Pokaż kły! Filmy o wampirach, które musisz obejrzeć
Zacznijmy od faktu: filmy o wampirach w 9 przypadkach na 10 reprezentują poziom, który określam mianem „dna i kilometra mułu”. Na czoło wysuwa się tu oczywiście niesławny „Zmierzch”, ale osobiście nigdy nie mogłam pojąć też fenomenu nieznośnie egzaltowanego „Wywiadu z wampirem”, podczas seansu którego przepełniała mnie chęć strzelenia Bradowi Pittowi w tę rozmemłaną papę dla otrzeźwienia. Niektóre filmy, jak „Underworld”, też nie są mądre, ale przynajmniej dostarczają porządnej rozrywki i widoku Kate Beckinsale w lateksie – jest to widok, na widok którego emocjonuję się nawet ja, pomimo, że zwykle czuję się jednak heteroseksualnie.
Naprawdę dobre filmy o wampirach to jednak rzadkość – istnieje kilka klasyków kina, które warto docenić, jednak przez parę dobrych lat, lecąc na fali wampiromanii i obsesji na punkcie wilkołaków, reżyserzy prześcigali się wręcz (czy to w filmach, czy w serialach) w próbach stworzenia Wampirzego Wertera, czyli największej niedojdy, jaką nosiła Matka Ziemia. Przykładami takich bohaterów jest nie tylko Edward, ale także Stefan z „Pamiętników wampirów” (na szczęście w ostatnim odcinku 4. sezonu znalazł się wreszcie tam, gdzie powinien być od samego początku: na dnie stawu; dalej nie oglądałam, to było idealne zakończenie). Mazgajowatego Brada żaden jeszcze nie przebił, ale trzeba przyznać, że poprzeczka zawieszona jest tu bardzo wysoko (tak, tak – ja wiem, że kochacie ten film).
Biorąc pod uwagę powyższe, każdy film, w którym pojawiają się kły, a który da się oglądać, nie sięgając przy tym po okolicznościowe pół litra, naprawdę krzepi. W dzisiejszym poście chciałabym polecić Wam kilka pozycji z wampirzej półeczki, które obejrzałam z niekłamaną przyjemnością i których rekomendację jestem gotowa podpisać własnym nazwiskiem.
Pozwól mi wejść (Låt den rätte komma in, reż. Tomas Alfredson, 2008) – 10/10 ♥*
Wspominałam o tym filmie już dawno temu i mam nadzieję, że przynajmniej część z Was wówczas po niego sięgnęła. Mówimy oczywiście tylko o szwedzkiej, oryginalnej wersji, nie o amerykańskich popłuczynach – jak wiadomo, Amerykanie są w stanie zepsuć każdą historię, nawet taką, która wygląda na idiotoodporną – skopali już „Miasto ślepców”, „Alicję w Krainie Czarów”, „Opowieść o dwóch siostrach” i „Wielkiego Gatsby’ego”. Mam nadzieję, że nigdy nie pomyślą na poważnie o „Mistrzu i Małgorzacie” – tego chyba nie przeżyję.
„Pozwól mi wejść” to jedna z najbardziej poruszających opowieści o samotności, z jakimi zdarzyło mi się zetknąć. Wampiryzm jest tu tylko pretekstem do zobrazowania alienacji i braku akceptacji ze strony otoczenia. Inność stanowi kategorię wykluczającą, która dotyczy nie tylko małej wampirzycy, ale także jej ludzkiego przyjaciela – prześladowany przez kolegów dwunastoletni Oskar znajduje w tajemniczej Eli (mała na na imię Eli, nie Ela, zaznaczam dla jasności) przyjaciółkę, która go nie ocenia, nie neguje, nigdy nie wyśmiewa. Dla dziewczynki, dla której samotność jest motywem przewodnim całej egzystencji, ta wyjątkowa znajomość staje się z kolei czymś, czemu warto poświęcić się bez reszty.
