Szorty kulturalne #37: Oscary 2017 – przegląd filmów vol. 3
Z roku na rok robię się naprawdę coraz bardziej pretensjonalna i ukoronowaniem tej tendencji jest fakt, że nawet z tym nie walczę: elitaryzacja kultury nie przeszkadza mi w najmniejszym stopniu, w pełni akceptuję podział na formy i dzieła lepszego i gorszego sortu. Sama umieszczam się gdzieś pośrodku, bo chociaż po kino masowe i popularne książki sięgam głównie ze złośliwości, to do już do teatru mnie jakoś specjalnie nie ciągnie. Nie to nawet, że nie lubię – po prostu nie czuję potrzeby.
Co innego opera czy balet, chociaż i tam i w budynku filharmonii nie byłam już od dłuższego czasu. Może dlatego, że te formy obcowania z cywilizacją wymagają jednak wyjścia z domu, a od wielu miesięcy szczytem moich psychicznych możliwości jest wyprawa do spożywczaka po chleb i jajka. A i to tylko wtedy, gdy nie mogę zamówić kuriera z Tesco.
Piszę o tym przede wszystkim w kontekście jednego z poniższych filmów, który zebrał w wielu miejscach opinie tak entuzjastyczne, jakby chodziło o skończone arcydzieło. Cóż, polemizowałabym.
1. Nowy początek (Arrival, reż. Denis Villeneuve, 2016) – 7/10
Nie będę się spierać z tym, że „Nowy początek” to dobry film. Jest dobry. Ale kiedy czytam komentarze na jego temat w sieci i słucham znajomych, którzy przedstawiają ten seans jak doświadczenie co najmniej katartyczne i robią z tego filmu jakieś wiekopomne dzieło, które daje do myślenia, inspiruje i wstrząsa posadami ludzkiego jestestwa, to… nie. No po prostu nie. To bardzo sprawne i porządnie zrealizowane kino z dobrym klimatem i fantastycznymi efektami specjalnymi, które nie odmawia sobie jednak sadzenia coelhizmów i pozowania na wielkie mądrości kosmiczne. Umówmy się – to nie jest ambitne fantasy i do zrozumienia go naprawdę nie trzeba mieć ponadprzeciętnie wysokiej inteligencji ani wyrobionego filmowego gustu. Problem leży w czymś innym: w zalewie przygłupiastych bzdur typu „Transformersów”, „Pacific Rim” i innych „Avatarów” filmy pokroju „Nowego początku” czy „Interstellar” urastają w oczach wielu do arcydzieł. Tymczasem od filozoficznego dylematu „Blade Runnera” (tutaj mogę nieco przesadzać z entuzjazmem, bo na moją opinię wpływa lektura Dicka i z miłości do książki mogę niechcący zawyżać ocenę filmu) czy „Ghost in the Shell”, „2001: Odysei kosmicznej” czy psychologicznego ciężaru „Moon” dzieli je wciąż przepaść.
Powiecie być może, że to nie fair, bo przecież porównuję filmy o Obcych i Kontakcie do kompletnie innej problematyki. Racja. Dowcip polega jednak na tym, że ja naprawdę sporo czytam i ogromna część tego, po co sięgam, to hard sci-fi. I wiecie, jakoś tak niesposobna docenić „Diunę” Lyncha, jak się ma świadomość, w jakim stopniu jest ona wykastrowana ze wszystkich możliwych sensów obecnych w książce i przerobiona na oniryczną przygodówkę na pustyni. Kiedy przypominam sobie, jak wstrząsnęły mną „Ślepowidzenie” Wattsa, „2312” Robinsona czy „Ambasadoria” Mieville’a, nie jest w stanie nazwać „Nowego początku” dziełem ambitnym, bo jest po prostu banalnie prosty.
