Sprawdzone produkty do suchej skóry, które warto mieć w kosmetyczce
Jakiś czas temu zajrzałam do statystyk Google Analytics i dotarło do mnie, że zrobiłabym znacznie lepiej, pisząc jedynie o kosmetykach do cery suchej, farbowaniu włosów na fioletowo oraz o filmach z wampirami w roli głównej, bo tego rodzaju publikacje ściągają tu co miesiąc najwięcej ludzi. Tak naprawdę nie mam nic przeciwko: produkty do suchej skóry to temat, na którym zjadłam zęby, podobnie zresztą jak szalone kolory włosów i pielęgnacja włosia zniszczonego notorycznym utlenianiem. Co prawda te filmy o wampirach mnie nieco niepokoją, bo nie mam najmniejszej ochoty oglądać po raz kolejny „Zmierzchu” ani niczego w tym stylu, ale dwa z trzech to dobry wynik.
Odpowiadając zatem na Wasze potrzeby, podrzucam poniżej parę kosmetycznych sugestii: to produkty, które towarzyszą mi na co dzień. Niektóre z nich znam od lat, pozostałe odkryłam niedawno, między innymi dzięki dziewczynom z PiggyPEG – to mój osobisty blog roku, dekady, życia. Jeśli coś z tej listy przypadnie Wam do gustu, pamiętajcie: kupując kosmetyki za pośrednictwem zamieszczonych tu linków afiliacyjnych umożliwiacie rozwój tego bloga i odsuwacie ode mnie widmo konieczności powrotu na etat. Za co jestem, nieprawdaż, nieodmiennie wdzięczna. Jeżeli więc wracacie tu i zaglądacie z przyjemnością, tak właśnie możecie sprawić, że opłacę serwer, domenę oraz czynsz, bo na moje konto wpłynie niewielki procent ze sprzedaży każdej zakupionego przez Was rzeczy. Z góry dzięki!
Venus Nature
Parę miesięcy temu podczas wycieczki do Rossmanna przypadkiem natknęłam się na kosmetyki z serii Venus Nature. Skusiły mnie przede wszystkim ceną – większość produktów to wydatek rzędu kilkunastu złotych. Ale nie to jest najciekawsze: Venus Nature to prawdopodobnie jedyna dostępna stacjonarnie na taką skalę (ostatecznie półka w Rossmannie zmienia wszystko) seria kosmetyków, która obejmuje półprodukty do samodzielnego łączenia lub do bezpośredniego użytku. Znajdziecie tu zatem widoczne na zdjęciu olejki: z awokado i z pestek moreli (a także rycynowy i z orzechów makadamia), wodę różaną, wosk pszczeli, masła shea i kokosowe, ekstrakty z liści aloesu i z bazylii oraz mango, błota termalne i czystą glicerynę kosmetyczną. Ja zdecydowałam się na zestaw z fotki poniżej – dwa olejki, woda różana i aloes. Chociaż olej z pestek moreli nie odpowiada mi aż tak bardzo jak ten z nasion malin, którego używałam wcześniej, to nie mam też wobec niego specjalnych zastrzeżeń. Woda różana – jak to woda różana – sprawdza się świetnie, a aloesowy płyn bardzo przyspiesza gojenie, co miałam ostatnio nieprzyjemność sprawdzić na oparzonej dłoni. Jedynym jego minusem jest konsystencja, bo płynu, w przeciwieństwie do żelu, nie da się nałożyć grubszą warstwą i zostawić, ale dzięki temu w składzie nie znajdziecie nic poza ekstraktem roślinnym. To samo dotyczy pozostałych produktów!
Ta seria to świetne rozwiązanie dla osób, które chcą spróbować naturalnych kosmetyków i przetestować na swojej skórze działanie na przykład olejków, ale obawiają się wydatków i problemów z dostępnością. Te produkty są naprawdę niedrogie (od 10 do 20 zł, olejki to wydatek rzędu 13-14 zł), a do tego marka stopniowo poszerza swoją ofertę – nie widziałam jeszcze najnowszych produktów w Rossmannie, ale na stronie internetowej Venus Nature przeczytacie, że dostępne są także solne peelingi do ciała, kosmetyki pielęgnacyjne do stóp i dłoni, balsamy do ciała i żele oraz olejki pod prysznic. W sklepie internetowym Rossmanna mignęły mi też zapowiedzi kremu do twarzy i płynu micelarnego, więc zapewne już za moment marka będzie miała w ofercie komplet produktów do pielęgnacji całego człowieka.
