Don’t toss a coin to your witcher, czyli dlaczego nie podobał mi się „Wiedźmin”
Prawie 3 tygodnie chodził za mną ten „Wiedźmin”: zebrało się na to trochę przyczyn losowych, ale głównym powodem było to, że po prostu się bałam. Odkąd ogłoszono casting, byłam przekonana, że to nie może się udać. Czy miałam rację? Cóż, tak i nie: z jednej strony potwierdziło się wiele moich obaw, a z drugiej okazało się, że koniec końców jest lepiej niż się spodziewałam. Znacznie lepiej. Co nie oznacza, że to dobry serial.
Wiecie, jak odróżnić serial wybitny od przyzwoitego? Od tego pierwszego nie da się oderwać. Oczywiście jest to subiektywna kwestia, ale te najlepsze produkcje pochłaniają 100% mojej uwagi. Nie jestem w stanie robić nic innego podczas seansu, oglądam odcinek za odcinkiem bez przerwy, póki nie padnę ze zmęczenia. Tak właśnie obejrzałam „Mad Men”, „Młodego papieża” czy „Six Feet Under”. Tak właśnie pokochałam „Dark”, „BoJacka Horsemana”, „Peaky Blinders” i „Haunting of Hill House” – oglądając uważnie, żeby nie uronić ani jednej sceny, ani jednego słowa czy detalu. I dlatego właśnie podczas seansu „You” robiłam jednocześnie raport dla klienta, a oglądając „Wiedźmina” zaczęłam w którymś momencie składać wyprane ubrania. To jeden z tych seriali, które można oglądać w zasadzie jednym okiem, bo już po pierwszym odcinku wiadomo, że nic tu nie zapowiada wybitności i produkcja ta nigdy nie trafi do kanonu tych kultowych.
Gdyby ktoś mnie zapytał, czy należę do tej kategorii fanów, która zawsze oczekuje bezwzględnej wierności adaptacji względem oryginału, z przekonaniem powiedziałabym, że nie. Ba – ja przecież nie uważam się nawet za fankę „Wiedźmina”! Owszem, lubię te książki, mam do nich sentyment, ale nigdy ich nie przeceniałam – nie są wolne od wad, a sam wiedźmin to momentami nieznośna drama queen i jego weltschmerz i znaczne nadużycie wielokropka budzą zniecierpliwienie. Tak naprawdę chyba dopiero serial uświadomił mi, jak bardzo jestem z tą sagą związana emocjonalnie: przypomniałam sobie, że jako dzieciak czytałam ją przecież raz za razem i chociaż nie miałam „Wiedźmina” w rękach od przynajmniej 15 lat, to przecież w gimnazjum te powieści i opowiadania były dla mnie znacznie ważniejsze niż uniwersum „Harry’ego Pottera”. Tak między nami to chyba tylko Świat Dysku Pratchetta był mi bliższy niż krainy, które przemierzał Geralt. I koniec końców okazało się, że jednak wyszła ze mnie ultraska natura: tak, chciałabym, żeby serial był wierny książce w stopniu przynajmniej takim, w jaki filmy o Harrym Potterze odpowiadały sadze. Czyli w stopniu bardzo wysokim, z kosmetycznymi jedynie zmianami.
Pierwsze: nie będziesz naprawiał tego, co działa
To pierwsza rzecz, która potwornie rozczarowała mnie w serialu, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że nie wszyscy podzielają moje podejście. Widzom, którzy sagi nigdy nie czytali, jest to po prostu wszystko jedno, bo nie mają punktu odniesienia. Te osoby mogę zapewnić, że każda zmiana względem oryginalnej fabuły została wprowadzona ze szkodą dla ekranizacji, począwszy od zmiany wieku serialowej Ciri: pominięto całkowicie okres jej dzieciństwa i pierwsze spotkanie z Geraltem w Brokilonie. Tym trudniej przyjąć na wiarę ufność, z jaką nastoletnia już Ciri bieży przez las ku kompletnie obcemu facetowi, żeby rzucić mu się w ramiona. Twórcy serialu tłumaczą to przeznaczeniem, robiąc z niego jakiś mistyczny alert wybrzmiewający w głowach bohaterów – niepotrzebnie. Wystarczyło nie grzebać w fabule i nie naprawiać czegoś, co działało bardzo dobrze. Oczywiście wiązałoby się to w koniecznością zatrudnienia jeszcze jednej, dziecięcej aktorki i wprowadzenia scen prezentujących to pierwsze spotkanie bohaterów, do tego nie wiadomo, czy widzowie chcieliby śledzić losy dziecka, a i sama relacja dorosłego mężczyzny i niespokrewnionej z nim dziewczynki mogłaby wywołać w USA sprzeciw.