Nie mówcie, proszę, że nie powinnam oczekiwać od filmu tyle, co od książki, bo to bzdura – widziałam wiele filmów dorównujących klasą arcydziełom literatury, które zostawiały mnie roztrzęsioną i w stanie emocjonalnego rozbicia. Chyba tego właśnie oczekiwałam od „Nowego początku” – szoku, a przynajmniej zaskoczenia, oryginalnego pomysłu, napięcia. Dostałam tylko część tych rzeczy: chociaż wizualnie film jest niezaprzeczalnie arcydziełem i nigdy chyba nie widziałam w kinie jeszcze tak pięknych Obcych i tak cudownego Języka, chociaż klimat jest tu jak się patrzy i łatwo dać się ponieść temu kameralnemu, intymnemu wręcz nastrojowi, to nie mogę się pozbyć wrażenia, że dwa-trzy celne pytania sprawiają, że cała ta śliczna koncepcja wali się na pysk w smutny sposób.
„Arrival” wymaga od widza przyjęcia bardzo wielu umowności – trudno mówić o nich bez zdradzania tego, co wyjaśnia się dopiero w finale, dość powiedzieć, że pamięć głównej bohaterki działa w zaiste fascynujący sposób i jej wspomnienia świadczą o tym, że chyba ani nie posiada w domu lustra ani w życiu nie odbyła ani jednej rozmowy z drugim człowiekiem, która miałaby dotyczyć jej osobistego życia.
Film cierpi ponadto na grzech, który dotyczy kina sci-fi w ogóle – chociaż pojawiają się tam wyraźne wpływy konkretnych koncepcji naukowych, w tym wypadku z zakresu lingwistyki, to Villeneuve decyduje się na linię najmniejszego oporu i odpowiedzi wyskakujące jak diabełek z pudełka. Wyjaśnienia te, które zwyczajowo pojawiają się w hard sci-fi jako element w zasadzie niezbędny opowieści, w kinie pomijane są milczeniem i wpychane stopą do schowka na szczotki, prawdopodobnie dlatego, żeby widz – traktowany tradycyjnie jak ostatni przygłup – przypadkiem się nie spocił z myślenia. Niestety, powiedzmy to sobie wprost: „ambitne” to nie jest synonim „dla wszystkich” i jak się chce robić kino, które się spodoba wszystkim, to nie może być ono za mądre i za trudne. Villeneuve całkiem sprytnie postawił na drogę środka: zrobił film na tyle prosty, żeby nie trzeba było się wysilać, a z drugiej strony na tyle skomplikowany, że nikt nie poczuł, że się obraża jego inteligencję.
Efektem jest film dobry i poprawny, chociaż na pewno nie rewolucyjny dla gatunku. O ile ktoś nie oczekuje naparzających się mechów i potworów z innych wymiarów z wielkimi mackami oraz heheszkowych ripost, seans dostarcza sporo przyjemności i odpręża, dając przy okazji mile łechcące ego poczucie obcowania z jakąś światłą myślą. Nie dajcie się jednak zwieść: mądrości tu mniej więcej tyle co w „Incepcji” i niewiele więcej niż w „Atlasie chmur” – jeśli chcecie zobaczyć, jak wygląda naprawdę śmiała koncepcja Języka i Obcych, przeczytajcie lepiej wspomniane „Ślepowidzenie” albo „Ambasadorię”.
Zabieram się właśnie za „Historię twojego życia” Teda Chianga, żeby zobaczyć, co Villeneuve zdecydował się uprościć i wyłożyć łopatą. Bo to, że wyłożył, to widzę i bez czytania. Ogólnie jednak, Denis, szacunek – pięknie zagrałeś na ludzkiej potrzebie czucia się mądrzejszym niż się jest: to trochę tak, jakbyś rzucił dorosłemu człowiekowi takie drewniane pudełko z otworkami i dopasowanymi do tych otworków klockami i powiedział, że tylko 1 osoba na 100 potrafi rozwiązać tę jakże trudną łamigłówkę. Tak że brawo.
Film będzie najprawdopodobniej wielkim przegranym tegorocznej gali oscarowej: chociaż fani widzieliby go chętnie z całym naręczem statuetek, to realnie może powalczyć co najwyżej w kategoriach związanych z dźwiękiem, a ja osobiście modlę się, żeby nikomu nie wpadło do głowy nagranie „Nowego początku” za scenariusz adaptowany. To w zasadzie nieco smutne – chociaż ten tytuł to najlepszy film sci-fi od lat, to wpadł w ubiegłym roku między taką konkurencję, że nie pojawił się na większości zestawień najlepszych filmów publikowanych na portalach, które mają świadomość istnienia kina europejskiego i niszowego.
