Wybieram polskie pisarki: „Szum” Magdaleny Tulli i nie tylko
Ogólnie rzecz biorąc, w Polsce naprawdę wiele rzeczy się udało, chociaż na pozór wszystko jest bardzo do dupy, a polityka i media publiczne to ściek, do którego człowiek brzydziłby się nawet wrzucić worek ze śmieciami typu BIO. Co prawda nikła to pociecha, kiedy czeka się w kolejce do specjalisty dwa lata z górką, a pilne badanie można wykonać na NFZ najwcześniej za 5 miesięcy, ale literaturę na przykład mamy w kraju wyborną, zwłaszcza tę tworzoną przez pisarki, które w odróżnieniu od dobrych współczesnych polskich pisarzy rzadko bywają skończonymi bucami przekonanymi o własnym geniuszu. Nie będę pokazywać palcem, o kogo chodzi, ale jeśli korzystacie aktywnie z Facebooka, to wiecie zapewne, które koguciki pieją najgłośniej i stroszą piórka.
Niektórym panom już dziękujemy
Wspominam o tym jedynie dlatego, że ja naprawdę chciałabym przeczytać te już niemal kultowe powieści najpopularniejszych polskich pisarzy, ale ilekroć biorę to na poważnie pod uwagę, zawsze któryś zabłyśnie czymś w sieci, budząc mój niesmak i sprawiając, że mi się odechciewa. Jakoś tak mam, że z o wiele większą przyjemnością sięgam po książki ludzi, których szanuję. Albo do których mam przynajmniej obojętny stosunek. A że mam na liście „do przeczytania” pierdyliard naprawdę wybitnych powieści, arcydzieł światowej literatury, nie martwię się specjalnie tym, że coś wielkiego mnie ominie.
W efekcie jakoś tak wyszło, że w kontekście rodzimej literatury częściej sięgam po książki pisane przez kobiety. Nie oznacza to, że wszystkie mi się podobają i polecam je bezkrytycznie ze względu na płeć autorek, po prostu to właśnie w ich twórczość inwestuję, kupując e-booki i – jeśli przypadnie mi do gustu dany tytuł – to ich nazwiska odrobinę nagłaśniam, wspominając o nich w sieci i rekomendując znajomym. I czuję się z tym, powiem wam szczerze, wręcz wybornie. No regrets. Aczkolwiek książkę Łukasza Najdera kupię na pewno, Marcin Wicha pozostaje jednym z moich ulubionych felietonistów, a i „Mikrotyki” czyta mi się bardzo przyjemnie. Powiedzmy sobie zatem wprost, że nie o płeć, a o bycie i niebycie dzbanem tutaj się rozchodzi.
Cień Weroniki Murek
Nie zachwyciła mnie jednak ani Olga Hund w „Psach ras drobnych” ani Wioletta Grzegorzewska w „Gugułach”. Daleka jestem od tego, żeby te książki ostro krytykować, ale od obydwu oczekiwałam znacznie więcej i żadna nie dostarczyła mi tego, czego się spodziewałam. Hund, chociaż podjęła arcyciekawy i jednocześnie arcytrudny temat, rozczarowała mnie zachowawczością i brakiem pogłębionej refleksji, odpychającym wręcz dystansem, który tworzy między czytelnikiem i bohaterką oraz między bohaterką i postaciami pojawiającymi się na jej orbicie. I nie to nawet, że to zła książka, raczej bardzo niedoskonała – a mogłaby być zachwycająca, gdyby Hund zagrała va banque albo gdyby przynajmniej zabłysnęła tu językowo. Cóż mogę powiedzieć: w szpitalu psychiatrycznym byłam kilkukrotnie jako odwiedzająca i każda minuta tych wizyt wypełniała moją głowę większą ilością myśli, słów, emocji, lęków i szoków niż całe „Psy ras drobnych”, które miewają co prawda momenty, ale jedynie momenty, i do tego niewykorzystane w pełni.
Nieco lepiej wypadła w moich oczach Grzegorzewska, niestety – przeczytałam „Guguły” po prostu za późno. Gdybym sięgnęła po nie zaraz po premierze w 2014, zanim zachwyciłam się Dominiką Słowik, Bronką Nowicką czy Weroniką Murek, prawdopodobnie oceniłabym je lepiej. A gdybym cofnęła czas i nie przeczytała przed laty „Second handu” Fabickiej i „Dziuni” Nowakowskiej, w ogóle mogłabym być zachwycona. No ale przeczytałam. I mam wrażenie pewnej wtórności, chociaż przecież to Grzegorzewska była pierwsza, nie „Atlas: Doppelganger”, nie „Nakarmić kamień”, nie „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina”. Jeśli więc żadnej z wymienionych powyżej książek jeszcze nie czytaliście, dajcie może Grzegorzewskiej szansę: może zachwycić was prawem pierwszeństwa i świeżością postrzegania. „Guguły” zaczynają się bowiem mocno, a finiszują potężnie, kiedy w tytułowym opowiadaniu autorka zawiera, mam wrażenie, maksimum swoich możliwości i udowadnia, że tam, gdzie pozwala sobie na snucie opowieści i głębszą refleksuję, potrafi być naprawdę dobra. I chociaż pomiędzy tymi dwoma punktami granicznymi jest całkiem sporo prozy tylko niezłej, to ani przez moment nie jest kiepsko.
