Riverdale: Twoje nowe ulubione guilty pleasure
Konsekwentnie odhaczam ze swojej serialowej to watch listy kolejne pozycje: po kilku ostatnich nasiadówkach odpaliłam ostatecznie zachwalane „Riverdale” i przepadłam. Mam już swoje nowe ulubione guilty pleasure!
Dawno nie widziałam tak zaskakującego serialu. Zaskakującego nawet nie tyle fabularnie, co przede wszystkim formalnie: „Riverdale” czerpie pełnymi garściami z klasyków gatunku – jak „Miasteczko Twin Peaks” – i dorzuca do tego konfetti, neony, stylizacje rodem z „Plotkary”, cheerleaderki i zespół muzyczny złożony z czarnoskórych kociaków. Kicz? Jak najbardziej. Ale jaki pyszny!
Konwencja zostaje jasno określona już na samym początku: rudowłose bliźnięta w wieku nastoletnim, piękne jak obrazek, zasiadają w drewnianej łódce i malowniczo wiosłują. Odziani w nieskazitelną biel, obydwiej uśmiechają się tajemniczo i wymieniają enigmatycznymi uwagami; ona podaje mu urękawiczoną w koronki drobną dłoń, na ich przejrzystych, alabastrowych liczkach maluje się niepokój. To Cheryl i Jason, potomkowie zamożnych producentów syropu klonowego. Ich stylówki rodem z pikniku na planie „Ani z Zielonego Wzgórza” to tylko preludium do tego, w jakim kierunku wizualnie rozwinie się ta opowieść.
Jak w każdym serialu opartym na podobnym schemacie mamy tu małe miasteczko wypełnione zwykłymi ludźmi, z którego twórcy stopniowo zdzierają kolejne warstwy, obnażając czające się pod słodką maską z syropu klonowego zło. Do Riverdale wraca więc południowa piękność Hermione Lodge wraz z córką Veronicą, która mogłaby być siostrą Blair Waldorf – ich przybycie wymuszone jest bankructwem i przekrętami na dużą skalę, których dopuścił się mąż Hermione, Hiram. Obydwie panie zostają wrzucone w sam środek śledztwa w sprawie zaginięcia, a później już morderstwa rudowłosego Jasona.
Na pierwszy rzut oka to kryminalna historia jakich wiele, tyle że w nieco złagodzonej, nastoletniej wersji. Riverdale wypełnione jest nastolatkami, które próbują rozwiązać tajemnicę zabójstwa na własną rekę po tym, jak odkrywają, że wszyscy są z tą sprawą w jakiś sposób związani. Jasnowłosa Betty szuka swojej siostry, byłej dziewczyny Jasona, którą rodzice wywieźli z miasta w niewiadomym kierunku po tym, jak rzekomo oszalała, Archie ukrywa swój romans z nauczycielką, która nie jest tym, za kogo się podaje, Jughead podejrzewa, że jego ojciec, szef gangu motocyklowego, ma na sumieniu coś większego niż tylko nadużywanie alkoholu. I tak dalej. Bo przecież jest tego więcej. Wątki i zagadki mnożą się jak w „Pretty Little Liars”, chociaż zostają rozwiązane o wiele szybciej. Chociaż „Riverdale” jest serialem przerysowanym do granic możliwości, to jednak niedomówienia i sekrety wyjaśnia z pewną dozą realizmu.
Ku swojemu zaskoczeniu widz dostaje tu bowiem dzieci, które zazwyczaj dość szczerze rozmawiają ze swoimi rodzicami i starają się nie mieć przed nimi tajemnic, a rodzice często odwdzięczają się im tym samym. Zwracam na to uwagę, bo nieczęsto pojawiają się w amerykańskich serialach podobnie szczere nastolatki. Częściej mamy do czynienia z młodzieżą, która trzyma gębę na kłódkę lepiej niż pracownicy CIA (ci, jak wiemy z innych seriali, czasami paplają o swojej pracy na prawo i lewo). O ile zrozumiałe jest, że nastoletnie dziewczę niekoniecznie chwali się matce każdym penisem, którego zobaczyło w życiu (chociaż może powinno, łatwiej później ustalić przyczynę zgonu), to jednak znaleziony w ogródku trup wydaje się dość dobrym powodem do rozmowy z rodzicami.
Archie rozmawia jednak ze swoim ojcem – przynajmniej do pewnego momentu – całkiem szczerze, a i Veronica nie kręci tak, jak jak jej koleżanki z innych produkcji skierowanych do młodzieży. Częściej też zdarza się tu wykrzyczeć coś w gniewie i przypadkiem zdradzić się z emocjami – warto docenić, że rodzice nie są w tej produkcji sprowadzeni do roli idiotów, którzy nie dostrzegają niczego zupełnie zanim nie jest już naprawdę za późno. Ich dzieci rzecz jasna to wciąż geniusze intryg i domorośli detektywy, którzy bez lęku patrzą śmierci w oczodół, ale ostatecznie to jedynie rozrywkowy serial dla małolatów, więc nie oczekujmy od razu, że będzie realistycznie. W końcu większość nastolatków chociaż raz chciałaby poczuć się mądrzejszymi niż cały świat dookoła (zwłaszcza rodzice) i dokonać czegoś wyjątkowego.