Umówmy się od razu, że w tym tekście będą spoilery. Ostatecznie ostatnia część sagi została wydana już ponad 20 lat temu i było wystarczająco dużo czasu, żeby nadrobić – a jeśli ktoś nie czytał książek, to być może przynajmniej grał w grę i ogarnia, kto zacz. Widzowie, którzy nie oglądali serialu, nie grali w grę i nigdy nie czytali sagi, zostają tu na własną odpowiedzialność. W tej historii chodzi z grubsza o to, że wiedźmin Geralt błąka się po świecie wykreowanym przez Sapkowskiego i szuka Ciri, a Ciri robi dokładnie to samo, tyle że szuka Geralta. W dużym uproszczeniu. Po drodze maja kilka kłótni, trochę się na siebie gniewają, znajdują się, znowu się gubią, znowu się odnajdują i tak przez 5 tomów + opowiadania. W międzyczasie mają liczne przygody, w serialu (w książce zresztą trochę też) pełniące rolę fillerów, które nie mają kompletnie żadnego znaczenia dla fabuły, a jeśli mają, to jest ono sztucznie stworzone przez twórców serialu. Nie są jednakowoż zbędne, bo pokazują widzowi, jakim typem nieczłowieka jest wiedźmin, dają powód do ekspozycji i eksplorują wątki pt. „Geralt i kobiety”.
Scenarzyści zatrudnieni przez Lauren Schmidt Hissrich radośnie powycinali sporo istotnych detali z oryginalnych opowiadań i sagi, dodając w zamian inne. Powiedzmy, że pozbycie się motywu ultimatum tridamskiego (historia spotkania z Renfri) można jeszcze przełknąć, ale rozwleczona nadmiernie historia młodzieńczych lat Yennefer jest zwyczajnie nudna i męcząca w odbiorze. Zmienia zresztą w dość istotny sposób same fundamenty konstrukcji psychologicznej tej postaci: serialową Yennefer koniec końców ktoś naprawdę pokochał taką, jaka była. I jakkolwiek jest to piękny i wzruszający dodatek, to krótkie i dynamiczne przebitki zostawiające więcej wyobraźni działałyby znacznie lepiej. I nie wiem jak wy, ale ja chętnie poświęciłabym większość tego rozlazłego wątku Yen na rzecz pogłębienia historii Ciri i umieszczenie w serialu jej pierwszego spotkania z wiedźminem. Coby się ten serial trzymał kupy. Bo na ten moment Ciri jest po prostu w szeregu kolejną bohaterką, z którą Geralta łączy w zasadzie kompletnie nic.
Zmiany względem fabuły, których dokonali twórcy serialu sprawiają, że lękam się o kolejne sezony. Ma być ich rzekomo aż 7 i obawiam się, że jeśli „Wiedźmin” nie zacznie strzelać w kolejnym laserami, to nie utrzyma tak długo uwagi widza. Zwłaszcza że – jak wieść niesie – w serialu ma nie być w ogóle Regisa. Po co w takim razie w ogóle robić ten serial? Póki co „Wiedźmin” jest produkcją co najwyżej niezłą: lekką, przyjemną, łatwo przyswajalną i – niestety – raczej do szybkiego zapomnienia. I winę w moim odczuciu ponoszą przede wszystkim modyfikacje oryginalnej historii oraz wyjątkowo nieudany casting.
