Od country do gotyku, czyli czego słuchałam w roku 2017
Ta aplikacja twierdzi, że w ubiegłym roku słuchałam wyjątkowo mało muzyki. Intrygująco mało. Mam przy tym dziwne wrażenie, że kiedy skorzystałam z niej w połowie grudnia, pokazywała zupełnie inny wynik (z tego co pamiętam ok. 7,5 tys minut), ale wciąż był to wynik zaskakująco niewielki. To chyba efekt przeniesienia pracy do domu – kiedy pracuję, potrzebuję absolutnej ciszy, odpadł element dojazdów ze słuchawkami w uszach, podróży służbowych itd. Pracując z zacisza własnego mieszkania, w wolnych chwilach oglądam raczej seriale – tych obejrzałam w minionym roku rekordową chyba liczbę. Muzyka siłą rzecz zeszła na dalszy plan.
Nieco mnie to martwi, bo w tym momencie odkrywam na nowo, jak bardzo brakowało mi muzycznych zakochań i poszukiwań. W zupełności wystarcza mi muzyka znaleziona w serialach, filmach i u Zapętlonej Kasi, ale potrzebuję regularnych porcji nowości. Mam więc nadzieję, że w nowym roku tej muzyki będzie w moim życiu znowu więcej.
Jak większość moich rówieśników, muzyki słucham głównie na Spotify, zwłaszcza kiedy jestem w drodze. Gdy jednak szukam czegoś nowego, zaczynam od Youtube’a – Spotify nie oferuje dostępu do konkretnych wykonań, remiksów, coverów, wykonań specjalnych (np. u Lettermana), a tych brakuje mi tam najbardziej.
Co jest i czego nie ma na Spotify
Na poniższej liście znajdziecie 100 kawałków, których najchętniej słuchałam w 2017 roku – jest tam trochę staroci, trochę rzeczy nowszych, kilka świeżych płyt. Na szczycie, jak widać, mocno trzyma się „Black Moon” Wilco (pamiętny kawałek z „Doktora House’a”) i „Parade” Kevina Morby’ego z „BoJacka Horsemana”. Pomiędzy te dwa cudowne kawałki trafiło zasugerowana przez Spotify „Prison Song” Grahama Nasha – w towarzystwie tych trzech utworów spędziłam długie godziny i mam nadzieję, że te dźwięki prędko mnie nie opuszczą.
Na liście znajdziecie też „God’s Whisper” Raury’ego („American Honey”), „Working Class Hero” Johna Lennona („Idol”) czy „I’m Your Man” Leonarda Cohena („Caro diario”). To lekka, raczej chilloutowa lista z kilkoma bardziej energetycznymi numerami. Jeśli szukacie czegoś na leniwy weekend albo długą podróż, to polecam się!
Jeśli chodzi o utwory i wykonania, których nie udało mi się znaleźć na Spotify, to w wolnej chwili zwróćcie uwagę na te kawałki. Pierwszy („Missisipi Mud” zespołu Black Blood & The Chocolate Pickles, wygrzebany z mojego ukochanego „Hemlock Grove”) niestety chyba jest zbyt zapomnianym antykiem, żeby trafić do streamu, czego bardzo żałuję, bo słuchanie tej melodii sprawia mi ogromną przyjemność. Nie udało mi się znaleźć w sieci informacji na temat zespołu i jego działalności, sprawa zainteresowała mnie zatem tym bardziej. Chętnie kupiłabym cały album w takich klimatach.
Znacznie bardziej dziwi mnie nieobecność w Spotify „Johanny” ze ścieżki dźwiękowej do filmu „Bezwstydny Mortdecai”. Film, jak sama nazwa wskazuje, nie ma wstydu i jest tak niegodziwie zły, że aż zęby bolą, ale kawałek wyszedł bardzo udany – nic dziwnego, skoro sygnowany jest nazwiskiem Marka Ronsona. Jeśli podobnie jak ja lubicie łowić muzykę z filmów i seriali, na pewno korzystacie z aplikacji Shazam – to naprawdę złoto. Jeśli jeszcze nie macie jej na swoich telefonach, to naprawcie to czym prędzej.
Utwór „Though the Valley”, który w poniższym filmie z gry „The Last of Us” śpiewa Ashley Johnson, w oryginale wykonuje Shawn James – tę ostatnią wersję znajdziecie na Spotify, natomiast o coverze możecie zapomnieć, niestety. Cały kawałek z Ashley na wokalu i bez dodatkowych dialogów oraz dźwięków z gry odsłuchacie tutaj.
https://youtu.be/VNfgh5elFkc
Ten utwór znacie na pewno. Nie wiem, czy oglądaliście cudowny film „Sekretne życie Waltera Mitty”, w którym „Space Oddity” śpiewa Kristen Wiig. Jak bardzo wielkim grzechem będzie stwierdzenie, że wolę tę wersję z podwójnym wokalem bardziej niż oryginał?
I na zakończenie coś totalnie uroczego: Sia, The Roots i Natalie Portman u Jimmy’ego Fallona we wspólnej piosence. Rootsi mnie tu rozczulili, muszę przyznać.
Nowy rok, stara ja
Nowy rok zaczęłam znowu ścieżką dźwiękową z „Moany”, którą zapętlałam przez parę ładnych tygodni zaraz po premierze. W minionych miesiącach moja playlista wyglądała chaotycznie i niespójnie i tego zamierzam trzymać się i teraz: raz mam ochotę na „Early in the Morning”, innym razem na Lacrimosę i „Der Morgen Danach”. Czasami najdzie mnie na Nirvanę, innym razem katuję „Living Next Door to Alice” Smokie. Dzisiaj Rammstein, jutro Cannonball Adderley.
