Jedynym minusem przestawienia się z papierowych wydań na Kindle’a jest niemożność zrobienia zdjęcia ze stosikiem przeczytanych lub czytanych właśnie książek do ilustracji posta. Więcej wad tego rozwiązania nie dostrzegam. A ilekroć się przeprowadzam i przenoszę do nowego mieszkania i tak wciąż za duży księgozbiór, gratuluję sobie w myślach decyzji o pozbyciu się większości książek w ciągu ostatniej dekady. I naprawdę chciałabym przy kolejnej przeprowadzce mieć ich jeszcze mniej.
Bye bye, paper
Początki były trudne: o ile bez żalu pozbyłam się książek nielubianych, o tyle bardzo długo nie byłam w stanie wyobrazić sobie, że mogłabym oddać lub sprzedać moją ogromną kolekcję wszystkich (na tamten moment) części Świata Dysku, zwłaszcza że do najstarszych egzemplarzy miałam bardzo sentymentalny stosunek. Okazało się jednak, że najtrudniejszy był ten pierwszy krok: kiedy wreszcie przełamałam się i wystawiłam te najbardziej ukochane książki na Allegro, bezpowrotnie umarł we mnie cały sentyment do reszty. Nigdy tego nie żałowałam. Szkoda mi w zasadzie tylko jednej książki, której się pozbyłam, bo nie posiada ona wydania elektronicznego, a papierowy nakład jest od dawna wyczerpany: widzę, jak cena używanych egzemplarzy rośnie na Allegro, a ja coraz częściej myślę, że chciałabym przeczytać tę dziwną powieść raz jeszcze. Mam jednak dziwne przeczucie, że jeśli kupię to papierowe wydanie, przeleży ono całe lata na półce, czekając na swój moment. Uspokoi mnie świadomość, że mam je w zasięgu ręki, ale odzwyczaiłam się od papieru tak mocno, że może nigdy po nie nie sięgnę.

Odkąd kupiłam czytnik Kindle, nie przeczytałam ani jednej książki w wersji papierowej. Niedawno minęły 4 lata, odkąd wybieram jedynie e-booki i nawet prasę czytam chętniej w ten właśnie sposób (lub na tablecie). Nie umiem już inaczej i tak po prawdzie wcale nie chcę: dobrze mi z tym, że z roku na rok mam coraz mniej ciężkich kartonów wypełnionych papierem i kurzem. Marzy mi się, że któregoś dnia wymienię wszystkie tradycyjne wydania na elektroniczne. Póki co to niemożliwe, bo moje półki wypełniają głównie książki naukowe, w dużej mierze starsze, które od dawna nie były wznawiane. Gdyby jednak ktoś wydał je w formie e-booków, bez chwili wahania wymieniłabym je wszystkie na pliki.
Kindle czy nie Kindle, oto jest pytanie
Dziś co prawda wahałabym się już mocno, czy kupić Kindle’a, bo firma Jeffa Bezosa ma ogromny udział w procesie niszczenia środowiska i Amazon mocno bazuje na wyzysku taniej siły roboczej, ale sam czytnik był jednym z moich najlepszych zakupów w życiu i pozwolił mi zaoszczędzić setki złotych. Trudno mi powiedzieć, że dzięki niemu czytam więcej, (bo jednak z wiekiem mam coraz mniej wolnego czasu i energii po całym dniu pracy), ale na pewno robię to częściej, nawet jeśli jest to tylko kilka stron przed snem, w autobusie, w długiej kolejce. Czytnik mieści mi się w małej torebce, a bez ochronnej obudowy – nawet w kieszeni kurtki. Tak po prawdzie to Kindle nie jest wiele większy od mojego smartfona.
I na pewno wygodniej czyta się na nim w wannie. Oraz przy jedzeniu.
Obecnie czytam mało. W ciągu ostatnich 2 lat nie przeczytałam łącznie nawet 40 książek, a szczerze mówiąc nie wiem, czy kiedykolwiek czytałam ich 100 rocznie, chociaż kilkakrotnie ustawiałam sobie takie ambitne wyzwanie na Goodreads. Nie przejmuję się tym jednak przesadnie – prowadzę regularnie konto na Goodreads i chociaż nie przeniosłam do niego jeszcze wszystkich ocen z Lubimy Czytać, to widzę przecież, że to od dawna była u mnie sinusoida. Czytam tyle, ile mogę: a jeśli jednego roku sięgam po parę kilkusetstronicowych reportaży na raczej nieprzyjemne tematy, to zwyczajnie nie dziwię się sobie samej, że giną mi z oczu liczby.