Drugie: nie na wygląd, a na charakter postaci zwracał uwagę będziesz
Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że wierność książkowemu pierwowzorowi wymagałaby wprowadzenia do fabuły znacznie większej liczby postaci, a to wiązałoby się ze wzrostem kosztów. I tu pojawia się kolejny problem: te cięcia budżetowe po prostu w „Wiedźminie” widać, zarówno w projektach kostiumów (cały internet śmieje się ze zbroi Nilfgaardczyków) i niektórych potworów) jak i podczas boleśnie ubogiej bitwy pod Sodden (która tak naprawdę w ogóle nie musiała się tu pojawiać w takiej formie, wystarczyły tylko krótkie migawki we wspomnieniach bohaterów). Jednak sam casting można było zrobić lepiej niezależnie od posiadanych zasobów gotówki: skoro zresztą twórców serialu stać było na Henry’ego Cavilla, to wydaje się, że nie zbyt mała ilość środków, a kiepskie ich zagospodarowanie dało taki a nie inny efekt.
W pewien sposób cieszę się, że sagę czytałam tak dawno temu, bo – chociaż pamiętam ją wcale nieźle – detale uległy z czasem zatarciu i wiele różnic nie drażniło mnie ponad miarę. Pamiętam jednak, że Triss Merigold nie była – jak w serialu – nieporadną ciotką Dobrą Radą tylko pełną wdzięku, zadziorną i pewną siebie kumpelką, z którą można było kraść konie. Kiedy wspominam, jak wyobrażałam ją sobie podczas lektury, mam przed oczami kogoś w stylu Amy Adams lub Isli Fischer. I och, nie chodzi tu o kolor włosów, które u książkowej Triss stały się rude dopiero z czasem. Włosy to najmniejszy problem, co potwierdza przypadek Emilii Clarke. Chodzi o uśmiech, sposób bycia, ekspresję. Bo przecież Rachel McAdams pasowałaby tu równie dobrze. Albo Emma Stone. Wiadomo, że budżet nie jest z gumy, ale nie wątpię, że dałoby się znaleźć do tej roli kogoś bardziej w stylu tych aktorek zamiast Anny Schaffer, która w serialu wygląda i zachowuje się tak, jakby bezustannie była czymś poważnie zmartwiona i miała się zaraz rozpłakać. Wiecie, kto byłby na przykład idealny i zapewne w finansowym zasięgu możliwości Netflixa? Sarah Rafferty, czyli pamiętna Donna Paulson z „Suits”. I nawet nie potrzebowałaby charakteryzacji.
A może po prostu… Felicia Day?
Koniec końców to nie fizyczne cechy danej postaci przesądzają o końcowym efekcie: książkowego Jaskra wyobrażałam sobie kompletnie inaczej (bardziej jako kogoś podobnego do Jude’a Law), a Joey Batey sprawdził się w tej roli zaskakująco dobrze, bodajże najlepiej z całej obsady (w przeciwieństwie do Zamachowskiego, który w polskiej wersji serialu był najgorszym elementem całej i tak fatalnej produkcji). Jego Jaskier jest irytujący, ale naprawdę zabawny, namolny, egzaltowany i emocjonalnie niedojrzały przez większość czasu – dokładnie taki, jaki powinien być. Nie protestowałabym jednak, gdyby zagrał go np. Will Smith. Albo Tom Hiddleston (ten wygląda iście elfio, jak chciał Sapkowski). Albo Oscar Isaac, bo wszystko jest lepsze z Oscarem Isaakiem na pokładzie. Albo – o, mam to! – Donald Glover, czyli Childish Gambino.
