Kosmetyki, które zmienią Twoje życie na lepsze w styczniu
Od dłuższego czasu mniej eksperymentuję na sobie, kiedy przychodzi do wyboru kosmetyków. Kiedy znajdę coś naprawdę świetnego, nie szukam już zamiennika: każdego miesiąca kupuję te same olejki, co kilka miesięcy wymieniam tusz do rzęs na dokładnie taki sam. Po szukać na siłę zastępców?
Wciąż jednak są takie typy produktów, wśród których szukam partnera na całe życie. Wciąż nie mam ulubionego balsamu do ciała czy kremu pod oczy. Ostatnio jednak na moją półkę wskoczyło parę rzeczy, które na pewno zostaną ze mną na dłużej. Koniecznie je przetestujcie – może Wam też przypadną do gustu.
1. Olej ze słodkich migdałów na rozstępy
Długo szukałam czegoś, co naprawdę jest w stanie zmniejszyć widoczność rozstępów. Nie oczekiwałam cudów, wiadomo – blizna to blizna, naprawić to może tylko laser, ale chciałam, żeby w ogóle widać było jakikolwiek efekt. Przetestowałam sporo produktów i ostatecznie się poddałam.
Zdecydowałam się spróbować jeszcze raz, kiedy przestawiłam się na kosmetyki naturalne za sprawą bloga i fanpage’a Piggy PEG (co i Wam polecam uczynić) i zainteresował mnie zamieszczony tam opis oleju ze słodkich migdałów. Był niedrogi, więc wzięłam niewielką butelkę na próbę i efektem byłam zaskoczona już po kilku dniach. Skóra była świetnie nawilżona, a rozstępy naprawdę stały się mniej widoczne. Wiem, że brzmi to jak tekst z reklamy, ale powiem Wam tak: spróbujcie. To nie jest drogie i nietrudno to dostać, marka jest zupełnie bez znaczenia. Pamiętajcie tylko, żeby nakładać olejek na mokrą skórę, najlepiej od razu po kąpieli.
Sam olejek ma także oczywiście właściwości nawilżające i przeciwstarzeniowe, można go stosować na całe ciało, na twarz, na włosy. Nie podrażnia i nadaje się do każdego rodzaju skóry, także wrażliwej skóry małych dzieci. Ideał!
Ja kupiłam akurat olejek Bioer, ale teraz mam już drugą butelkę marki Botanicapharma i szukam po prostu jak najbardziej ekonomicznego opakowania – nowy olejek kupiłam w butelce 0,5 litra, co wystarczy mi na wiele miesięcy. Cena przy tej objętości? Ok. 60 zł. Złoto. A w powyższym zestawieniu znajdziecie jeszcze tańsze.
2. Szampon w kostce Lush
Wyjaśnię na starcie, że mam dość trudne włosy: szybko rosną, są mocne, gęste, nie łamią się i nie rozdwajają. Brzmi super, nie? Wszystko ma drugą stroną: gdybym chciała mieć szałową fryzurę, musiałabym chodzić do fryzjera co mniej więcej 3 tygodnie, a do farbowania włosów sięgajacych łopatek używam nawet do 3 opakowań farby do włosów. Jedno wystarcza mi wtedy, kiedy jestem ostrzyżona całkiem na krótko.
Ubocznym skutkiem posiadania bardzo gęstych włosów są nie tylko pękające frotki, ale także to, że tej grzywy nie da się rozczesać bez solidnej setki odżywki wylanej każdorazowo na głowę. Dobra marka nie gwarantuje wysokiej jakości, naturalne kosmetyki nie zawsze dają radę – odżywka do grubych i gęstych włosów musi przede wszystkim mocno nawilżać, zostawiać ochronny film i ułatwiać rozczesywanie. Używałam wielu kosmetyków do włosów, drogich i tanich, i po dziś dzień wolę Dove nad wszystkie Kerastasy świata. Po prostu bardziej mi służy.
Przełom nastąpił tej jesieni, kiedy przyjaciółka przywiozła mi z Anglii szampon w kostce marki Lush, niedostępnej niestety w Polsce, słynnej ze swoich maseczek i kolorowych kul do kąpieli. Chociaż kule Lusha uważam akurat za mocno przereklamowane, o czym za chwilę, to ten szampon podbił moje serce. Po umyciu włosów nie potrzebuję W OGÓLE odżywki, co jest dla mnie szokiem: po prostu je rozczesuję Tangle Teezerem. Po wyschnięciu nie są przyklapnięte, nie przetłuszczają się, nie są też suche, dobrze się układają. Kocham to!