Nie przepadam za plastikowymi opakowaniami, więc w pierwszej kolejności sięgnęłam po produkty zapakowane w szkło. Cztery ciemne buteleczki nie posiadają niestety pipet, dozowników ani atomizera (woda różana), co nieco utrudnia korzystanie z kosmetyków. Na szczęście jednak są standardowego rozmiaru, co pozwoliło mi przełożyć pipety z innych produktów (konkretnie z olejku Ministerstwa Dobrego Mydła i z serum Bioliq), a teraz mam nadzieję, że atomizer z mgiełki różanej z Lusha będzie pasował do buteleczki mieszczącej wodę z płatków róż. Jeśli nie macie w domu takich pipet, dozowników i atomizerów, które moglibyście wykorzystać, zapytajcie w aptece – tam na pewno dostaniecie szklaną pipetę. Możecie też przelać zawartość buteleczek do opakowań turystycznych, które również znajdziecie w Rossmannie. Warto o tym pamiętać podczas zakupów, bo o ile olejek zawsze możecie wylać bezpośrednio na dłoń (chociaż wówczas na pewno wylejecie go za dużo i w efekcie o wiele szybciej zużyjecie zawartość buteleczki), to wody różanej będziecie mogli używać już tylko jako odświeżającego toniku. Nie mówię, że to zła opcja, ale woda różana i hydrolaty świetnie sprawdzają się jako podkład pod olejek, który powinno się nakładać na mokrą skórę (jako że woda bywa w wielu miejscach w Polsce bardzo twarda i zawiera sporo dodatkowych substancji – jak chlor – niekoniecznie przysłuży się cerze, dlatego lepiej sięgnąć po kąpieli właśnie po hydrolat).
Peeling i olejek pod prysznic Nuxe
O suchym olejku Nuxe pisałam jakiś czas temu – latem mam zamiar stosować przede wszystkim po wersję ze złotymi drobinkami. W zachowaniu zajedwabiście gładkiej skóry pomagają mi też jednak olejek pod prysznic Prodigieux i peeling Reve de Miel do ciała tej samej firmy. Kiedy podczas kąpieli sięgam po którykolwiek z nich (lub obydwa), nie czuję później potrzeby nakładania balsamu, zwłaszcza po użyciu peelingu: wiem, że takie produkty nie każdemu odpowiadają, ale ja bardzo lubię peelingi z olejkami, które po zmyciu zostawiają na skórze film. Jestem leniwa i nie znajduję przesadnej przyjemności w tym, że muszę smarować się jakimiś mazidłami – chciałabym, żeby moja skóra radziła sobie sama. Dlatego lubię kosmetyki wielozadaniowe oraz takie, których działanie utrzymuje się przez dłuższy czas. Peeling Nuxe Reve de Miel to właśnie coś takiego – po złuszczeniu martwego naskórka olejek zabezpiecza skórę na tyle dobrze, że przed kolejnych kilka dni nie czuję potrzeby sięgania po balsam czy mleczko nawilżające (których używam i tak sporadycznie, głównie do łydek po depilacji).
Olejek pod prysznic w zetknięciu z wodą lekko się pieni i zawiera mieniące się, małe drobinki, które rozświetlają skórę. Jedynym jego minusem jest konsystencja, a w zasadzie niepasujące do niej opakowanie kosmetyku: gęsta substancja bardzo opornie wypływa z tubki i na pewno skończy się tym, że rozetnę tę ostatnią, żeby dostać się do resztek olejku. Produkt o tej konsystencji powinien być zapakowany w słoiczek albo butelkę z pompką lub bez, ewentualnie tubę z nieco większym otworem. Faktem jest jednak, że z uwagi na gęstość samego kosmetyku nie trzeba stosować go wiele i mały otwór nie pozwala wycisnąć nadmiernie dużo podczas kąpieli.