Nie narzekam też na królową Calanthe, chociaż wyobraźnia podsuwała mi tu zawsze kobiety takie jak Grażyna Szapołowska lub Helen Mirren. Lub (w wersji chyba bliższej książkowej bohaterce) Charlize Theron – ostatecznie 44-letnia dziś aktorka bez problemu mogłaby być babcią Ciri, która u Sapkowskiego była przecież w momencie upadku Cintry jeszcze dzieckiem, a Pavetta zaszła w ciążę w wieku bodajże 14 czy 15 lat. Jodhi May spisała się jednak bardzo dobrze, chociaż naprawdę zastanawiam się, czy nie można jej było, do licha, dać tych popielatych włosów, które były znakiem rozpoznawczym kobiet z jej rodu? Czy naprawdę trzeba było zmieniać detale, których obecność ucieszyłaby fanów, a jednocześnie nie szkodziłaby zupełnie nikomu, nie odbierała reprezentacji żadnej grupie i nie obrażałaby zupełnie nikogo? Ostatecznie to właśnie te popielate włosy i szmaragdowozielone oczy sprawiały, że na pierwszy rzut oka widać było pokrewieństwo między Calanthe, Pavettą i Cirillą. Ale niech już będzie: jeśli mam do wyboru Calathe wizualnie zgodną z kanonem i Calanthe wiarygodną, to wybieram tę drugą. Bo cały casting „Wiedźmina” udowadnia, że twórcy nie potrafią zagwarantować tych dwóch rzeczy na raz.
Sama Ciri nie budzi w serialu mojego entuzjazmu. Teoretycznie wygląda tak, że trudno się o cokolwiek przyczepić, w praktyce brak jej charakteru: trudno doszukać się tu pyskatej, nierzadko bezczelnej dziewczynki znanej z sagi, Lwiątka z Cintry: jest raczej miła, grzeczna, nie mówi za wiele i tak po prawdzie chyba po prostu nie ma za wiele do powiedzenia. To kierunek nieco niezrozumiały, biorąc pod uwagę, jak dużą rolę odgrywa w tej historii. Czy będzie bohaterką, której losy będzie się chciało śledzić? Czy może raczej Hissrich mimo wszystkich feministyczno-równościowych deklaracji zmarginalizuje jej rolę na rzecz opowieści o wiedźminie? Fani sagi, przynajmniej ci, którzy czytali głową, a nie dupą (takie mam wrażenie, kiedy czytam wypowiedzi konserwatywnych, twardogłowych czytelników i widzów) powinni pamiętać, że w rzeczywistości historia opowiedziana w „Wiedźminie” jest historią Ciri: gdyby usunąć z opowieści tę bohaterkę, mamy wciąż dużo akcji, ale nie mamy fabuły, wiedźmin nie ma celu, a cała saga rozsypuje się na opowiadania. Wiele rzeczy zapomniałam, ale pamiętam dobrze, że losy i przygody samej Ciri zajmują zresztą potężną część tych książek – nie jestem w stanie oszacować proporcji, ale ujmę to tak: gdyby w którymś momencie książki Geralt zginął, to od pewnego momentu nie jest on jedyną osobą szukającą Ciri i karawana idzie dalej. Jeśli w którymś momencie zginęłaby Cirilla, to cała intryga jest pozamiatana, misterny plan poszedł w pizdu, a wiedźmin prawdopodobnie i tak powiesiłby się na gałęzi albo dał się zatłuć jakiejś mantikorze. Tym dziwniejsza wydaje się decyzja, żeby rolę tę powierzyć Freyi Allan, która nie robi obiecującego wrażenia jako potencjalna protagonistka. Chyba że przejdzie naprawdę spektakularną metamorfozę: na razie jest doskonale przezroczysta i ginie na tle innych postaci.
Po trzecie: o istnienie chemii między bohaterami należycie zadbasz
I wreszcie ten największy problem: sam wiedźmin. Twórcy serialu stwierdzili najwyraźniej, że styl zbira spod ciemnej gwiazdy z zakazaną gębą raczej się nie sprzeda i postawili na najładniejszego chłopca w całej wsi, którego promiennego liczka nie są w stanie zepsuć nawet efekty Eliksirów. Mówiąc wprost: Cavill wygląda tu jak Herkules przefarbowany na modny siwy kolor. A żeby nie ulegało wątpliwości, jak bardzo jest do schrupania, mamy tu całkiem sporo scen, w którym nagiemu herosowi można przyjrzeć się z bliska. Na przykład w kąpieli. Imponujące mięśnie Cavilla sprawiły, że zabieg ten doczekał się już miana „sorboizacji wiedźmina” (od Kevina Sorbo, odtwórcy roli Herkulesa w popularnym przed laty serialu).