Najlepsze smaczki i niesmaczki z czytanych książek wrzucam zawsze na Instagram – jeśli chcecie popatrzeć, jak rozszarpuję na strzępy „Demonologów”, na podstawie których nakręcono m.in. „Obecność” albo jak znęcam się nad zachodnią recepcją buddyzmu, zajrzyjcie do zapisanych na moim profilu stories. Zawsze jestem w trakcie czytania jakiejś książki (czasami męczę się z jedną przez wiele miesięcy, dlatego równolegle czytam zazwyczaj kilka, żeby nie wykończyć się psychicznie) i te, które robią na mnie wyjątkowe wrażenie, polecam lub odradzam za pomocą zdjęć całych fragmentów. Nieskromnie powiem, że bywam całkiem przekonująca w kwestii książek i idę o zakład, że nie raz i nie dwa zobaczyliście w sieci rekomendację danego tytułu zamieszczoną przez blogera, któremu osobiście tę pozycję wcisnęłam. Po znajomości. Bo ja mam trochę tak, że kiedy coś mną naprawdę wstrząśnie, zaczynam od odpalenia Messengera i wysłania do przynajmniej kilku osób wiadomości o treści „MUSISZ TO PRZECZYTAĆ” z krótkim (albo i długim) uzasadnieniem. Oczywiście nie zawsze trafiam w cudze gusta, ale udaje mi się jednak często.
Rozgrzewka i trening właściwy
I chyba właśnie to jest dla mnie miarą wartości książki: siła potrzeby, aby ją komuś wcisnąć. Albo odwrotnie: żeby kogoś przed daną pozycją ostrzec. Pomiędzy tymi dwiema skrajnościami jest cały ocean tytułów „takich se”, które przeczytałam, owszem, do końca, ale gdybym ich nie przeczytała, to nic wielkiego by się przecież nie wydarzyło. Bo czasami takich książek też potrzebuję. Dlatego właśnie w ubiegłym roku przeczytałam całe 6 tomów serii „Patrole” Siergieja Łukjanienki, bo film „Straż nocna” na podstawie pierwszej części jest dla mnie od wielu lat pozycją kultową i za każdym razem oglądam go z taką samą przyjemnością. Nie żeby to była jakaś wielka proza, nawet w obrębie samej fantastyki to żadne arcydzieło, ale to właśnie ten cykl pomógł mi się pozbierać do kupy, kiedy po odejściu z pracy nie mogłam skupić się na poważniejszej lekturze, bo byłam tak zafiksowana na listach „to do” i deadline’ach. Przeczytanie tych 6 tomików zajęło mi równo miesiąc, z czego w praktyce każdy tom byłabym w stanie łyknąć w 2-3 dni, gdybym znalazła na to energię.
Kiedy mam długie przestoje, bywa i tak, że trudno mi skoczyć od razu na głęboką wodę: dotyczy to zarówno książek jak i filmów i seriali. Zawsze mogę odpalić sobie coś lekkiego, co leci w tle – sitcom, przyjemną komedię lub kiczowaty tasiemiec pokroju CSI (oglądałam WSZYSTKIE odcinki serii Miami, Nowy Jork i Las Vegas, więc wiem, co to zbrodnia) – ale trudniej jest mi po prostu usiąść przed ekranem i skupić się przez godzinę na odcinku „Mad Men” czy „Młodego papieża”. Wyjściowo mam bardzo krótki attention span i – jak przystało na typowe dziecko epoki cyfrowej – wiele rzeczy mnie rozkojarza. Dlatego funkcjonuję trochę zrywami: potrafię przez parę tygodni oglądać dzień w dzień hardcorowo trudne i wymagające filmy (czasami jeden za drugim, jak na Nowych Horyzontach), a następnie przez kilka miesięcy nie obejrzeć kompletnie nic i mieć problem z utrzymaniem uwagi nawet na „Gdzie jest Nemo”.

Dlatego potrzebuję rozgrzewki, ilekroć chcę wrócić do intelektualnej formy: zaczynam od czegoś lekkiego, po czym stopniowo przeskakuję do coraz bardziej wartościowych pozycji i ostatecznie ląduję przy kilkusetstronicowym wywiadzie, monumentalnej powieści czy poważnym naukowym opracowaniu. I kiedy już jestem tak uczciwie rozpędzona, mogę czytać takie właśnie książki jedna za drugą; wystarczy jednak gorszy lub przeładowany obowiązkami kwartał, żeby całe moje skupienie diabli wzięli i cała zabawa zaczyna się od nowa.
W efekcie mam w życiu okresy, kiedy oglądam po 300 filmów rocznie i mam takie, kiedy oglądam wyłącznie seriale. Raz udaje mi się przeczytać 50 książek, innym razem tylko 10, ale za to kilkaset artykułów w prasie drukowanej i online. Nie przejmuję się tym za bardzo: gdyby zależało mi na liczbach, podciągałabym je krótkimi metrażami i książkami o objętości 100 stron. Każdego roku przeglądam natomiast listę obejrzanych i przeczytanych pozycji i szukam tych, które zrobiły na mnie największe wrażenie: kiepski rok to taki, który nie dostarczył mi żadnego powodu do wystawienia jakiemuś tytułowi najwyższej noty. I winę za to ponoszą zawsze tylko moje własne decyzje, bo przecież wybitnych książek i filmów, prawdziwych kulturowych pewniaków, wciąż mam przed sobą setki.
***
Znajdź mnie na Goodreads i czytaj razem ze mną najlepsze i najgorsze fragmenty na Instagramie.
Jeśli nie chcesz przegapić kolejnych wpisów, obserwuj mnie na Facebooku lub Twitterze. Zwłaszcza na Twitterze. Tam jest po prostu fajniej. Jeśli jednak wolisz Facebooka, dołącz do mojej grupy „Wygrzebki: pretensje do kultury”, która w założeniu ma być miejscem do merytorycznej dyskusji na związane z kulturą tematy niekoniecznie z pierwszych stron gazet.