Masło do ciała i krem brązujący Mokosh
To melonowo-ogórkowe masło do ciała to mój kosmetyk do zadań specjalnych – ponieważ po zetknięciu ze skórą zamienia się w olejek, stosuję je przede wszystkim wtedy, kiedy naprawdę potrzebuję dodatkowego nawilżenia lub natłuszczenia. Jak (chyba) wszystkie kosmetyki Mokosh sprzedawane jest w szklanym opakowaniu – szkoda tylko, że etykietka nie jest dodatkowo powleczona warstwą zabezpieczającą, bo po kilku użyciach zostają na niej brzydkie plamy. Ale to drobiazg. Masło ma dość intenstywny, ale świeży zapach – co prawda nie tak wyobrażałam sobie połączenie ogórka i melona (zapach jest zdecydowanie słodszy niż się tego spodziewałam), ale jestem w stanie używać go nawet latem, kiedy kiepsko znoszę mocne zapachy. Niestety, nieco gryzie się z perfumami, dlatego lepiej używać go na noc albo zrezygnować danego dnia z wody toaletowej.
W tej serii dostępny jest także balsam do ciała o większej niż masło pojemności i następnym razem skuszę się chyba właśnie na ten produkt, z chęcia przetestuję też peeling i odżywczy eliksir o tym samym zapachu. Jeśli macie taką możliwość, sięgnijcie po kosmetyki tej marki – to polska firma, ma świetne składy i ładne, szklane opakowania, które można wtórnie wykorzystać. Do tego oferuje rzeczy naprawdę wysokiej jakości, które świetnie spełniają swoje zadanie. Melonowo-ogórkowego masła używałam przez chwilę punktowo na mocno przesuszone łokcie – dopiero po jakimś czasie odkryłam, że równie dobrze radzi sobie z nimi krem myWONDERBALM Miya, którego w dodatku kompletnie mi nie szkoda, bo i tak do niczego innego sie nie nadaje (a już na pewno nie do twarzy).
Jakiś czas temu dostałam też w prezencie od przyjaciółki bodajże jedyny dostępny w Polsce krem brązujący z naturalnym składem o zapachu pomarańczy z cynamonem. Uwielbiam go! Mam bardzo jasną karnację, opalam się czerwono i przez cały rok raczej unikam słońca – lubię nie mieć zmarszczek i przebarwień, uwielbiam to, że moja cera jest w dobrym stanie. Nie oznacza to jednak, że mam coś przeciwko złotawej opaleniznie – po prostu opalanie się to dla mnie tortura, solarium postrzegam jako rozwiązanie w stylu tipsów i balejażu z lat 90., a tradycyjne samoopalacze to zewsze trochę rosyjska ruletka. Swojego czasu lubiłam kremy stopniowo brązujące Johnson & Johnson, ale te po pierwsze od lat są niedostępne w sprzedaży, a po drugie miały raczej kiepskie składy (a i sama marka nie ma dobrego PRu, głównie ze względu na testy na zwierzętach). Kiedy zatem odkryłam krem brązujący Mokosh, naprawdę na niego liczyłam – i nie rozczarowałam się. Zostawia na twarzy efekt skóry lekko muśniętej słońcem, a nie strzaskanej na mahoń w salonie „U Dżesiki”. W efekcie po jego użyciu wyglądam po prostu jak normalny, zdrowy człowiek, a nie jak świeżo wykopane zwłoki. Po kilku dniach stosowania nie wysilam się już na sięganie po krem BB – cera ma ładny, równy odcień, wygląda świeżo i naturalnie, a ja nie muszę myśleć o zmywaniu tapety. Sama radość.
Mój jedyny zarzut dotyczy zapachu tego produktu – sam w sobie jest przyjemny, chociaż nieco świąteczny, ale ja nie przepadam za cynamonem. Chociaż to o wiele lepsze niż smród samoopalaczy, to nie obraziłabym się, gdyby pachniał jednak trochę inaczej albo nie pachniał wcale. Nie wybrzydzam jednak, cieszę się tym, co jest, używam go z przyjemnością i gorąco polecam każdemu, kto też nie chce tego lata wyglądać jak wampir, a jednocześnie nie planuje jeszcze przez jakiś czas mieć zmarszczek od słońca.
Z tymi zmarszczkami to nie żart. Ilekroć o tym myślę, przypomina mi się jeden z wywiadów z Brigitte Bardot, która powiedziała, że żałuje tego prażenia się na słońcu w młodości. Dzisiaj Brigitte jest w wieku mojej babci, tyle że moja babcia nie wygląda jak rodzynka. Bo też nigdy nie opalała się jak wściekła, podczas gdy boska Brigitte skwierczała na plaży i promowała opaleniznę. Tak że ja jednak pójdę za radą kobiety, która dzisiaj prezentuje się lepiej.