Podczas seansu naprawdę widać, że Cavill ma z udziału w tym projekcie masę frajdy. Nie sposób odmówić mu zaangażowania. Niestety, na mnie to po prostu nie działa. Moja wyobraźnia wciąż podpowiada mi, że jedyny słuszny Geralt to Mads Mikkelsen w kostiumie z „Michaela Kohlhaasa”, chociaż nigdy na to przecież tak naprawdę nie liczyłam. Powtarzam jednak to, co powiedziałam, kiedy ogłoszono casting do „Wiedźmina”: Cavill jest na tę rolę po prostu zbyt gładki, zbyt hollywoodzki, zbyt stereotypowo heroiczny. I nawet sztucznie modulowany głos, który zaczyna irytować już po pierwszym dialogu i irytuje do samego końca, nie zrobi z niego badassa. Wiedźmin Geralt sprawia po prostu wrażenie gościa, który wystylizował się starannie na mrocznego wojownika. A jego wiedźmińskość jest, niestety, równie wiarygodna, co jego namiętne relacje z kobietami: i tu na scenę wkracza Yen.
Kiedy myślę o książkowej Yennefer, przed oczami mam przede wszystkim Evę Green. Przypominam sobie cięte, ironiczne odpowiedzi jej bohaterki z „Casino Royale”, lekki uśmiech połączony jakby ze skrzywieniem ust, zawsze odrobinę niepokojący i groźny, oceniające spojrzenie, z którego bije żywa inteligencja i bolesna tajemnica. Bohaterka Anyi Chalotry to wciąż tylko zahukana dziewczynka z milionem kompleksów, która własną niepewność maskuje butą i arogancją: trudno uwierzyć, że ma za sobą tak wiele lat życia, bo nie sprawia wrażenia postaci, która z tych przeżytych dekad wyniosła jakąkolwiek naukę. Absurdalnie fioletowe tęczówki nadają jej przy tym wygląd emo nastolatki, która na złość rodzicom, statecznym prawnikom, chce zadać szyku w drogim liceum z zasadami. Mam wrażenie, że kiedy Sapkowski pisał o fiołkowych oczach Yennefer, miał na myśli raczej słynne spojrzenie Elizabeth Taylor niż odpustowy efekt ze sklepu z soczewkami. Bo ten „fiołkowy” odcień to nic innego niż ciemnoszare tęczówki z takim a nie innym refleksem. To się naturalnie zdarza. Rzadko, ale się zdarza. I mówię wam to jako posiadaczka szarych ócz, chociaż bez tego efektownego fioletu.
Powraca kwestia temperamentu samej aktorki: Anyi brakuje niewymuszonej klasy Evy Green czy Zoe Saldany, pewności siebie Lucy Liu czy ciętego języka i humoru Kate Beckinsale, która na ekranie i poza nim odcina się z takim samym naturalnym wdziękiem. Chociaż książkowe czarodziejki wyglądały młodo, wręcz dziewczęco, tej zmiany dokonałabym z przyjemnością na rzecz aktorki dojrzalszej, która swoją dojrzałość potrafi przenieść na ekran. Ale wybór twórców dałoby się usprawiedliwić, gdyby między Chalotrą i Cavillem była jakakolwiek chemia: jej obecności tu niestety nie stwierdzono. Słusznie zauważa internet, że o wiele więcej emocji jest między Geraltem i Renfri, która i tak jest – znowu – znacznie mniej charakterna niż w książce. To zresztą powracający problem tej produkcji: jest po hollywoodzku, amerykańsku, wygładzona, upupiona, wykastrowana z brutalności, bezczelności, obsceniczności, okrucieństwa i dosłowności. Dzięki temu może być wyświetlana na Netflixie. Niestety, ceną za to jest utrata głębi, smutku, który przetaczał się przez tę sagę jak lodołamacz, całej skali okrucieństwa, które tak dobitnie pokazywało tragedię wojny, konsekwencje podziałów i dyskryminacji, daleko idące efekty fanatyzmu, ekspansji, odgórnego sterowania.
