Szorty kulturalne vol. 22, czyli kto się boi duchów?
Ci z Was, którzy czytaja moje mądrości za dychę od dłuższego czasu wiedzą zapewne, że jestem fanką horrorów. Dobrych horrorów. W praktyce oznacza to po prostu, że moja kolekcja jest skromniejsza nawet niż zbiory tych, którzy uwielbiają dobre komedie romantyczne, a powiedzmy sobie szczerze, że oni naprawdę nie mają lekko. Pisałam jakiś czas temu o tym, co drażni mnie w kinie grozy i to powinno przybliżyć Wam mój stosunek do gatunku. Bo mam naprawdę niewielkie oczekiwania: chcę po prostu się bać. Czy to tak wiele? Okazuje się, że chyba tak, bo włosy stanęły mi dęba podczas dosłownie kilku seansów w życiu. To kiepski wynik. Zwłaszcza, kiedy wezmę pod uwagę, że "horrory, których nie oglądałam" zaczynają się dopiero na 27. stronie kategorii na Filmwebie. Nie jest dobrze.
W dzisiejszym odcinku szortów kulturalnych (tęskniliście?) serdecznie Wam coś odradzę. Doradzać będę mniej. Enjoy.
1. The Haunting in Connecticut 2: Ghosts of Georgia (reż. Tom Elkins, 2013)
Piersza część tego nieporozumienia nosiła jakże adekwatny tytuł Udręczeni, co świetnie wpisuje się w staropolską tradycję Nadawania Filmom Tytułów Z Dupy, chociaż w tym konkretnym przypadku rodzina była przynajmniej naprawdę udręczona. Podobnie jak widz. Udręczeni (vol. 1) to film tak wybitny i zapadający w pamięć, że 4 lata po obejrzeniu (tak mi podpowiada Filmweb) nie jestem w stanie powiedzieć, o co w nim – nawet z grubsza – chodziło. Musiał jednak wzbudzić we mnie niesamowicie intensywne emocje, które oceniłam na całe 3. Na 10 możliwych.
Swoją drogą uwielbiam filmy oparte na "prawdziwych historiach". Nie to, żebym nie wierzyła w zaświaty, bo kimże ja jestem, żeby mówić, że to bujda, sądzę po prostu, że niewiele jest problemów, których nie mogą rozwiązać Prozac i inne środki w tych małych szklanych buteleczkach. I wiem też, chociaż nie z autopsji, że jak się bierze za często kwas, to również się dzieją różne niesamowite rzeczy z percepcją. Znajomy kiedyś widział słonia na przykład. Różowego. To był najgorszy flashback jest życia, tak sądzę, bo słoń stał zaparkowany na poboczu Marszałkowskiej w Warszawie, co wydawało się mocno odrealnione.
Ale powróćmy do filmu. Opiszę go Wam bardzo krótko: jest denny. Może nie aż tak denny, jak część pierwsza, bo w tej odsłonie serii przynajmniej nikt z nikogo nie ściąga kołdry i całość wychodzi nieco poza konwencję nawiedzonego domu, niestety – idzie w złym kierunku i zamiast ku Zaskakującemu Rozwiązaniu Fabularnemu pędzi na oślep ku Mistycznemu Banałowi dla Kretynów. Ot, klasyczne amerykańskie kino grozy: rodzina gania się jak szalona najpierw po domu, potem po klimatycznym zagajniku obok tegoż, mamy parę niezłych kadrów, sceny podświetlania twarzy latarką od dołu (so scary) i od cholery wyznań o rodzicielskiej miłości. Poziom absurdu level: USA. Gorąco nie polecam.
2. Istnienie (Haunter, reż. Vincenzo Natali, 2013)
Spuśćmy już zasłonę milczenia nad tytułem i nie kopmy leżącego. Zresztą, Istnienie nie leży wcale tak jednoznacznie: to wciąż film, o którym mówić może i nie warto, ale nie jest też koronnym przykładem na lecącą na łeb na szyję kondycję amerykańskiego kina grozy. Ot, taki średniaczek: nastoletnia Lisa (Abigail Breslin – podkreślam, bo to to samo dziewczę, które grało Olive w Małej Miss, filmie pod każdym względem genialnym) tkwi w czasoprzestrzennej pętli, której nie zauważa jej rodzina. Codziennie od nowa przeżywa dzień swoich urodzin, nie może opuścić domu i jako jedyna ma świadomość tego, że umarła. Problem w tym, że nie ma pojęcia jak i kiedy. Próbując rozwiązać zagadkę, napotyka na swojej drodze ZUO. Takie prawdziwe. Z samych wielkich liter. Mroczna zagadka, którą Lisa usiłuje rozwikłać, odkryje przed nią szokujące fakty na temat rodziców i sprawi, że życie po życiu zmieni się na zawsze. Wiecie, taki standard.