Mleczko do demakijażu Garnier Botanical Rose Water
Przypadkiem dowiedziałam się, że to mleczko ma naprawdę dobry skład – w przeciwnym przypadku nie sięgnęłabym z własnej woli po produkt tej marki, ogólnie raczej nienajlepszej pod względem doboru składników. Mleczko Clarins, którego używałam przez bardzo długi czas, to jednak naprawdę niemały wydatek i skusiłam się zimą na coś znacznie tańszego (do tego w szalonej promocji 2 za 1) – kończę właśnie drugą butelkę i nie czuję przesadnej potrzeby dokonania zmian na stanonowisku managera ds. demakijażu. Co prawda droższy kosmetyk był po prostu lepszy (szybciej i dokładnie usuwał makijaż), ale tutaj też jest bardzo przyzwoicie. Poza tym jestem w stanie poświecić dodatkowe 30 sekund na usunięcie tapety, o ile produkt, którym ją usuwam, zostawia moją cerę w stanie względnego nawilżenia. Zawsze szukam czegoś, co po użyciu pozostawi twarz odświeżoną, gotową do przetarcia tonikiem i nałożenia kremu – zwłaszcza kiedy zmywam makijaż na wiele godzin przed pójściem spać. A nawet gdybym tego kremu czy olejku w danym momencie nie miała pod reką, chcę mieć pewność, że twarz mi nie odpadnie przy próbie uśmiechnięcia się (z tego miejsca gorąco pozdrawiam Ziaję).
Biorąc pod uwagę cenę – zdecydowanie warto. I och, wiem, że są jeszcze tańsze kosmetyki i na pewno wiele z nich się sprawdza. Ale odkąd konsekwentnie eliminuję SLSy i PEGi z kosmetyczki, to okazuje się, że takich produktów nie ma znowu aż tak wiele. W połączeniu z tonikiem z Sylveco mleczko Garniera spełnia moje oczekiwania i sądze, że będzie gościło na mojej półce tak długo jak będę strasznie spłukana. To znaczy pewnie jeszcze przez jakiś czas.
Rossmannowa taniocha, czyli Isana, Facelle i spółka
Idąc za sugestiami dziewczyn z PiggyPEG sięgnęłam po kilka kosmetyków z portfolio samego Rossmanna – Alterra, Isana, Babydream, Facelle i Fusswohl prezentują się na pierwszy rzut oka dość niepozornie, ale nie można im zarzucić, że nie wywiązują się z powierzonych obowiązków. A że kosztują dosłownie po parę złotych każdy, warto dać im szansę. Nie mogę oczywiście powiedzieć, że żel pod prysznic Isany nawilża tak samo dobrze jak ten od Nuxe, że Fusswohl to prawie jak Scholl, a krem ochronny na zimę dla dzieci Babydream zastąpił mi cudowny kosmetyk SVR. Niestety! W tej cenie nie znajdziecie chyba jednak lepszych produktów z lepszymi składami – te co prawda nie nie rzucają na kolana bogactwem cudownych składników, ale zawierają też substancji potencjalnie szkodliwych. Zwłaszcza żel do higieny intymnej Facelle wypada znacznie lepiej niż wiele droższych, w tym aptecznych, produktów – używam go już od paru lat i nie planuję zmieniać na inny. Na pewno też przetestuję kolejne produkty z serii Fusswohl, bo krem na rogowacenie naskórka sprawdził się rewelacyjnie. Lubię też gęste, mocno nawilżające mleczko do ciała Isany z olejem arganowym – szybko się wchłania, ma delikatny zapach i nie podrażnia skóry nawet po goleniu łydek. Moimi faworytami zostały jednak balsamy i pomadki do ust: wciąż wolę sztyfty z Nivei, ale te są naprawdę dobrymi zamiennikami. A karmelowe masło do ust tak świetnie pachnie!
Przetestowałam na sobie wszystkie produkty z powyższego zdjęcia (i wiele, wiele innych), mogę więc z czystym sumieniem powiedzieć: warto spróbować. A jak Wy radzicie sobie z suchą skórą?