„Wiedźmin” kontra ciemna (jak tabaka w rogu) strona internetu
Kiedy w ubiegłym roku ogłaszano casting serialu, nie zabierałam zbyt często głosu. Byłam bardzo sceptyczna i nastawiona na „nie” praktycznie wobec każdego nazwiska, przeczuwałam, że to będzie potworna klapa, twarze aktorów nijak nie pasowały mi do książkowych postaci. Nie pisałam o tym za wiele w sieci, żeby nie siać fermentu i nie psuć radości oczekiwania tym, którzy pokładali w tym serialu nadzieję, teraz jednak, po obejrzeniu pierwszego sezonu, powiem tylko raz: miałam rację. Miałam rację co do Cavilla i Anyi Chalotry, miałam rację co do Freyi Allan. Nie podobają mi się. Nie podoba mi się Istredd (o wiele bardziej pasuje mi do tej roli grający Vilgefortza Mahesh Jadu, ale tak naprawdę nie leży mi w ogóle to, jak Istredd został w tym serialu pokazany), nie podoba mi się Triss Merigold, nie podoba mi się – o borze, jak on mi się nie podoba – Cahir, który powinien mieć twarz sympatycznego, miłego gościa, a nie wyglądać, jakby knuł otrucie nocą całej populacji. Na miejscu Ciri nie odwróciłabym się do tego typa nigdy plecami.
Kiedy ogłoszono, że serial powstanie, pomysł na casting Cahira był jednym z pierwszych, jakie przyszły mi do głowy. Wiecie, o kim pomyślałam? O Michaelu Ealym. Pamiętałam z książki, że Cahir miał ciemne włosy i niebieskie oczy, a moje pierwsze skojarzenie z niebieskookim aktorem to właśnie Ealy. Nie wiem jak tam u was, ale ja mam miękkie kolana, jak go widzę. Problem w tym, że Ealy dobiega już 50tki i średnio nadaje się do roli młodzieńca. Zatem może totalnie przystojny Michael B. Jordan, w którym kocham się od premiery „Creeda”? Śmiało, wyobraźmy sobie przez chwilę, że nie ogranicza nas żaden budżet i możemy do tej obsady upchnąć same gwiazdy Hollywood.
Nie zabierałam głosu także dlatego, że – chociaż spodziewałam się wybijającego raz po raz szamba, to i tak przerosła mnie skala kołtuństwa, przede wszystkim na polskojęzycznych forach. Byłam przygotowana na to, że udział jakiejkolwiek niebiałej aktorki czy aktora w tej produkcji wywoła bolesny skowyt naszych chłopców narodowców, ale nie spodziewałam się, że pod zdjęciami Anyi Chalotry pojawią się komentarze, że jest „za mało biała” (nie, to nie jest żart). Bo jak wszyscy wiemy, akcja „Wiedźmina” toczy się w średniowiecznej Polsce. A Polska słynie z tego, że mamy tu od zawsze taką czystość rasową. Pewnikiem przez te karawany kupieckie z całego świata, które tędy przechodziły. I przez liczne wojny toczone ze wszystkimi dookoła. I przez najazdy i regularne przesuwanie granic. To właśnie dlatego wszyscy Polacy są czystej krwi totalnie słowiańskiej.
Wszyscy też dobrze pamiętamy, że Kazimierz zastał Polskę drewnianą, a zostawił wykładaną kafelkami ze smoczych łusek, które tu łuski własnymi ręcami zdzierał z grzbietów ubitych bestii. Kazimierz to był chłop na schwał, prawdziwy słowiański smokobójca. I Sapkowski napisał „Wiedźmina”, ażeby uhonorować te wszystkie piękne, słowiańskie tradycje i właśnie dlatego najwięcej jest w tej sadze motywów zaczerpniętych z mitologii celtyckiej i germańskiej. Fantastycznie się to wszystko spina.
