Lorax uczy, że nie można iść po trupach do celu, że zysk to nie wszystko i że to, co prawdziwe, będzie zawsze lepsze niż plastik. I – oczywiście – że warto rzucić się w pogoń za marzeniami.
4. Zambezia (Adventures in Zambezia, reż. Wayne Thornley, 2012)
Widzieliście Szeregowca Dolota i Rio? Zambezia to mieszkanka tych dwóch produkcji, jednak pozbawiona wyrazistości pierwszej i nie tak efektowna jak druga. Jest ładnie, ofiarnie i walecznie, ale nie ma tego czegoś: minuty mijają, bohaterowie przewijają się przez ekran, niektóre dialogi wywołują lekki półuśmiech…ale to właściwie tyle. Po seansie w głowie zostaje niewiele.
Może poza jednym: członkowie Kabaretu Moralnego Niepokoju użyczyli głosów pojawiającym się w filmie niegodziwym (przynajmniej do czasu) marabutom, co podnosi walory humorystyczne produkcji o 200%. Dla tego teamu warto obejrzeć Zambezię – jeśli się uśmiejecie, to tylko dzięki tym panom. Dzieciom seans też powinien sprawić frajdę.
5. Ostatni Władca Wiatru (The Last Airbender, reż. M. Night Shyamalan, 2010)
Formalnie miał być to chyba film skierowany do istot ludzkich w tym przedziale wiekowym, w którym słodkie diablęta mówią z rozbrajającą powagą mamo, nie jestem dzieckiem. Są wtedy takie urocze. Niestety, film uroczy nie jest – reżyser obiecuje wiele, ale kłamie jak pies, co wyjaśnia się szybko, kiedy zwrócimy uwagę, kto jest autorem tego dzieła: M. Night Shyamalan słynie być może z wielu rzeczy, ale na pewno nie z dobrych obrazów. Małolata może i można tym zająć, pod warunkiem, że małolat jest mało wymagający, ale doprawdy chyba lepiej dać mu jakieś zadanie wymagające myślenia: znalezienie niewidzialnego słonia albo obieranie ziemniaków. Wszystko lepsze niż ta produkcja.
Ostatni Władca Wiatru to film z gatunku „wszystko i nic”, to znaczy, że bezczelnie leci w głupa, że ma wszystko, czego dobre kino potrzebuje, a w rzeczywistości zieje pustką. I w dodatku nudzi. Nieładnie, panie Shyamalan. Chociaż trochę sensu byś pan tu zapodał. Trochę logiki chociaż.
6. Krudowie (The Croods,reż. Chris Sanders, Kirk De Micco, 2013)
Ona jest niestrudzoną poszukiwaczką guza i eksploruje zakazane rejony. Nocą. On dziwnie się ubiera i zachowuje się jak nawiedzony prorok. To logiczne, że są sobie przeznaczeni. Nie ma jednak lekko: jest jeszcze tata, który nadaje się w zasadzie tylko do tego, żeby łupać głową kamienie, mama, która stoi po stronie taty, urocza młodsza siostrzyczka z objawami wścieklizny i cudownie obłąkana babcia, która nie chce umrzeć, cholerna. Jednym słowem, typowa rodzina. Poznajcie Krudów.
Krudowie mają, delikatnie mówiąc, przewalone: prawdopodobnie Scrat z Epoki Lodowcowej znowu coś namieszał, bo ich świat zaczyna się – dosłownie – walić w gruzy. Muszą uciekać, za przewodnika mając nienormalnego młodzieniaszka w – o zgrozo – butach, który za plecami głowy rodziny robi maślane oczy do córki. Córka jest co prawda nieletnia, ale już na pierwszy rzut oka zdatna do rodzenia synów, a udami może kruszyć skały, jak przystało na dobrą jaskiniową kobietę. Nic dziwnego, że ma branie. Jej postać jest wyjątkowo interesująca – Ip i Guy to para nietypowa: on jest mózgiem, a ona mięśniem operacji, aż chciałoby się krzyczeć kobiety na traktory!
Do tej animacji podchodziłam nieufnie, oczekując czegoś skierowanego tylko do młodszego odbiorcy – dobrego, ale mało zabawnego dla dorosłego widza. Niesłusznie – podczas seansu bawiłam się świetnie, a kolorowe, efektowne lokacje dosłownie wbiły mnie w podłogę. Żarty nie schodzą poniżej pewnego poziomu i zapewnią rozrywkę zarówno małoletnim jak i ich opiekunom. Warto.