Czasami wspominam, jakiej muzyki słuchałam jako nastolatka i paru rzecz się wstydzę, na przykład fanowania Manowaru. Co prawda zrobiłam w życiu parę gorszych rzeczy, raz nawet zagłosowałam na SLD (to chyba największy i najbardziej upokarzający błąd, jaki popełniłam w życiu, na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że miałam wtedy 18 lat i wydawało mi się, że oni z tą lewicą w nazwie to tak serio), ale dziś sama się sobie dziwię i zastanawiam się, czy ja byłam wówczas głucha czy tylko pijana. Rozumiem obecność płyty Vadera w mojej kolekcji, ostatecznie jak wiele nastolatek ja też chciałam kiedyś zrobić na złość rodzicom, ale dlaczego power metal?
Bardziej niż z wyrośnięcia z Manowaru cieszę się z tego, że zaczęłam w którymś momencie eksplorować inne gatunki: przełom nastąpił wraz z premierą „We Are The Night” Chemical Brothers – od tego momentu słuchałam już wszystkiego, zapuszczając się w coraz bardziej odjechane rejony. Każda znajomość, przyjaźń, każdy kolejny związek były jak wycieczki po nowych rejonach muzyki. I tak poznałam całą dyskografię Dżemu (Anka), która była impulsem do przerobienia polskiego rocka i skierowała mnie ku Różom Europy. Polubiłam The White Stripes i CocoRosie (Baśka), z powodu których zaprzyjaźniłam się z miękką elektroniką. Przez Daniela poznałam bliżej czarne brzmienie i zakochałam się w soulu, Bartek pokazał mi funk, za sprawą Pawła polubiłam naprawdę Kalibra 44. Kolejne mieszkania i okresy w moim życiu mają swoje ścieżki dźwiękowe – ale to już temat na zupełnie inną opowieść.
Czego słuchałam w roku 2017 na koncertach?
Nie jestem typem koncertowym, niestety. Męczy mnie tłum, z powodu problemów z kręgosłupem nie mogę długo stać (muszę być w ruchu), zwłaszcza z torbą na ramieniu, do tego tak zupełnie szczerze mówiąc czuję się trochę za stara na przepychanie się pod sceną. A dalej od sceny to ja nic nie widzę, bo mam 164 cm wzrostu i jestem krótkowidzem bez okularów. Wyjścia na koncerty ograniczam więc do naprawdę ważnych dla mnie artystów i kameralnych miejsc. Średnio widzę się na płycie stadionu lub na festiwalu muzycznym, chociaż na to ostatnie doświadczenie mam w sumie ochotę. Może w tym roku się skuszę?
https://www.facebook.com/tattwaland/videos/1506994252694035/
W czerwcu ubiegłego roku dzięki uprzejmości T-Mobile udało mi się zaliczyć koncert Gorillaz (powyżej), promujacy ostatni album grupy „Humanz”. Początkowo byłam sceptyczna, bo płyta wydała mi się mocno syntetyczna, mało melodyjna i dość monotonna, ale na koncercie bawiłam się świetnie – te same kawałki wykonywane na żywo miały niesamowitą moc.
W październiku dotarłam jeszcze na koncert Triggerfingera, a w listopadzie na kolana rzucił mnie Gogol Bordello. Niestety, ponieważ po drodze wymieniłam telefon (nareszcie mam w ręku coś, na czym da się pracować) i bezmyślnie skasowałam ustawienia bez upewnienia się, że mam zrobiony backup, straciłam praktycznie wszystkie zdjęcia i nagrania poza tymi, które w trakcie koncertu umieściłam w sieci.
Panie, to tu się dzieje, to ja nawet nie.#gogolbordello pic.twitter.com/nB2P2agDaT
— Magdalena Stępień (@tattwa_channel) November 27, 2017
Jeśli chodzicie często na koncerty, na pewno uderza Was, jak wiele osób nagrywa poszczególne kawałki, robi fotki smartfonami i na bieżąco umieszcza w sieci. Kiedy oglądam własne zdjęcia, widzę, jak wiele można tam zauważyć smartfonów wycelowanych w scenę. Jako że biorę w tym czynnie udział, nie jestem w pozycji do krytykowania, co więcej – muszę przyznać, że to lubię. Podoba mi się, że takie momenty są dokumentowane, uwieczniane, przekazywane dalej. Sama nie mam wrażenia, że cokolwiek umyka mi podczas koncertu, że cokolwiek tracę, a po wszystkim mogę zawsze wrócić do tych chwil.
Regularnie zrzucam zdjęcia oraz nagrania z iPhone’a i iPada, archwizuję je na dysku, dzielę pliki w folderach na lata i miesiące. I wierzcie mi lub nie, ale często do tego wszystkiego wracam – czasami potrzebuję jakiejś konkretnej fotki, innym razem szukam czegoś bliżej nieokreślonego ze swojej przeszłości.
A jak wyglądał Wasz muzyczny rok 2017? Znaleźliście jakieś perełki, świetne teledyski, byliście na genialnych koncertach? Pochwalcie się, podrzucajcie dobre linki!
Jeśli nie chcesz przegapić kolejnych wpisów, obserwuj mnie na Facebooku lub Twitterze. Zwłaszcza na Twitterze. Tam jest po prostu fajniej. Jeśli jednak wolisz Facebooka, dołącz do mojej nowej grupy „Wygrzebki: pretensje do kultury”, która w założeniu ma stać się miejscem do merytorycznej dyskusji na związane z kulturą tematy niekoniecznie z pierwszych stron gazet.