Istnienie ma pomysł i jest to nawet pomysł do pewnego momentu konsekwentnie realizowany. Niestety, im dalej w las, tym więcej bełkotu, a mniej faktów, bohaterka miota się jak nienormalna po chałupie i chwyta się brzytwy, a widownia wymierza raz za razem kolejny facepalm. Szczątkowy klimat zostaje na placu boju sam i próbuje bronić honoru filmu, ale niewiele może zdziałać, gdy logika, konsekwencja i ostatecznie także scenariusz dyskretnie robią flaszkę za kulisami. Koniec końców nie jest tak źle, jak być mogło, ale nie jest też na tyle dobrze, żeby podczas oglądania powstrzymać wyrywające się z piersi WTF. Można obejrzeć – pod warunkiem, że pod ręką jest wystarczająco wiele alkoholu, żeby zatrzeć granicę między absurdem i realizmem.
3. Szepty (The Awakening, reż. Nick Murphy, 2011)
Straszne to nie jest w ogóle, ale za to po brytyjsku klimatyczne, co sprawia, że seans staje się naprawdę niezlą propozycja na długie, deszczowe popołudnie. Jeśli w dodatku jesteście fanami urody Rebeki Hall, jest to film dla Was.
Nasza smukła i bardzo angielska bohaterka zajmuje się zawodowo demaskowaniem oszustów żerujących na ludzkiej naiwności i obiecujących nawiązanie kontaktu ze zmarłymi dziadkami. Rozwiewa wątpliwości, śmieje się w twarz poltergeistom, zrywa duchom z głów prześcieradła. Jednym słowem równa babka i do tego pierońsko wyemancypowana, logiczny umysł i świetne nogi, czegóż można chcieć więcej od kobiety sukcesu. Florence, gdyż takie właśnie wdzięczne imię nosi bohaterka, zostaje jednak skonfrontowana z przerażającą prawdą: być może te głupie zabobony wcale nie są aż tak zabobonne? Być może w urokliwym, acz nieco posępnym internacie dla chłopców naprawdę coś straszy?
Fabuła nie rzuca być może na kolana oryginalnością, ale trzyma sie kupy. Rozwija się bez pośpiechu, ale konsekwentnie, pozwalając widzowi przyglądać się, jak pewność siebie i niezachwiana wiara w naukę bohaterki spektakularnie walą się w gruzy. Podłogi trzeszczą, światło świec pełznie po ścianach, wydobywając z mroku niesamowite kształty, a stylowe kiecki i biale giezła dodają naszej feministce +100 do charyzmy. Do seksapilu też, zwłaszcza, że jest to seksapil brytyjski, w nieco wyniosłym stylu "patrz, ale nie dotykaj". Jednym słowem: mamy klimat. I jest to klimat wystarczająco klimatyczny, żeby poczuć dreszcz przebiegający truchtem po plecach, nawet jeżeli seans nie daje żadnego pretekstu, żeby wskoczyć siedzącemu obok mężczyźnie na kolana.
Tak jakby do tego potrzebny był pretekst.
Swoją drogą, jakiego ja mam pecha do mężczyzn – albo już na starcie deklarują, że "boją się oglądać horrory" albo później, w trakcie seansu, całą swoją postawą sugerują, żeby ich potrzymać za rączkę. Nie ma lekko.
Jeśli nie lubicie w kinie grozy przemocy, krwi, epatowania flakami i stanów przedzawałowych, które wynikają z nagłych wrzasków ducha wybiegającego zza rogu, a tęsknicie za klimatem Innych (kozacki film), sięgnijcie po Szepty. Zakończenie nie powinno Was rozczarować.
4. Carrie (reż. Brian de Palma, 1976) / (reż. Kimberly Peirce, 2013)
Stara Carrie miała to coś. Kiedy ostatnio sprawdzałam, nazywało się to klimat i właśnie tego oczekuję od horroru. Nie mogę powiedzieć, żebym bała sie jak cholera (a chciałabym), ale zarówno córka jak i matka są tu opowiednio szurnięte i wiarygodne w swojej dziwności. Zwłaszcza matka.