Mimo wszystko Eli jest jednak potworem: jej pojawienie się niesie za sobą nierzadko rozlew krwi i malowniczy kopczyk usypany z trupów. Wraz z Oscarem tworzą dziwny duet: już niezupełnie niewinne dzieci, jeszcze nie nastolatki, znajdują się na granicy świadomości i dojrzewania. Wszechobecna krew, ogrom przemocy i kolejne śmierci rekompensują ten niemożliwy związek. Eli i Oskar to nie Bella i Edward – mała wampirzyca nigdy nie dorośnie, jej żądza krwi nie nabierze nigdy wymaru seksualnego, nie będzie związana z pożądaniem. Już samo to wyróżnia „Pozwól mi wejść” na tle większości masowych produkcji o krewniakach Drakuli: odejmując głównej bohaterce seksualność, Alfredson zachował jej symboliczną czystość. Eli zabija przede wszystkim z głodu, a jej głód jest niepohamowany; zabija także dla swojego przyjaciela, pragnąć pomóc mu uniknąć przemocy ze strony kolegów. Nie przeżywa moralnych rozterek, nie popada w skrajne stany, daje się kierować złością przepełniającą Oskara i wymierza kary, stawiając samą siebie w roli sędziego i kata.
Mała Eli jest okrutna, jednak to bardziej okrucieństwo dziecka niż wampira: dziecka, które instynktownie chce oddać, kiedy ktoś podnosi na nie rękę, które reaguje agresją na agresję, które musi (czy na pewno?) dopiero zrozumieć koncepcję wybaczenia, nadstawiania drugiego policzka. Te wtórne kulturowe nakładki nie dotyczą wampirzycy, która żyje poza społeczeństwem i poza czasem. Przestają dotyczyć także jej małoletniego przyjaciela, który z radością wita możliwość dokonania zemsty.
Bo przecież o zemstę – między innymi – właśnie tu chodzi: brutalną, krwawą, bezlistosną. Dlaczego więc jej widok niesie za sobą poczucie pewnej słuszności? Wampir, wygodny konstrukt kulturowy, i tym razem pomaga dopuścić do głosu atawizmy wyparte przez kulturowe regulacje. Nie ma sądu, nie ma wybaczenia: jest kara, jest przemoc za przemoc, krew za krew, jest śmierć – bo nie chodzi o to, żeby karą dawać do myślenia, ale żeby ukarany nie mógł zawinić już nigdy więcej.
To piękne kino, także wizualnie: długie ujęcia i surowe obrazy mroźnej, szwedzkiej zimy potęgują wrażenie wyobcowania, z całą mocą podkreślając skalę samotności, która jest udziałem głównych bohaterów. Widok małej figurki przedzierającej się przez śnieg na minimalistycznym kadrze przejmuje do głębi i pozwala zrozumieć eskalację brutalnej przemocy w finale. Fani skandynawskiego kina będą zachwyceni.
PS – niech Was ręka boska broni przed oglądaniem amerykańskiego remake’u, poważnie mówię.
* tę ocenę wystawiłam na Filmwebie 6 lat temu, więc istnieje możliwość, że dzisiaj oceniłabym film nieco inaczej, ale niech tam, niech już zostanie
„Pozwól mi wejść” możecie obejrzeć ZA DARMO i LEGALNIE tutaj.
Tylko kochankowie przeżyją (Only Lovers Left Alive, reż. Jim Jarmusch, 2013) – 9/10 ♥
Ten prawdopodobnie najpiękniejszy film Jarmuscha nadrobiłam późno, bo dopiero parę dni temu: często tak robię, nie mogąc zdecydować się na obejrzenie czegoś, o czym mówią wszyscy dookoła. Nieco zniechęca mnie ta presja bycia na bieżąco, do tego rosną moje oczekiwania i chyba boję się, że rozczarowanie zabolałoby zbyt mocno. Czasami wolę odłożyć przyjemność na później, zwłaszcza że bezustannie zazdroszczę ludziom, którzy jeszcze nie widzieli moich ukochanych filmów: bardzo chciałabym móc przeżyć ten „pierwszy raz” ponownie.
Jim Jarmusch wielkim artystą jest. Poległam już przy pierwszych kadrach: dałam się uwieść bez reszty i na dwie godziny zapomniałam o oddychaniu. Ten hipnotyzująco piękny, okraszony w dodatku obezwładniająco doskonałą muzyką film jest tak wysmakowany i dopieszczony, jak to tylko Jarmusch potrafi. Każdy detal ma tu znaczenie, każda scena roi się od zabaw z widzem i odniesień: nazwiska gwiazd muzyki, stare piosenki i instrumenty, okładki książek i historie miast splatają się w portret mikrokosmosu zawieszonego gdzieś w wieczności, tak jakby każda sekunda rozciągała się w długie lata i odwrotnie, jakby każda dekada mijała w mgnieniu oka. Ze wszystkich atrybutów wampirów Jarmusch wybrał to, co fascynowało go najbardziej: wieczność, ciągłość historii, kulturę jako ciąg przyczynowo-skutkowy, muzykę nadającą ton dziejom.
