Szorty kulturalne #32: niespodzianki i rozczarowania na 16. MFF Nowe Horyzonty
Podczas tegorocznej edycji Nowych Horyzontów obejrzałam sporo filmów, które do kin wchodzą dopiero teraz lub nawet za kilka miesięcy. Przyjrzyjcie im się - na pewno znajdziecie coś dla siebie!
15. Komuna (Kollektivet, reż. Thomas Vinterberg, 2016) – 4/10
Film wchodzi w styczniu do polskich kin, a zatem: strzeżcie się. Twórca głośnego „Polowania” zawodzi tym razem spektakularnie, rozmieniając się na drobne w efekciarskim obrazku o zgubnych konsekwencjach idiotycznych decyzji podejmowanych w ramach kryzysu wieku średniego.
„Komuna” już od pierwszych scen rozpaczliwie stara się, żeby widz ją pokochał: wyborna muzyka, ładne zdjęcia, stroje „z epoki” i miękki filtr w stylu vintage teoretycznie powinny wystarczyć, żeby przenieść się automatycznie na tęczy nostalgii w samo centrum opowieści. Niestety, nie wystarczają – efektem jest groteskowy potworek, którego reżyser nie może się za bardzo zdecydować, o co mu właściwie chodzi i co chciałby przekazać, z braku laku popada więc w mnożenie banałów i odbieranie swoim bohaterom resztek inteligencji i prawdopodobieństwa charakterologicznego.
Próżno szukać tu bowiem kogoś o zdrowym rozsądku. Historia zaczyna się od zaskakująco naiwnej decyzji Anny i Erika o założeniu komuny i to samo nie byłoby nawet problemem, gdyby nie fakt, że Vinterberg próbuje zamieść pod dywan powody, dla których jego bohaterowie odklejają się od rzeczywistości. Starzejąca się prezenterka telewizyjna tęskni za czasami szalonej młodości i postanawia samej sobie udowodnić, że po 40stce też jest jakieś życie; czyni to z entuzjamem i, co gorsza, także rozwagą nastolatki, zapominając po drodze, że prawdziwą nastolatkę ma przecież na wychowaniu. Vinterberg dwoi się i troi, żeby stworzyć iluzję miłości i nieudolnie brnie w bajkę o wolności od społecznych konwenansów, efekt jego starań jest jednak żałosny: „Komuna” nie może zdecydować się, czy ma potępiać, czy też może gloryfikować, zgrzyta więc na każdym kroku i wypacza sensy, niepotrzebnie rozgrzesza bohaterów tam, gdzie nie potrzeba żadnego odautorskiego komentarza. Koniec końców staje się przede wszystkim opowieścią o grupie podstarzałych wannabe hippisów, których nieodpowiedzialność sugeruje, że ktoś naprawdę powinien wkroczyć tu ze kwestiami o ograniczeniu władzy rodzicielskiej. Chociaż nikt nie mówi tego wprost, spod tego pachnącego sztucznością obrazka przebija znana nie od dziś prawda: kontestacja jest zawsze głosem społecznie uprzywilejowanych i jako taka realizuje raczej utopijne tęsknoty ostentacyjnie znudzonych dobrobytem niż odwołuje się do rzeczywistej wolności. Wniosek? Być może dzieci kwiaty nie powinny się rozmnażać, skoro nie były w stanie stwierdzić u siebie uprzednio obecności mózgu.