Porównania zarówno „Guguł” jak i „Psów ras drobnych” do twórczości Weroniki Murek bezustannie nasuwają mi się na myśl. Ta ostatnia, chociaż tak młoda (wszyscy, którzy są młodsi ode mnie, są młodzi) i chociaż wydała dopiero dwie, do tego objętościowo raczej skromne, książki, rzuca potężny cień. Czytając książkę Hund, nie mogłam powstrzymać się od wrażenia, że te krótkie teksty byłyby wybitne, gdyby napisała je właśnie Murek, źródło mojego największego zachwytu w rodzimej literaturze ostatnich lat. Językowa brawura tej autorki i jej unikatowe spojrzenie na rzeczywistość wyłuskałyby z tych historii detale, które Hund zdają się umykać bądź nie budzą w niej literackiej ciekawości. Podobnie jest z Grzegorzewską: lapidarne obrazki z dzieciństwa na wsi polskiej nie są ani tak fascynująco groteskowe jak u Nowakowskiej, ani równie przejmujące jak u Nowickiej, nie mają tego mityczno-magicznego wymiaru, który obecny jest u Słowik, a nie ratuje ich też mocna, chwytająca za gardło historia (vide: Fabicka).
Koniec końców mamy dwie książki, które plasują się gdzieś miedzy „niezłymi” a „całkiem dobrymi” i którym tym trudniej dać się uwieść, im więcej podobnych książek z ostatnich lat się przeczytało. Bo to, że kierunek artystyczny i styl obydwu pisarek wpisują się w panujące literackie trendy, trudno przeoczyć. Z przyjemnością sięgnę jednak po kolejne książki Grzegorzewskiej i Hund – być może następnym razem zaskoczą mnie i rzucą na kolana, bo potencjał ku temu każda z nich już objawiła. Na razie to jednak tylko możliwość, a nie gwarancja.
Magdalena Tulli – „Szum”: literacka waga ciężka
Z tym większą przyjemnością dałam się ostatnio znokautować Magdalenie Tulli, przed którą, sama nie wiem czemu, długo sie wzbraniałam. Może ktoś, kogo znam, odradzał mi lekturę tej książki, wyrażając się o niej bez zachwytu? Nie pamiętam: dość powiedzieć, że „Szum” wciągnął mnie od pierwszych stron, usatysfakcjonował już mniej więcej w połowie, a w finale zwalił z nóg i pozostawił nagle z szalejącymi emocjami i wrażeniem ciężkiego kamienia zalegającego w żołądku. To uczucie, którego nie wywołała we mnie już dawno żadna książka, towarzyszyło mi przez kilka dni. I nagle nagłówki, które głoszą, że to bezdyskusyjnie jedna z najlepszych polskich współczesnych pisarek, nie wydają mi się już ani trochę przesadzone: Magdalena Tulli to literacka waga ciężka.
Za pomocą niezwykle oszczędnych środków Tulli kreśli intymną historię, która – choć tak naprawdę bardzo zwykła – sprawnie omija zasieki i trafia boleśnie w sam środek. Dziedziczona trauma, niejednoznaczne i trudne do zdefiniowania (a więc i do wdrożenia) kryteria normalności, wyparcie doznanych krzywd, brak międzyludzkich więzi, emocjonalna pustka, niepowetowana (bo trudna do zmierzenia) strata, żal, tłumiony gniew i wreszcie wybaczenie składają się w narrację na pierwszy rzut chłodną, narzucającą nawet dystans. Kiedy okazuje się, że ten pozorny spokój to tak naprawdę balansująca na krawędzi obłędu rozpacz, jest już za późno, żeby się wycofać: Tulli nie bierze jeńców i prowadzi między echami Zagłady aż do dnia sądu i wyroku, klucząc w gąszczu ulegającej powolnemu rozpadowi pamięci – między łapanymi kątem oka odbiciami w lustrze i szczelinami w bukowych podłogach, otwierającymi się niespodziewanie w otchłań.
Ze zmarłymi można tylko przez telefon. Ale niełatwo się do nich dodzwonić.
***
Książki opisane w tekście możesz kupić za pośrednictwem linków afiliacyjnych – drobny procent od sprzedaży książki trafi wówczas na moje konto. Dokonując zakupu, przyczyniasz się do rozwoju bloga i umożliwiasz mi odwlekanie w nieskończoność momentu, kiedy będę musiała dorosnąć. Z góry dziękuję.
Znajdź mnie na Goodreads i czytaj razem ze mną najlepsze i najgorsze fragmenty na Instagramie.
Jeśli nie chcesz przegapić kolejnych wpisów, obserwuj mnie na Facebooku lub Twitterze. Zwłaszcza na Twitterze. Tam jest po prostu fajniej. Jeśli jednak wolisz Facebooka, dołącz do mojej grupy „Wygrzebki: pretensje do kultury”, która w założeniu ma być miejscem do merytorycznej dyskusji na związane z kulturą tematy niekoniecznie z pierwszych stron gazet.