Tak, mnie też w pierwszej chwili przychodzą do głowy przede wszystkim biali aktorzy: po prostu takich znam najwięcej, bo są w tym środowisku najliczniejszą i najbardziej rozpoznawalną grupą. Te skojarzenia to wynik raczej mojego umysłowego lenistwa niż preferencji, nazwijmy to brzydko, rasowych. Ale czy zmieniałoby to cokolwiek, gdyby aktorzy grający Cintryjczyków byli np. Japończykami? Szczerze mówiąc jest mi to kompletnie wszystko jedno. Tyle tylko, że wbrew najszczerszym chęciom nie jestem w stanie zasugerować dalekowschodniej aktorki, którą widziałabym w roli Ciri. Tak szczerze mówiąc, to nie mam pomysłu nawet na białą aktorkę do tej roli, chociaż Chloë Moretz sprzed 10 lat jest całkiem blisko. Nie podobał mi się też pomysł z Idrisem Elbą jako Geraltem, chociaż nie ma to nic wspólnego z kolorem skóry: ja po prostu nie czuję żadnych emocji na myśl o Idrisie. Gdyby przed ogłoszeniem castingu ktoś zapytał mnie, kto będzie lepszym wiedźminem: Elba czy Cavill, odpowiedziałabym szczerze, że żaden z nich się, jak dla mnie, nie nadaje.
Kiedy jednak myślę na przykład o Nenneke, z jednej strony uważam, że Anna Dymna to był świetny wybór do tej roli, a z drugiej sądzę, że jeszcze lepsza byłaby Octavia Spencer: ma w sobie coś wyraźnie matczynego i jednocześnie władczego – totalnie widzę to, jak opiernicza wiedźmina z góry na dół, a potem ciepłym głosem mówi do Ciri, żeby wzięła sobie jeszcze jedno ciasteczko. Mam nadzieję, że Nenneke się w tym serialu w ogóle pojawi, chociaż wycięcie z historii całego dzieciństwa Ciri sugeruje, że niekoniecznie. Podobnie nie wiadomo, czy zobaczymy na ekranie Franceskę Findabair (nie było jej w bitwie pod Sodden) – w mojej wyobraźni gra ją Samara Weaving (Margot Robbie nawet nie sugeruję, z uwagi na gażę).
Oczywiście wszystko to jest absolutnie niemożliwe, biorąc pod uwagę stawki tych aktorów. Ale wiecie, tak naprawdę wszystko sprowadza się do jednej zasadniczej kwestii: ten serial po prostu powinno było zrobić HBO, a nie Netflix. „Wiedźmin” mógł być następną „Grą o tron”, nurzać się w krwi, seksie, przemocy i snuć swoją mroczną historię drogi (z której się nie wraca). Mógł być wielkim epickim wydarzeniem i kultową produkcją, która przykułaby miliony odbiorców do ekranów na całe lata. Zamiast tego będzie po prostu lekką i wyraźnie niedofinansowaną produkcją rozrywkową, która utonie w morzu innych i pomimo zapowiedzi może zostać przedwcześnie skasowana. Szkoda. Sapkowski naprawdę zasługuje na lepszą ekranizację. Ta jest tylko niezła. To za mało.
I wiecie co? Naprawdę mi z tego powodu przykro. Bo chociaż nie wierzyłam w ten serial ani przez moment, chciałabym się nim przyjemnie rozczarować. I chciałabym, żeby był lepszy. Dlatego życzę mu w przyszłych sezonach wszystkiego najlepszego i prawdopodobnie nawet te sezony obejrzę, chociaż pewnie nie będę się ku temu aż tak wyrywać, jeśli coś lepszego będzie w zasięgu ręki. Ale nie wierzę już raczej w to, że będzie znacząco lepiej: mogę podnieść ocenę o oczko wyżej, ale granica tego, co da się z tej produkcji wyciągnąć, została już ostro nakreślona.