Rozważania o krwi to tutaj bardziej żart, co widać w pełni w scenie, w której Tom Hiddleston i Tilda Swinton, czyli Adam i Ewa, spożywają krwiste lody na patyku lub gdy Adam nabywa pokątnie krew od skorumpowanego lekarza. Ten subtelny sytuacyjny humor rozładuje ciężar opowieści i jej natchniony ton, zaznaczając, że wieczność to nie tylko stuletnie szlafroki i wspomnienia o Szekspirze, ale także drobne przyjemności dnia (czy też raczej: nocy) powszedniego i wszystkie te czynności, które służą podtrzymaniu egzystencji.
Wampiry zawsze miały styl i zadawały szyku, ale u Jarmuscha przechodzą same siebie: burza splątanych blond włosów, skórzana kurtka zarzucona na gołe ciało, wąskie nogawki spodni wpuszczone w buty motocyklowe, wspomniane szlafroki, ciemne okulary i oczywiście niedołączne rękawiczki sprawiają, że Adam i Eve wyglądają jak gwiazdy rocka. Nie ma tu ani grama pozy czy pretensji – niewymuszona nonszalancja, z jaką Tilda Swinton nosi zarówno białą skórę jak i orientalną, wyszywaną złotem szatę, rzuca jak zawsze na kolana. Partnerujący jej Hiddlestone, skądinąd bardzo dobry aktor, ogrzewa się w tym świetle i niezaprzeczalnie rozkwita: to chyba jego najważniejsza i najlepsza jak dotąd rola i oby właśnie takich było więcej.
Z uwagi na niespieszne tempo i w zasadzie szczątkową akcję „Tylko kochankowie przeżyją” rozczarują zapewne tych, którzy wolą bardziej dynamiczną narrację. Nic z tego: długie rozmowy o życiu, śmierci i muzyce podczas przejażdżek samochodem i w trakcie leniwego polegiwania na kanapie są tutaj osią całej historii i główny czynnik dynamizujący, czyli pojawienie się Avy, staje się w zasadzie zbędnym elementem tej opowieści. Film nie straciłby wiele, gdyby Mia Wasikowska nie pojawiła się w nim wcale, co jest zresztą dość typowe dla filmów z Mią Wasikowską.
Chociaż „Pozwól mi wejść” podpisane jest na portalach filmowych jako horror, nie dajcie się oszukać: to mroczny, wysmakowany dramat z rozterkami egzystencjalnymi w tle; nie przeraża, a zachwyca i wywołuje melancholię, zapuszcza się w rejony depresji i samobójczych rozważań – wszystko po to, żeby w finale przypomnieć, jak wielką siłą jest w przyrodzie wola przetrwania, niezależnie od tego, jak długo chodzi się po tym świecie.
Na deser: boska Yasmine Hamdan.
Film „Tylko kochankowie przeżyją” możecie obejrzeć LEGALNIE tutaj.
Straż nocna (Ночной дозор, transkr. Nocznoj Dozor; reż. Timur Bekmambetow, 2004) – 9/10*
Straż dzienna (Дневной Дозор, transkr. Dniewnoj Dozor; reż. Timur Bekmambetow, 2004) – 7/10*
Umieszczenie filmów z tej serii w zestawieniu to trochę manipulacja, bo żaden z nich nie jest tak naprawdę o wampirach. Pozwoliłam sobie jednak na to niegodziwe zagranie, bo wampiry się tam pojawiają, a motyw picia krwi ma całkiem spore znaczenie dla fabuły. Żeby zrozumieć, jak duże, musimy wprowadzić nieco podstaw – chociaż w kulturze pojawia się wiele koncepcji pochodzenia wampiryzmu, nader często spotykamy się z wyjaśnieniem biblijnym, według którego pierwszym wampirem był sam Kain. Bratobójca został przeklęty przez Boga za swój grzech i skazany na wieczne życie i pragnienie krwi. I na tym poprzestańmy póki co, bo do zagadnienia wrócę jeszcze w osobnym tekście. Ważny w kontekście filmu jest wymiar tej stworzonej na bazie Biblii legendy: wampiryzm jest karą za śmiertelny grzech, którego wampir dopuścił się w swoim ludzkim życiu.