Fabułę zapewne wszyscy znacie, ale przypomnijmy sobie fakty: Carrie jest córką religijnej fanatyczki, która (o matce mówię) czeka niecierpliwie na dies irae i na myśl o sąsiadach smażących się w piekle aż przebiera nogami. W szkole zahukana dziewica nie ma lekko, po pierwsze dlatego, że jest zahukana, po drugie dlatego, że jest dziewicą. Gdyby akcja miała miejsce w Teksasie, to kto wie – może byłaby przewodniczącą klasy, ale rzecz dzieje się w miasteczku Chamberlain, a Google sugeruje, że to gdzieś w Południowej Dakocie, więc zapinanie się pod szyję i karne oczekiwanie na gniew boży nie dają chyba punktów do charyzmy. Radosne pacholęta uszczęszczające z bohaterką do szkoły postanawiają upokorzyć ją na balu maturalnym, tzw. prom (skrót od promenade), który – jak wszyscy wiemy z kina amerykańskiego – jest drugim najważniejszym wydarzeniem w życiu prawdziwej amerykańskiej dziewczny, zaraz po rujnujacym rodzinny budżet weselu i tańcu z tatusiem na tymże. Nie będzie chyba przesadnie wielkim spoilerem (uspokójcie się, kurde, ten film ma prawie 40 lat, a książka jest jeszcze starsza) jeśli zdradzę, że nasza urocza psychokinetka (zapomniałam wspomnieć, Carrie ma wiele talentów; szyje także pięknie) pozwala, żeby emocje wzięły górę i w efekcie całe to słodziachne przyjęcie kończy się krwawą rzeźnią.
Świadomość tego, jak kończy się film nie sprawia wcale, że seans staje się mniej przyjemny. Wręcz przeciwnie – można skupić sie na dynamice relacji pomiędzy matką i córką bez szkody, nie gubiąc po drodze tropów. Od początku wiemy, że rozpuszczone małolaty zostaną ukarane, a i mama zobaczy, że są granice, których przekraczać nie wolno. Przy tym wszystkim naprawdę empatyzujemy z Carrie – chcemy, żeby wybiła to zawszone miasto co do nogi i żeby nikt nie mógł jej więcej krzywdzić i zastraszać. Jeśli wyciąć z tego nadnaturalne moce, pozostaje nam piękny obrazek inicjacyjny, w którym młoda dziewczyna staje się kobietą. Obmyta w krwi Carrie odradza się i przejmuje kontrolę, zaczyna panować nad swoją mocą i nie tłamsi jej w sobie w obawie, aby nikogo nie skrzywdzić. Nigdy więcej nie pozwoli, żeby ktoś ją poniżył.
W nowej wersji Carrie wszystko to, co sprawiało, że tę poprzednią dało się oglądać… cóż, tutaj już tego nie ma. Chociaż Julianne Moore nie zawodzi, nie wytrzymuje porównania ze swoją poprzedniczką, a Chloë Grace Moretz w ogóle w żadnym – jak dla mnie – filmie jeszcze się nie popisała. Tutaj jest troszeczkę nieznośna i pretensjonalna, co postaci Carrie nie robi dobrze. Próbuje być trochę bardziej niezależna i zbuntowana, jak przystało na współczesną nastolatkę, ale jedyne, co jej wychodzi, to bycie bardziej histeryczną. I głośniejszą.
Podczas seansu można odnieść wrażenie, że pani pani reżyser totalnie nie kuma koncepcji tej książki. Nie zauważa na przykład tego, że obecne w oryginale przerysowanie i przesada były zamierzone, a nie wyszły gdzieś po drodze przypadkiem, bo na stanie był nadmiar świńskiej krwi. Tego po prostu nie ogląda się dobrze: sztuczność aż razi i ani przez chwilę nie wierzymy w szczerość emocji duetu Moretz – Moore. Można obejrzeć, jeśli kogoś jakimś cudem ominęła świetna wersja z 1976 roku. Ale pojawia się pytanie: po co, skoro tamta jest wciąż dostępna i w każdej chwili można się z nią zapoznać?
5. Dom bardzo nawiedzony (A Haunted House, reż. Michael Tiddes, 2013)
Straszny film był, powiedzy to sobie bez wstydu, zabawny. Przynajmniej do pewnego momentu – tę granicę musicie postawić sobie już sami. Jako fanka serii wyznaczyłam ją tak naprawdę dopiero na ostatniej jej odsłonie, chociaż za duet Lohan – Sheen wciąż biję dyskretne brawo, bo to bardzo udany, chociaż nieco hermetyczny żart.
Dom bardzo nawiedzony śmieszny nie jest. Umieszczam go w tym zestawieniu ze względu na tematykę, zakładając, że trochę śmiechu nikomu nie zaszkodzi, nawet jeśli jest to śmiech przez łzy. Sami rozumiecie: to wiekopomne dzieło jest przede wszystkim parodią Paranormal Activity, a oryginał sam w sobie jest już tak zabawny i rozbrajająco głupi, że nie ma sensu bardziej go ośmieszać. Umówmy się zatem, że Dom... to wyjątkowo niskiej jakości popłuczyny po Strasznym filmie okraszone szczyptą czarnego poczucia humoru z blokowiska i żartami fekalnymi. Jeśli reprezentujecie grupę pryszczatych 13-latków w spodniach z krokiem w kolanach, być może nawet się pośmiejecie. Jeśli nie należycie do tej grupy, a śmiejecie się mimo to, zaprawdę powiadam: zmieńcie dealera.