Magia za mało magiczna, oś czasu taka WTF
Nie jestem w stanie nie porównywać raz po raz „Wiedźmina” ze wspomniana już kilkakrotnie „Grą o Tron”, która – to jasne – miała znacznie większy budżet i rozmach, ale która postawiła także na zupełnie nieznanych szerokiej publiczności aktorów i nie woziła się na nazwisku gwiazdy. Zwłaszcza że netflixowy serial udowodnił, że ta jedna gwiazda serialu nie czyni i że nie da się zamaskować tego, że po opłaceniu rzeczonej gwiazdy nie wystarczyło już na nic innego.
W efekcie wszystko jest tu takie trochę za biedne: magia jest za mało magiczna i nie chodzi nawet o to, że nie jest wystarczająco spektakularna czy tajemnicza, po prostu czarodzieje nie sprawiają wrażenia kogoś, z kim trzeba się przesadnie liczyć. Elfy są za mało elfie, humor nie bawi, potwory nie straszą i efekcie zamiast gorącego, pysznego posiłku mamy tu jakby zupełnie przeciętną, rozwodnioną nadmiernie zupę. I to letnią. Kiedy postawi się obok „Wiedźmina” zrealizowaną z ogromnym rozmachem „Grę o tron” z obłędnymi kostiumami, imponującymi smokami w skali makro (ten netflixowy był jednak cokolwiek biedny – smoki nie mają szczęścia w wiedźmińskich ekranizacjach) i „największą bitwą w historii telewizji”, robi się wręcz przykro.
Pomijając jednak moje subiektywne odczucia i wynikające z tego kilometrowe zarzuty, „Wiedźmin” ma też kilka obiektywnie poważnych wpadek. Najważniejszą z nich jest bardzo niejasna i myląca oś czasu wydarzeń pokazywanych w serialu. Brak tu oznaczeń, kiedy co się dzieje, co z czego wynika, ile lat dzieli poszczególne epizody. Netflix opublikował grafikę wyjaśniającą zawiły timeline, ale powiedzmy sobie szczerze: gdyby serial był zrobiony dobrze, nie byłaby ona potrzebna. Przyznam, że sama miałam problemy (nic dziwnego, biorąc pod uwagę jak dawno czytałam książkę) z określeniem, co się kiedy dzieje i jakie odstępy czasu dzielą kolejne wydarzenia, a sytuacji wcale nie poprawiały zmiany dokonane w fabule. Oby okazały się w przyszłości naprawdę uzasadnione.
Ku swojemu zaskoczeniu nie męczyłam się jednak podczas seansu, nawet jeśli z powyższych akapitów wynika, że nic mi się tu nie podoba. Obawiam się jednak, że zwyciężył po prostu sentyment i możliwość powrotu do wiedźmińskiego uniwersum chociażby na chwilę. I tylko z tego powodu obejrzę kolejne sezony i być może nawet nie będę już aż tak narzekać, skoro udało mi się za jednym zamachem wylać wszystkie smutki i żale.
Czy da się zrobić ekranizację, która usatysfakcjonuje zarówno fanatycznych fanów jak i przypadkowych widzów? Przykład „Harry’ego Pottera” pokazuje, że to możliwe. A mnie jest tylko przykro, że kolejnej próby przeniesienia na ekran „Wiedźmina” prawdopodobnie już po prostu nie będzie.
***
Netflix jak zwykle dowozi świetne materiały promocyjne: w poniższym video Tomek Bagiński przepytuje odtwórców ról Ciri, Jaskra i Yennefer z polskiego znaczenia imion i nazw pojawiających się w serialu. Chociaż Bagiński zauważalnie nie ma charyzmy konferansjera i w roli prowadzącego teleturniej raczej by się nie sprawdził, to sposób bycia Freyi pozwala mieć nadzieję, że serialowa Ciri nabędzie z czasem nieco osobowości i ikry.
https://www.facebook.com/WiedzminNetflix/videos/569793373873280/