Jak to z tym jest w uniwersum „Straży nocnej” – tego filmy zasadzie nie wyjaśniają, dość wiedzieć, że wampirem można się tu urodzić, stać się przez zarażenie lub na mocy wyboru, pragnienie sączenia ludzi można oszukać krwią zwierzęcą, a folgowanie instynktowi prowadzi do zatracenia, co widać w początkowych już scenach pierwszej części serii, w której para nocnych łowców poluje na młodego chłopca. Co jednak ważne, są także w tym świecie i tacy, którzy opierają się pokusie i starają się prowadzić normalne życie, jak sąsiedzi głównego bohatera, Antona Gorodeckiego.
I tu pojawia się najciekawszy element wątku wampirycznego: Anton, który w prologu całej historii popełnia z wyboru śmiertelny grzech, okazuje się być Innym – widzi przedstawicieli sił Światła i Ciemności, który pilnują ustalonego przed niemal tysiącleciem porządku za pośrednictwem Nocnych i Dziennych Patroli (czy też Straży). Anton wybiera Jasność, co oznacza, że po krew sięga tylko wtedy, gdy ma w planach polowanie na Ciemnych. Chociaż jest to dla niego jedynie przykra konieczność (jak przykra, reżyser pokazuje dość sugestywnie), to związek pomiędzy grzechem Antona (świadomie przyjętym jako konsekwencja czynu), jego Innością i późniejszymi zdolnościami wydaje się niezaprzeczalny, co potwierdza finał drugiej części. Czy wydarzenia z prologu były bezpośrednim powodem czy jedynie katalizatorem wyzwolenia ukrytych zdolności – pozostaje do dyskusji (które być może rozwiewa książka i jej późniejsze tomy). Faktem pozostają efekty spotkania z czarownicą: dwie części filmowej opowieści, która zachwyci każdego, kto jest znudzony filmami fantastycznymi spod znaku Marvela i superbohaterami biegającymi w majtkach naciągniętych na rajtuzy oraz rozmaitymi „Zmierzchami”, „Underworldami” i podobnymi głupotkami.
Za każdym razem, kiedy widzę początek tego filmu (a widziałam go dziesiątki razy), w którym narrator opowiada historię odwiecznej wojny między Światłem i Ciemnością, mam dreszcze. Niesamowita melodyka języka rosyjskiego (uwielbiam) w połączeniu z głębokim, hipnotycznym głosem lektora nieodmiennie mnie zachwycają. Treść opowieści nie ma tu właściwie znaczenia – facet mógłby równie dobrze mówić o usuwaniu grzyba z fug, a ja kupiłabym to bez wahania. Warto jednak wsłuchać się w jego opowieść – ta mroczna legenda ma w sobie klimat, który uderza w moją słowiańską duszę i uświadamia mi z całą mocą, dlaczego uważam większość amerykańskich produkcji fantastycznych za tandetną paradę plastiku.
Warto zwrócić tu uwagę na obraz Moskwy – posępnej, zniszczonej, brudnej i surowej. Nie ma tu miejsca na błyskotki i wybielanie zębów przypadkowym bezdomnym, których gra Brad Pitt czy inny George Clooney. Jest za to sporo cieknących rur, popękanych ścian, rozpadających się mebli i brawurowe pościgi żółtą furgonetką. Jeśli efekty specjalne – to przerysowane (zwłaszcza w części drugiej, w której reżyser już nieco przegiął w paru momentach), jeśli zmarszczki – to prawdziwe i głębokie, nie te namalowane przez wizażystkę na wygładzonej botoksem, sparaliżowanej twarzy. Rzeczonym twarzom daleko od ideału, piękno bywa dyskusyjne, ciała nie są doskonałe (chociaż niektóre się starają), a w każdej parze oczu widać jedno: w Rosji nie żyje się łatwo i to nawet bez tych cholernych wampirów.