7. Turbo (Turbo, reż. David Soren, 2013)
Chociaż bajki dla dzieci nie są gatunkiem, od którego oczekujemy niesamowitego zakończenia i zaskoczenia totalnego, to jednak wydaje się, że widz ma prawo spodziewać się przynajmniej pewnej dozy kreatywności. Twórcy Turbo postawili jednak na pewniaka: prostą historię o spełnianiu marzeń za wszelką cenę, niezależnie od przeciwności losu. Mały ślimak Theo aka Turbo postanawia rzucić wyzwanie matce naturze i zostać rajdowcem. Po tym, jak zatankuje do pełna wysokooktanowego paliwa i zacznie świecić na niebiesko, zgłasza się do wyścigu, żeby pędzić po torze ramię w ramię ze swoim idolem, mistrzem kierownicy i nałogowym zwycięzcą. Jak to się skończy? Naprawdę macie wątpliwości?
Podobnie jak w przypadku Zambezii, głównym powodem, dla którego warto zapoznać się z tą pozycją, jest dubbing. W tym przypadku oryginalny, angielski, przez co rodzice – jeśli mają ochotę – powinni sięgnąć po Turbo raczej w innym terminie niż ich pociechy. Cudowny Samuel L. Jackson jako Whiplash i Snoop Dogg jako Smoove Move, dwa wyścigowe ślimaki, podciągają ocenę filmu o oczko. Nie sposób ich zapomnieć.
8. Samoloty (Planes, reż. Klay Hall, 2013)
Twórcy moich ukochanych Aut postanowili poodcinać jeszcze trochę kuponów. Z pierwszego pomysłu wycisnęli dwa świetne filmy (druga część podobała mi się chyba nawet bardziej niż pierwsza) z interesującymi bohaterami, niestety ostatecznie poszli na łatwiznę i postawili na standardową historię z cyklu „od zera do bohatera”. Mamy więc Dusty’ego, mały samolot rolniczy, który zawodowo zajmuje się nawożeniem pól. Śmierdząca sprawa. Dzielny marzyciel nie poddaje się jednak – ćwiczy i ćwiczy, aż zostaje dopuszczony do udziału w wielkim wyścigu, w którym niejeden śmiałek stracił już życie. Jak skończy się ta historia – chyba nikt nie ma wątpliwości. Po drodze Dusty przekona się, gdzie można poznać prawdziwych przyjaciół i jak smakuje zdrada, ale ostatecznie udowodni wszystkim, że to nie lśniący lakier i bajeranckie części decydują o tym, czy można osiągnąć sukces, być najlepszym. Bo najlepsi mają po prostu wielkie serca i niezłomnego ducha. Piękne. I jakże wzruszające.
Szkoda, że to wszystko już było – powyższy Turbo jest wariacją dokładnie tej samej opowieści. Garść smaczków, udanych gagów i sympatyczny bohaterowie to za mało, żeby rozważać zakup płyty DVD. Kilka lat temu podobne kontynuacje trafiały od razu na VHS – dzisiaj wchodzą na ekrany kin. Trudno powiedzieć, dlaczego. Można obejrzeć, ale nie spodziewajcie się fajerwerków.
9. Odlot (Up, reż. Pete Docter, Bob Peterson, 2009)
Po smutnym początku otwiera się nowy rozdział: Odlot to chwytająca za gardło opowieść o obietnicy, spełnianiu marzeń, miłości, poświęceniu i szukaniu zagubionego sensu życia. Spotkałam się z głosami twierdzącymi, że to nie film dla dzieci, że za poważny, że smutny i zastanawiam się, dlaczego nikt się nie przejmował moim pokoleniem, kiedy dzieci płakały na widok umierającego Mufasy. Nie widzę jakoś, żeby wywarło to niezatarte piętno na kimkolwiek i zrujnowało mu dorosłe życie, więc nie sądzę też, żeby Odlot był pod jakimkolwiek względem niestosowny lub zbyt trudny. Na pewno jednak warto znaleźć chwilę i obejrzeć go – jeśli do tej pory tego jakimś cudem nie zrobiliście – całą rodziną. Bo to dobre i mądre, ciepłe i poruszające, a przy tym naprawdę ładne. Spróbujcie wygospodarować te 1,5 godziny i jeśli chcecie obejrzeć z dziećmi tylko jedną bajkę, zastanówcie się, czy nie powinna to być właśnie ta.
10. Uniwersytet potworny(Monsters University, reż. Dan Scanlon, 2013)
Jeśli nie zgodzicie się ze mną, że była to najlepsza zeszłoroczna animacja dla dzieci, to chyba będziemy się na siebie gniewać. Bo była. Tutaj znajdziecie moją pełną recenzję. MUSICIE to obejrzeć. Znaczy, dzieci Wasze muszą.
Jeszcze Wam mało? Zajrzyjcie tutaj.
(grafika: Odlot, Turbo, Samoloty, Ostatni Władca Wiatru, Lorax, Uniwersytet Potworny, Percy Jackson: Morze Potworów, Krudowie, Zambezia, Minionki rozrabiają)