Interesujące, że w samym sercu intrygi znajdują się dzieciaki, co do których amerykańska popkultura nauczyła nas już, że nie warto szukać u nich pod czaszką przesadnego zagęszczenia szarych komórek. Archie jest bowiem kapitanem drużyny futbolowej (sportu nazywanego z europejska „rugby dla mięczaków”), ale posiada także mózg, co jest połączeniem niekoniecznie oczywistym. O istnieniu owego mózgu mówi nam wrażliwość głównego bohatera, który gra także na gitarze – „Riverdale” to pomimo wszystkich smaczków dość sztampowa historia, zatem nikt, kto gra na gitarze i śpiewa melodyjnym głosem własne (!) rzewne kawałki, nie może być zły ani głupi, zatem i Archie jest bystrym i dobrym chłopakiem, do tego posiadającym na kilogramy empatii, kochającym swojego tatę i w miarę nawet sprzątającym pokój. Ideał. Szkoda tylko, że jest rudy.
Główna cheerleaderka Cheryl Blossom z jednej strony uosabia stereotyp wrednej „królowej pszczół” z amerykańskiego ogólniaka, z drugiej – tak naprawdę nie jest wcale złą dziewczyną i koniec końców wybiera słusznie. Może na tym właśnie polega urok tego serialu: chociaż wszystko jest tu za bardzo i z ogromną przesadą, to jednak bohaterowie są bardziej ludzcy i zmienni niż zwykle zdarza się to w podobnych produkcjach, bywają po nastoletniemu rozchwiani i pełni wątpliwości, kapryśni jak dzieci i przesadnie dorośli, żyjąc pod presją rodziców.
Nie oznacza to jednak, że wszystko jest tu na serio. „Riverdale” nurza się w absurdzie i przesadzie, nawet laikowi zdradzając swoje komiksowe korzenie. Chociaż przed seansem nie miałam pojęcia, że ta produkcja oparta jest na publikacjach wydawnictwa Archie Comics i zbudowanym tam uniwersum, już strona wizualna początkowych odcinków zasugerowała mi, żeby dowiedzieć się więcej. Miałam rację: te nasycone kolory, teatralne wręcz sceny i rozwiązania fabularne pochodzą bezpośrednio ze stron komiksów lub są nimi mocno inspirowane. Nawet po dokonaniu zmian jest w „Riverdale” coś rysunkowego i to nie tylko w strefie scenografii i kostiumów.
Tych bohaterów da się lubić, chociaż są skonstruowani ze schematów: miła, blondwłosa dziewczyna z sąsiedztwa, dzieciak z trudnego, niemalże patologicznego domu, kartonowy kolega-gej czy wredna dziedziczka fortuny to postaci, które mogłyby w sumie nie mieć imion i własnych historii, bo te nie mają większego znaczenia. Ich zachowania pozostają łatwe do przewidzenia, a „Riverdale” to dzięki temu przyjemna, popcornowa rozrywka po męczącym dniu. Do tego utrzymana w estetyce rodem z Refna (kolorki, neony).
Fani „Twin Peaks” z pewnością dostrzegą analogie. Hermetyczna przestrzeń małego miasteczka, w którym wszyscy znają się przynajmniej z widzenia (oraz licznych plotek) staje sie areną naprawdę paskudnych wydarzeń. Chociaż w „Riverdale” nie pojawia się czynnik nadprzyrodzony, to klimat prezentowanej tu opowieści nie pozostawia złudzeń co do inspiracji. Dodatkowym bonusem jest obecność Mädchen Amick: w „Twin Peaks” uroczej Shelly Johnson, w nowej produkcji – matki Betty, Alice Cooper. Te dwa seriale (niedawno odbyła się premiera 3. sezonu „Twin Peaks”) wspólnie poruszają ten sam temat, jakby pytając o to, czy Ameryka kiedykolwiek była tak wspaniała, jak chciałby tego Donald Trump. Przypadek? Nie sądzę.
Najciekawszymi postaciami w Riverdale wydają się czarnoskóra Josie McCoy i jej koleżanki z zespołu Josie and the Pussycats. Te młode, wyraziste artystki o wyrobionym stylu i sporych ambicjach mają więcej osobowości i charyzmy niż reszta ich szkolnych kolegów razem wziętych. Na uwagę zasługuje zwłaszcza scena z ojcem wokalistki, podczas której dochodzi do konfliktu pokoleń na poziomie kompletnie wykraczającym poza realia małego miasteczka; młoda piosenkarka próbuje sprostać wygórowanym oczekiwaniom rodziciela, a reakcja tegoż zostawia widza rozdartym gdzieś pomiędzy przeświadczeniem o tym, jak powinien być zachować się kochający i wspierający swoje dziecko rodzic, a wiedzą o tym, co jest potrzebne, żeby zaistnieć w świecie muzyki i osiągnąć prawdziwą sławę.
W tym kontekście szkoda nieudanego związku między jedną z występujących w zespole dziewczyn i Archiem – być może dla tego młodego bohatera towarzystwo takiej własnie partnerki byłoby najlepszym, co mogłoby mu się przytrafić.
13 odcinków „Riverdale” to prawie 9 godzin godziwej rozrywki dla fanów nastoletnich dram i widzów, którzy szukają przede wszystkim odprężenia. Pierwszy sezon wyjaśnia tajemnicę śmierci Jasona Blossoma i dzięki temu można poprzestać tylko na tym i nie czekać już na kontynuację, zapowiedzianą na jesień tego roku. Serial póki co nie odpowiada na pytanie, jak to się stało, że w tym mieście jest tylu rudych. Być może tego dowiemy się w kolejnych odcinkach.
„Riverdale” możecie obejrzeć legalnie na Netflixie.