Chociaż „Nowy początek” to film-oszust, to przyznaję bez niechęci, że dałam mu się zbajerować, trochę jak na randce z przystojnym i zabawnym chłopakiem, któremu się nieco myli Bierut z Bułhakowem. Villeneuve nie ucieka od schematów, uproszczeń i naiwności, ale na tle współczesnego kina sci-fi wypada – o ironio – tak wdzięcznie, że chcąc nie chcąc, daję mu kredyt zaufania odnośnie „Diuny” i „Blade Runnera”. Ta pierwsza może mu się nawet udać, ostatecznie „Diuna” to nie jest jakaś przesadnie trudna proza. W przypadku „Blade Runnera” poprzestanę na ostrożnych nadziejach, że nie będzie to żenujące.
2. „Vaiana: Skarb oceanu” (Moana, reż. Ron Clemeth, John Musker, 2016) – 7/10
Disney walczy w tym roku o Oscara za najlepszą animację aż dwoma tytułami: chociaż przedwczoraj jasno określiłam, po czyjej stronie jest moja sympatia, to zaznaczę może od razu, że „Vaianę” obejrzałam z ogromną przyjemnością i to trzy razy. Czegóż tu nie lubić? To śliczna, kolorowa i niegłupia bajka z przesympatycznymi bohaterami i wspaniałymi piosenkami. Nic tylko kochać.
Chociaż mam szczerą nadzieję, że w kategorii animacji „Vaiana” jednak przegra – jak przystało na najsłabszy film z całej piątki – to jeśli dostanie Oscara za najlepszą piosenkę, nie będę protestować. Ta jest naprawdę piękna i wpada w ucho: o samej bajce za rok nie będziemy już pamiętać, ale te kawałki mają szansę zagościć w niejednym domu i trafić do disneyowskiej klasyki. Może za parę lat nasz dzieci będą je nucić tak samo, jak my nucimy melodie z „Króla lwa” i „Pocahontas”?
Nie chcę analizować tutaj tego, czy środowisko, w którym wychowuje się bohaterka filmu, jest zgodne z kulturowym prawdopodobieństwem (no nie za bardzo) i czy mity, o których mowa w bajce, mają coś wspólnego z tymi, które naprawdę funkcjonują w tamtych zakątkach świata (no tak średnio na jeża). Nie w tym rzecz: mowa w końcu o bajce skierowanej do małego widza, który być może dzięki tej animacji zainteresuje się w przyszłości tematem na tyle, żeby zbadać temat na serio. W moim wypadku to podziałało – w dużej mierze to mity greckie w wersji „dla dzieci”, które kupili mi rodzice na początku podstawówki, przez wiele lat nakręcały moje zainteresowanie religiami całego świata i sprawiły, że wylądowałam na religioznawstwie.
W „Vaianie” ważne jest coś innego: podobnie jak w „Zwierzogrodzie” urzeka mnie brak wątku romantycznego , ba – brak nawet rozmów na ten temat. Córka wodza, co ważne, ma zostać tutaj nie żoną kolejnego wodza, ale wodzą per se. Czy można sobie wyobrazić lepsze przesłanie do milionów małych dziewczynek na całym świecie? Chociaż wydaje się, że bohaterka mogłaby zaprzyjaźnić się z Meridą, jest w kompletnie innej sytuacji wyjściowej: nie walczy bowiem ze swoim przeznaczeniem czy sztywnymi regułami dookoła, a „jedynie” chce przeforsować własną wizję przywództwa i opieki nad swoim ludem. Trochę w sumie jak Pocahontas, co nie?
Do naprawdę fajnej bohaterki dochodzi proekologiczny wydźwięk całej historii o plemieniu żyjącym w zgodzie z naturą i księżniczce, która wyrusza, żeby przywrócić zachwianą w świecie równowagę. Zwraca uwagę – co ważne – brak czarnych charakterów: celem jest nie pokonać Złego, ale przezwyciężyć słabość w samym sobie, naprawić własne i cudze błędy, prosić o wybaczenie i otrzymać drugą szansę. To ładne i edukacyjne – „Vaiana” uczy, że zło w świecie niekoniecznie musi być efektem jednoznacznie złych intencji i kara za wyrządzoną krzywdę nie zawsze jest koniecznością.