Ta surowość, chropawość obrazu to jeden z głównych powodów, dla których odrzuca mnie coraz bardziej od amerykańskiego kina. Nawet to offowe jest najczęściej zbyt gładkie i przez to nieszczere. Purytańska Ameryka nawet głosem niezależnych nie potrafi zbyt przekonująco mówić o rzeczach naprawdę niewygodnych, starannie poleruje każde pęknięcie i każdą skazę opracowywanego materiału. Najczęściej już pierwsze kadry zdradzają kraj pochodzenia produkcji i niesposobna wręcz pomylić europejski (pomimo ogromnej różnorodności europejskiego kina) sposób obrazowania z amerykańskim. Kino rosyjskie zaskakuje w tym kontekście jeszcze bardziej, bezceremonialnie rozprawiając się z rzeczywistością zastaną. Czy to kwestia braku możliwości czy chęci – nie wiem, ale ten brak cukrowej posypki i grubej warstwy lśniącego lukru wychodzi filmom na dobre. Kiedy widz ogląda na ekranie obwiesia, to obwieś ten jest tak obwiesiowaty, że nikt nie wątpi, że jest wyposażony raczej w nóż (w wersji rosyjskiej prędzej ten do chleba niż jakiś wypasione sprężynowe cacko) i piersiówkę z gorzałą niż w majtki z Calvina Kleina, sześciopak pod zgrzebną koszulą i kurtkę prostu z pokazu znanego projektanta, która tylko udaje podarty łach, a tak naprawdę kosztuje miliony monet.
Nie oczekujcie intelektualnych głębi: „Straż nocna” to mariaż fantastyki i kina akcji pełną gębą, doprawiony do smaku szczyptą grozy. Bekmambetowi nie przeszkodziło to jednak w wyciągnięciu z postaci maksimum ich potencjału (w ramach ograniczonych możliwości czasowych, rzecz jasna): bohaterowie mają jakieś życie wewnętrzne i w niektórych przypadkach całkiem rozbudowaną przeszłość, mają wspomnienia i słabości, okazują zakłopotanie, strach i zmieszanie, a przyciśnięci do muru okazują się mieć nie tylko drugie ale i trzecie dno. W przeciwieństwie do połyskującego Edwarda, Sereny, filmowego Kapitana Ameryki czy reszty tej wesołej amerykańskiej czeredki z rozrywkowego kina fantasy, o Antonie Gorodeckim, jego motywacjach, rozterkach i wyborach można napisać więcej niż pół strony a5.
Bohaterowie Bekmambetowa prędzej w nerwach złapią za papierosa i rzucą soczystym przekleństwem niż strzelą patetyczną gadkę wydartą wprost z ust Paulo Coelho. Nie żyją w luksusowych apartamentach i nie mają stylu z okładki Vogue’a, bezwstydnie reprezentują Rosję przełomu wieków w całej krasie, ze wszystkimi jej wypaczeniami, obszernymi futrami i nowymi Ruskimi, obnoszą się z kiczem i tandetą, przesadą popadającą w groteskę.
Ta rosyjska superprodukcja ma dziś już status kultowej, podobnie jak książki, na podstawie których powstały obydwa tytuły. Dwa filmy mocno wpłynęły na to, jak postrzegane jest dziś rosyjskie kino rozrywkowe i chociaż po „Dziennej straży” nie pojawił się już chyba w tamtejszej kinematografii film fantasy, który zdobył tak dużą popularność w całej Europie (poprawcie mnie, jeśli się mylę), to być może Rosjanie nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa w tej kwestii. Jeśli chcecie bliżej zapoznać się z fantastyką made in Russia, obejrzyjcie ten trailer („Bohaterowie” – „Zaszczitniki”, czyli „Защитники” – tytuł amerykańscy to „Guardians”, zatem pewnie polski może brzmieć „Strażnicy”) i jeszcze ten („On – drakon” – „Он – дракон”, czasami pojawia się polski tytuł „Zaklęty w smoka”, reż. Indar Dżendubajew, 2015)
Jeśli zdecydujecie się na romans z rosyjskim kinem – nieważne czy tym rozrywkowym czy też bardziej ambitnym – zróbcie coś dla mnie i dla siebie: sięgajcie tylko po oryginalne wersje językowe. Ten język jest zbyt piękny, żeby kastrować filmy angielszczyzną z dubbingu.
„Straż Nocna” – TRAILER
„Straż Dzienna” – TRAILER
Niestety nie wiem, gdzie można obejrzeć te filmy w sieci na legalu, ale jeśli znajdziecie, to chętnie się dowiem.
* te filmy również oceniałam dawno, dawno temu i chociaż obejrzałam je na potrzeby tego tekstu jeszcze raz, to dziś zmieniłabym oceny maksymalnie o jeden punkt w dół