3. Kule do kąpieli Ministerstwo Dobrego Mydła
Pisałam nieco wyżej o kulach do kąpieli z Lusha: słynnych ze swoich kolorów, kształtów, brokatów, laserów itd. Te z Ministerstwa Dobrego Mydła (o innych produktach tej marki pisałam tutaj) są… inne: proste, białe, z dodatkiem np. płatków róż albo suszonej lawendy. Ale oprócz walorów zapachowych mogą pochwalić się jeszcze bogatym wnętrzem: olejek, który zawierają, nawilża skórę podczas kąpieli i przez kilka dni (!) zastępuje balsam do ciała. W sensie nie że się trzeba nie myć, tylko że przez naprawdę długi czas skóra nie wymaga dodatkowego nawilżania. Nawet sucha, wiem co mówię.
Kule nie są drogie, więc warto spróbować – jedna taka niepozorna połówka wystarczy nawet na bardzo dużą wannę (ja taką mam). Przetestowałam na sobie jak dotąd różaną i tę z mlekiem i miodem, obydwie są boskie. Nie znam innej marki, której kule do kąpieli są tak napakowane olejkami. Chociaż więc kule kąpielowe Lusha są na pewno bardziej efektowne i mają ten wizualny efekt WOW, dajcie je w prezencie komuś, kogo lubicie. A dla siebie zamówcie te niedrogie, niepozorne półkule z Ministerstwa Dobrego Mydła.
4. Suchy olejek Nuxe
Przyznaję się: jestem leniwa. Do tego stopnia, że po kąpieli naprawdę nie chce mi się wcierać dziesiątek balsamów i kremów. Robię to raz na kilka dni, doraźnie, kiedy skóra mocno mi się przesusza, ale nie jestem w stanie wyrobić sobie nawyku codziennej starannej pielęgnacji. I nie muszę. Bo tu na scenę wkracza suchy olejek Nuxe, cały na biało.
Przymierzałam się do jego zakupu od długiego czasu i kiedy w końcu zdecydowałam się na wersję ze złotymi drobinkami, miesiąc później dostałam od przyjaciółki na święta całą paczkę kosmetyków Nuxe, w tym głównego bohatera poniższego zdjęcia. Już od pierwszego użycia został jednym z moich faworytów: jest lekki, nietłusty (chociaż to olejek!), szybko się wchłania i ładnie pachnie. Czym różni się od oliwki i innych olejków w sprayu? Właśnie tą słynną „suchością”: nie zostawia na skórze typowo olejkowego filmu, a jedwabistą powłokę, do której nie kleją się ubrania – te można założyć od razu po aplikacji.
Czasami bywa tak, że kultowy kosmetyk, który ma status ideału, w praktyce rozczarowuje i nie spełnia oczekiwań. Sama miałam tak z rzekomo magiczną „różdżką” YSL, czyli słynnym korektorem Touche Éclat, który jak dla mnie nie różni się niczym od swojego odpowiednika z Avonu za 20 zł. Z suchym olejkiem Nuxe jest jednak inaczej: nie dziwię się, czemu tak wiele kobiet go uwielbia. Ja też go kocham.
5. Oliwkowa maseczka w płacie Nature Republic
Jakiś czas temu Karolina z Krzyśkiem przywieźli mi z wyjazdu do Azji bogate dary: ponieważ byli między innymi w Korei, nie obyło się bez słynnych koreańskich maseczek w płacie. Chociaż mam trochę ekologiczny problem z ich używaniem (produkcja dodatkowych śmieci), to pierwsza rzuciła mnie na kolana i chyba dałabym się skusić raz jeszcze, żeby tylko przeżyć to uczucie doskonale nawilżonej, zrelaksowanej skóry twarzy. Oliwkowa maseczka Nature Republic jest jak kompres, masaż i kuracja pielęgnacyjna w jednym.
Bardzo liczyłam na tę różaną (nawilżająco-rewitalizującą), ale nie zrobiła już na mnie tak dobrego wrażenia: nastawiałam się raczej na nawilżenie, tymczasem maseczka jest raczej z gatunku tych odświeżających i orzeźwiających – świetna po męczącym dniu lub przed ważnym spotkaniem. Podobne wrażenie miałam po użyciu maseczki pomarańczowej (energizująco-rozświetlającej). Chociaż żadna mnie nie rozczarowała, to najchętniej sięgnęłabym znowu jedynie po tę oliwkową (odżywczo-wygładzającą). Z użyciem tej z ekstraktem z drzewka herbacianego (kojąco-regulującej) póki co się wstrzymuję: moja cera nie wymaga takich zabiegów.
Maseczki można, z tego co wiem, kupić czasami w Polsce – cena pojedynczej maski to ok 8-9 zł. Możecie wybierać wśród wielu wariantów: oprócz czterech powyższych w ofercie marki znajdziecie też maseczki pomidorową, bambusową, rumiankowką, z mleczkiem pszczelim czy z masłem shea.