Mądrość i moc przekazywane są tutaj – co znamienne – z kobiety na kobietę. Strażniczką wiedzy i inspiratorką działań jest babcia, matka wyposaża córkę na drogę i wspiera ją w tajemnicy przed ojcem, młoda dziewczyna wyrusza w drogę, a na jej końcu spotyka żeńskie bóstwo. Mężczyźni reprezentują tutaj przede wszystkim mięśnie i techniczne umiejętności – jak udowadnia jednak pojętna nastolatka, te umiejętności to nie jest rocket science i każda dziewczynka może nauczyć się żeglować. I przy okazji nie musi się wcale zakochiwać. Jeśli jednak chcecie zejść jeszcze głębiej, „Vaiana” pięknie dzieli prezentowany świat na opozycje binarne, mocno osadzone w badaniach etnologicznych kultur całego świata: kobieta to wiedza tajemna i ukryta, przyroda, jaskinia, woda i wilgoć, księżyc, gwiazdy i noc (Vaiana odkrywa zagadkę i wyrusza w podróż właśnie nocą), a przede wszystkim – natura, przyroda i przynależna do niej zmiana. Mężczyzna reprezentuje kulturę: rozwój techniczny, wiedzę praktyczną i techniczną, walkę, siłę, góry, słoneczny dzień, świat cywilizacji i swojego rodzaju statyczność, na wzór kamienia opływanego przez wartki strumień.
Na poziomie symbolicznym to właśnie dlatego ojciec Vaiany boi się oceanu, a Maui jest skonfliktowany z siłami przyrody. Żeby przywrócić równowagę, potrzebna jest energia kobieca: Vaiana. Prawdopodobnie wiecie, dlaczego imię tej bohaterki zostało zmienione w Europie (jeśli nie to sprawdźcie, kim jest Moana Pozzi i co to jest trademark), ale być może nie zdajecie sobie sprawy, że „moana” oznacza w wielu językach polinezyjskich „morze” lub „ocean”, a „vaiana” znaczy w tahitańskim „źródło wody bijące w jaskini”. Te zmiany są dość istotne: pomijając już nawet fakt, że imię Vaiana geograficznie mocniej osadza bohaterkę w określonym miejscu, to jeszcze jej nazwisko wg Disneya brzmi Waialiki, czyli dubluje się przedrostek „vai” / „wai” oznaczający po prostu wodę. W sumie to najsprytniej wybrnęli z tego Włosi, nazywając tę postać Oceanią. I cześć, i po kłopocie. Tylko brzmi jakby mniej fancy.
To właśnie motywy okołoromantyczne sprawiają, że jestem mocno zdystansowana wobec „Zaplątanych” i „Krainy lodu” – chociaż są krokiem milowym w mentalności twórców bajek Disneya, to wciąż ustawiają życiowe priorytety w sposób, który nie do końca mi odpowiada. A mam w dodatku wrażenie, że za jakiś czas na ekrany wjedzie „Kraina lodu 2”, w której Elsa pozna mężczyznę swoich snów i zapewne będzie musiała uratować mu życie, żeby stworzyć iluzję kobiecej siły i niezależności. Co prawda niektórzy łudzą się, że ich ulubiona księżniczka Disneya będzie miała dziewczynę, a nie chłopaka, jednak let’s be serious – wytwórnia poszła z duchem czasu, ale bez przesady. Księżniczka-lesbijka? Co następne – gruba księżniczka? A może jeszcze brzydka? Albo stara? Księżniczka na wózku inwalidzkim? Nie oszukujcie się, Disney to nie jest siedlisko postępowych idei społecznych ani feminizmu, wytwórni nie zależy na tym, żeby promować równość społeczną, tylko żeby sprzedać jak najwięcej zabawek. Już nawet lalka Barbie jest bardziej wyemancypowana. Dla bohaterki Disneya szczytem możliwości pozostaje to, że może sobie sama wybrać chłopaka i pracę, a nawet osiągnąć w tej pracy pewnego rodzaju sukces. Oczywiście pod warunkiem, że jest ładna, wąska w talii i umie śpiewać.
Film jednak zdecydowanie warto obejrzeć, zwłaszcza w towarzystwie dzieci – jeśli żadnych nie macie, to możecie pożyczyć. Ucieszą się i docenią zapewne przyjemny humor oraz prześliczne kadry nasycone kolorami, które sprawiają, że człowiek ma ochotę jebnąć tym wszystkim i uciec na Hawaje. Ja już zdążyłam sprawdzić, czy stać mnie na bilet lotniczy.
Nie stać mnie.
3. Doktor Strange (Doctor Strange, reż. Scott Derrickson, 2016) – 6/10
Naprawdę doceniam konsekwencję, z jaką robi się kolejne filmy Marvela, zachowując cały czas ten sam poziom przaśnych żartów i plastiku. Derrickson tym razem jednak zaimponował mi wyjątkowo mocno, bo to jest swojego rodzaju talent, żeby mieć na planie Cumberbatcha, Mikkelsena i Tildę Swinton i mimo to zrobić film, który o wiele lepiej się ogląda po paru głębszych, bo na trzeźwo to trochę nuda.
„Doktor Strange”, co do którego miałam naprawdę ogromne oczekiwania, zawodzi: liczyłam na to, że to będzie najlepszy film sygnowany Marvelem, tymczasem jest mniej więcej tak sam jak pozostałe, a nawet słabszy ze względu na dość przeciętne aktorstwo i potwornie infantylną fabułę. Broni się jedynie wypasionymi efektami specjalnymi i chociaż moje serce jest w tym roku z „Księgą dżungli”, to bedę klaskać, jeśli statuetka trafi tutaj.
Przyznaję, że lubię sobie czasami odpalić takie kino, zwłaszcza wtedy, gdy sprzątam w pokoju i oglądam tylko jednym okiem. Dwoma naprawdę nie warto: chociaż sceny kopania i ucieczek są efektowne, żeby nie powiedzieć efekciarskie, to całość po prostu nudzi, zwłaszcza że wiadomo od pierwszej sceny, jak się to wszystko kończy. Marvel jak zawsze nie wymaga aktywowania mózgu i serwuje swoim fanom śliczną, zawczasu już przeżutą papkę o wysokim stopniu przyswajalności. Miła rozrywka, o ile ktoś oczekuje od kina tylko miłej rozrywki, a nie na przykład jakiejś głębszej myśli albo silnych emocji. Chyba że to tylko ja tak mam, że przydługie sceny naparzania się na ekranie przez superbohaterów / roboty / potwory nudzą mnie niepomiernie.
Zasada jest dość prosta: jeśli Tilda nie potrafi uratować jakiegoś filmu, to znaczy że ten film to naprawdę słabiaczek. Podobnie w sumie jest z Madsem. Mads, czemuś Ty się w ogóle dał w to wciągnąć? Do Benedicta nie mam przesadnie nabożnego stosunku, ale w sumie to dzięki niemu „Doktor Strange” trzyma się kupy i jakoś ciągnie do przodu. Można obejrzeć. Tylko… po co?
Im więcej czytam komiksów Marvela, tym bardziej nie lubię ich ekranizacji, zwłaszcza kiedy widzę, jak pierwotny klimat zostaje wyssany z tych historii bez reszty – „Jessica Jones” w porównaniu z oryginałem jest słodkopierdzącym cukieraskiem bez charakteru, cały mroczny urok komiksu zniknął bez śladu na ekranie. Na „Daredevilu” zasnęłam ze 3 razy, aż ostatecznie się poddałam. Żadnej z ekranizacji „Hulka” nie da się oglądać”. O „Thorze” wolałabym zapomnieć”. Koniec końców jedynie „Avengersi” i „Iron Man” przeszli mi przez gardło, ale podczas ostatnich seansów przekonałam się, że ja już po prostu chyba z tego wyrosłam, głównie z powodu nieznośnego poczucia humoru, którego dawkę uderzeniową dostałam w fantastycznie zmarnowanym „Deadpoolu”, w całej swojej niegrzeczności poprawnym jak pyskaty gimnazjalista wracający do domu o 22.00.
Patrząc na to, co się wyprawia z komiksami Marvela, mam nadzieję, że „Nick Fury” naprawdę nigdy nie powstanie. Tego mogłabym po prostu już nie wytrzymać. A tak poza tym to #teamDC forever, bitches.
TRAILER 1 | TRAILER 2 | TRAILER 3